Читать книгу Dziennik 1977-1989 t.5 - Sandor Marai - Страница 5
1977
Оглавление1 stycznia
Miniony rok upłynął nam spokojnie: podróż do Austrii wyleczyła mnie ze środkowoeuropejskiej nostalgii, sytuacja we Włoszech – morderstwa, uprowadzenia i beznadzieja młodych bezrobotnych – jest niepokojąca, ale osobiście to jeszcze nie skłoniłoby mnie do zmiany. Tym, co jednak przemawia za wyjazdem do Kalifornii i pozostaniem tam na ten ostatni, krótki okres, jest starość. W Europie, gdzie otacza nas wiele ludzkiej sympatii, czujemy się jednak bardziej samotni niż w Ameryce.
3 stycznia
Przed kilkoma tygodniami zmarł w Ameryce pewien nabab nazwiskiem Howard Hughes, pozostawiając wielomiliardowy majątek; spadkobiercy walczą o schedę, a dziennikarze-szakale i autorzy biografii już się zabrali do obgryzania trupa ze wszystkiego, co prywatne. Jedno z czasopism zamieszcza fragment wspomnienia o zmarłym. Podsumowanie jest niezwykłe: ostatnich dwadzieścia lat miliarder spędził w całkowitym odosobnieniu, wynajmował ostatnie piętra luksusowych hoteli w Nikaragui czy Meksyku i mieszkał tam strzeżony przez mormońskich ochroniarzy, którzy „nie piją, nie palą i nie rozmawiają”, dbało zaś o niego czterech lekarzy, którzy pełnili przy nim nieustanny dyżur; ten wysoki mężczyzna przez całe lata nie obcinał włosów, brody ani paznokci, schudł do czterdziestu pięciu kilogramów, bo żywił się tylko zupą z puszki i jadł zawsze zaledwie kilka łyżek; z nikim nie rozmawiał, z dyrektorami swoich potężnych, działających na różnych kontynentach firm porozumiewał się za pomocą uwag spisanych na karteczkach, a przez całe dziesięciolecia jedyną rozrywką tego kościotrupa było oglądanie starych filmów na ekranie domowego kina. Nie czytał i nie słuchał muzyki. Zmarł w końcu na uremię, pozostały z niego skóra i kości. Ten zagładzający się kapitalista, ekscentryczny Krezus, dla którego pieniądze są jedynie środkiem do ochrony przed brudnym i niebezpiecznym światem, to plastyczna figura na scenie marniejącego świata.
Nie będę już długo żył, jestem zmęczony. Pokładam tylko nadzieję w tym, że exit przyjdzie nagle, bez przejściowego okresu zidiocenia.
11 stycznia
Nie ustaje zalew autobiografii: mężczyźni i kobiety najrozmaitszego pochodzenia i rangi uważają za konieczne opowiedzieć, że żyli na tym świecie i jakie to było cudowne! Mają rację, bo żyć jest w istocie cudownie. Ale to, co sprzedają pod nazwą autobiografii, bynajmniej nie jest cudowne, to najczęściej tylko zwykłe plotkowanie, wysilone i głupie albo prześmiewcze czy prostackie i ordynarne. Fakt istnienia jest sprawą publiczną, a autobiografia ma rację bytu jedynie wtedy, gdy pisarz odczuwa swoje osobiste istnienie jako mikrokosmos uzupełniający w organiczny sposób istnienie uniwersalne. A więc opowiada nie o tym, co się działo z nim i wokół niego, lecz zapisuje, jak świat dział się w nim. To jest ta inna, osobista historia świata.
Terror – bomby, morderstwa, porwania – stał się już zjawiskiem światowym jak głód czy katastrofy. Pewnie zawsze tak było, tylko informacje przedostawały się do świadomości ogółu wolniej, z trudnością.
Ostatnio w Italii kradną ludzi tak, jak kieszonkowcy portmonetki.
13 stycznia
Kiedy tylko mam tu sposobność, przeglądam książki i artykuły o współczesnej astronomii. To ten rodzaj głodu i pragnienia, jaki odczuwa człowiek, który po cienkim, dietetycznym żywieniu chciałby się wreszcie nasycić prawdziwym pokarmem. Wszystko, co opowiada „literatura”, jest ubogim i ograniczonym fantazjowaniem w porównaniu do tej rzeczywistej wiedzy, jaką przekazują astronomowie. Kwazary, pulsary, obraz wszechświata, który roztaczają przed nami radioteleskopy i radiospektroskopy oraz licząca sobie pięć metrów średnicy ogromna soczewka, która podgląda kosmos na szczycie Mount Palomar (chciałbym to jeszcze raz zobaczyć i może nawet uda mi się tej wiosny tam dotrzeć; dobrze by było rozejrzeć się z tamtego punktu widokowego i sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu, zanim rozpocznę dłuższą wędrówkę po uniwersum), to wszystko jest nowa rzeczywistość, coś dotykalnego, widzialnego i odczuwalnego. A jednocześnie nie bledną pradawne teorie Genesis: Księga Rodzaju realnie opowiada historię Stworzenia. Jest tylko jedno słowo, na którym rozum się potyka: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”. To możliwe, jeśli Bóg był i stwarzał – ale co z tym „Na początku”? Co było przed Początkiem? Bóg, bez świata? W tym punkcie załamuje się żydowsko-chrześcijańska wizja stworzenia. W Uniwersum nie ma Czasu ani Przestrzeni, nie ma Początku ani Końca – nowoczesna kosmogonia i kosmologia zaczynają już to rozumieć. Kiedy człowiek staje na progu Uniwersum i zagląda doń przez swoje przyrządy, widzi coś, co jest i czego nie ma, ale co dla rozumu ludzkiego nie może mieć „Początku”. Bliskość śmierci nasuwa takie ograniczone, robocze wnioski, ale jeśli nie ma Początku, bo być go nie może, nie ma też Końca. Istnieje tylko permanentne Nic, co oznacza jednocześnie Wszechświat.
16 stycznia
Każdej nocy fragment Second Reader Virginii Woolf, a potem traktat z książki Edmunda Wilsona The Wound and the Bow. To oryginalny obserwator współczesnej amerykańskiej literatury krytycznej. Odważny i sprawiedliwy. Pisząc o Joysie, jasno widzi, co w zakrojonym na wielką skalę, stworzonym z widocznym wysiłkiem powieściowym potworze z Loch Ness – w Finnegans Wake – jest wyzwalającą energią, a co manierą i kuglarstwem. W powieści Ulisses dwójka bohaterów, Mr. i Mrs. Bloom, mają jeszcze osobowości, ciała, są ludźmi z krwi i kości, i z tej cielesnej materii pisarz stara się wyczarować człowieczy mit, czyli to, co w człowieku zawsze było, jest odwiecznie, i co może jeszcze być. Dwójka bohaterów Finnegans Wake, mężczyzna i kobieta, istnieją już tylko we śnie ludzkości. Anna Livia Plurabelle i H.C. Earwicker są naraz rzeczywistością i snem, jak gdyby jednocześnie śnili samych siebie i coraz to zacinający się mit bytu. Wilson przekonująco, szczegółowo, na przykładach, już w 1939 roku dostrzega i przedstawia coś, czego trzydzieści lat później, a także w narastającej obecnie epidemii pisania „pod Joyce’a” zaślepieni wyznawcy Mistrza nie mają odwagi ujrzeć: to mianowicie, że potok swobodnych asocjacji myślowych, sztuczka magiczna rzeczywistości przenikającej w sen miała wprawdzie pewien wyzwalający wpływ na ściśniętą ciągle gorsetem purytanizmu postwiktoriańską literaturę anglojęzyczną, ale dwie trzecie dzieła Joyce’a można by z powodzeniem wykreślić i jeszcze najzupełniej wystarczy to, co po tych skreśleniach zostanie.
Virginia jest pisarką, która potrafi mówić o Literaturze zachwycająco i często zaskakująco rzeczowym tonem, opowiada o tym odwiecznym Wysiłku, który uciekając się do współczesnej instrumentacji i sposobu widzenia, próbuje wyrazić w słowach to, co leży poza czasem – naturę Człowieka, jego los i przypadkowość. Te króciutkie eseje są wyznaniami sympatycznej, oczytanej, wykształconej i utalentowanej kobiety dotyczącymi jedynej namiętności jej życia, czyli książek i pisarzy – Defoe, Jane Austen, Chaucer, autorzy rosyjscy, wszystko jej jedno, byle to była literatura, do której zbliża się jak kotka: skrada się, mrucząc, przymilnie, przypochlebnie ociera się o pisarza, by naraz nieoczekiwanie zaatakować pazurkiem słabość tekstu, zadrapać i zranić, a potem z wyraźnym ukontentowaniem patrzyć, jak z ranki pozornego arcydzieła spływa kropelka krwi. Umie pisać i, co ostatnio coraz rzadsze, umie czytać.
W Pradze dwustu inteligenckich dysydentów (jest wśród nich też podobno kilku robotników) ogłosiło dokument protestacyjny o nazwie Charta 77. Czechosłowackie władze komunistyczne zaczęły ich nękać, a w kręgach zachodniej inteligencji odezwały się od razu głośne chóry poparcia, żądające uwolnienia protestujących i dotrzymywania warunków porozumień helsińskich, dotyczących „swobody przepływu idei i osób”, a więc uszanowania wyborczych sztuczek, jak to się modnie nazywa: eurokomunizmu. Kiedy rozmaici eks- albo ciągle jeszcze aktywni komuniści domagają się uszanowania prawa do wolności myśli i żądają od systemu komunistycznego swobody wygłaszania opinii, ich pięknym, odważnym i szczerym deklaracjom brakuje jednego zasadniczego warunku: by zlikwidowany został sam komunizm jako idea i praktyka. Dopóki bowiem w państwie panuje system komunistyczny, nie zaistnieją tam ani wolność myślenia, ani inne wolności obywatelskie, na przykład własność prywatna – bo przecież w sporze Einaudiego z Crocem rację miał Einaudi, który twierdził, że nie ma wolności osobistej bez własności prywatnej. (Komuniści odpowiadają na to, że w świecie kapitalistycznym większość społeczeństwa również nie posiada dóbr, nie jest więc wolna – i to byłaby prawda, gdyby jednocześnie ustrój liberalnej demokracji i system kapitalistyczny nie przyznawał każdemu człowiekowi prawa do tego, by tę własność prywatną zdobył, a tego prawa system komunistyczny swoim obywatelom odmawia i toleruje jedynie gospodarstwa przyzagrodowe oraz przymyka oczy na własność zdobytą nieuczciwie). Komuniści mają swoją rację, gdy cenzurują i ograniczają wolność myślenia, zdają sobie bowiem sprawę z tego, że wolność jest jedna i niepodzielna, a więc nie istnieje odrębnie wolność polityczna, jeśli jednocześnie nie ma własności prywatnej, swobody inicjatyw gospodarczych, wolności zatrudnienia i wyrażania własnych przekonań politycznych.
Wilson, pisząc o Hemingwayu (jeszcze przed ukazaniem się jego miniaturowego arcydzieła, Stary człowiek i morze), rzeczowo analizuje tego utalentowanego Kalibana, który – jak Orwell i wielu innych zachodnich pisarzy – wojnę hiszpańską uważał za katalizator, dzięki któremu może zaistnieć szansa na stworzenie bardziej sprawiedliwego, bardziej ludzkiego społeczeństwa. Pomimo czystek, które już wówczas przeprowadzano na wielką skalę, pisarze ci wierzyli w socjalizm, w komunizm, i uspokajali samych siebie, że to tylko „przejściowe błędy”, dziecięca choroba systemu. Dlatego poszli do okopów wojny hiszpańskiej i walczyli po stronie lojalistów. Ale potem elita tych ludzi – Hemingway i co mądrzejsi – przekonali się, że Idea, w której interesie chwycili za pióro i karabin (czyli anarchia, socjalizm, komunizm), nie przyniesie rozwiązania, bo obiecując wyzwolenie mas, jednocześnie niszczy Jednostkę, a więc rzeczywistego protagonistę tych eksperymentów. Co lepsi, jak Hemingway, odwrócili się od komunizmu i związanej z nim mafijnej lewicowości. I stawali się coraz bardziej samotni, bo to, co nadeszło – przypominające jako żywo falanster systemy posiadania, produkcji i rozdziału, które powstały w wyniku rewolucji technicznej i umasowienia towarów – wyobcowały jednostkę w takim samym stopniu jak komunizm.
Bohaterowie Homera czy Wergiliusza zachowują się jak kulturalny ateista w kościele – nie wierzą w nic, ale stając przed bogami, przez wzgląd na dobre wychowanie nie uśmiechają się kpiąco, tylko taktownie milczą, są uprzejmie obojętni, nie protestują i nie chcą zwracać na siebie uwagi.
Na Ziemi mutacja jest taką samą tajemnicą jak niezliczona i niepojęta rozmaitość ciał niebieskich we Wszechświecie. Jaki cel ma Natura z tą nieskończoną wielością? Mogłaby swój zamiar wyrazić prościej. Czyżby nie miała świadomego zamiaru, tylko ot tak, tworzyła mutacje?
W Utah stracono dwukrotnego mordercę nazwiskiem Gilmore, który tego żądał, bo nie chciał do końca życia tkwić w więzieniu. Każdy z ochotniczych członków pięcioosobowego plutonu egzekucyjnego otrzymał zapłatę wysokości siedmiuset dolarów, spośród pięciu karabinów jeden był nienaładowany, lekarz stwierdził, że po oddaniu strzałów Gilmore „żył jeszcze dwie minuty”. Przeciwnicy kary śmierci na całym świecie protestowali przeciw tej egzekucji, a jakiś dziennikarski hipokryta w jednej z włoskich gazet oświadczył, że kara śmierci jest bezcelowa, bo w krajach, gdzie pewne przestępstwa są w ten sposób karane, zdarzają się one tak samo często jak w krajach, w których nie ma kary śmierci. Autor artykułu naturalnie milczy o tym, że nie istnieje statystyka wykazująca, ilu przestępstw n i e d o k o n u j ą w krajach, w których istnieje kara śmierci. Możemy poznać tylko statystykę dotyczącą przestępstw popełnionych, nigdy zaś tych, których w obawie przed karą śmierci nie popełniono.
Fala mrozów. Europa i Ameryka trzęsą się z zimna. My też, ale u nas przynajmniej świeci słońce, choć zimne jak światło lasera. Na skraju drogi drży z zimna mały pies, a ja wstydzę się, żałując go, bo przecież ludzie też marzną… Léautaud już dawno wziąłby na ręce tę zziębniętą psinę i zabrał ze sobą do mieszkania. Ale ja nie mogę wziąć na ręce drżącej z zimna ludzkości. Zostawiłem psiaka na skraju drogi. To wszystko hańba, gorsza od opieszałości w czynieniu dobra. Haniebna opieszałość bezradności.
Nocą uczciwie napisane, spokojne, ale mocne studium Wilsona z The Wound and the Bow. Analizuje Filokteta Sofoklesa. Nie znam ani jednego europejskiego uczonego w piśmie, który tak rzeczowo, a jednocześnie z tak bliskiej perspektywy i z taką współczującą uwagą potrafi pisać o książkach i pisarzach, jak ten amerykański homme de lettres1. Filoktet jest jedną z tych sztuk Sofoklesa, które po dziś pozostały żywe, jak dramaty o Edypie, ale ich oddźwięk z czasem ograniczył się do literatury; Wilson uważa, że wszystko, co zainspirował ten utwór, to Télémaque Fénelona, kilka linijek Lessinga w Laokoonie, pewien sonet Wordswortha i mała sztuka Gide’a. Grek Filoktet pomógł zapalić samobójczy stos Heraklesowi, który cierpiał męki w koszuli przesyconej krwią Nessosa; otrzymał za to od półboga łuk i strzały śmiertelnie raniące każdego wroga; wyruszył, by przyłączyć się do oblężenia Troi, ale po drodze został ukąszony przez węża w nogę. Rana nie chciała się goić, towarzysze zostawili więc Filokteta na wyspie Lemnos, a sami popłynęli pod Troję. Filoktet przeżył w jaskini dziesięć lat, cierpiąc, bo niegojąca się rana ropiała i śmierdziała, łowił ryby, polował, nie zapominał o zdradzie i krył w sercu nienawiść do towarzyszy, cynicznych i wiarołomnych Greków, aż pewnego dnia na wyspie pojawił się Odyseusz. Przybył z Neoptolemosem, synem Achillesa, ponieważ wieszczek Helenos przepowiedział, że Grecy zdobędą Troję, jeśli posiądą łuk ofiarowany Heraklesowi przez Apolla. Odyseusz wraz z towarzyszem mają zamiar ukraść ten łuk Filoktetowi. Ale stary wojownik, kryjąc w sercu gorycz trwającego już dziesięć lat wiarołomnego porzucenia, ulega prośbom Neoptolemusa, darowuje mu łuk, Troja zostaje zdobyta przez Greków, a ranę Filokteta udaje się wyleczyć synom Asklepiosa. Mamy tu dramat starości, choroby i zdrady. Sofokles napisał to dzieło w późnych latach, kiedy syn wezwał go przed sąd, ponieważ chciał dziewięćdziesięcioletniego tragika poddać kurateli, by zdobyć jego majątek. Twierdził, że stary człowiek nie jest w stanie zatroszczyć się o siebie i o swoje dobra, ale Sofokles odczytał przed członkami ateńskiego sądu opiekuńczego fragment dramatu Edyp w Kolonie, a piękno utworu przekonało sędziów, że pisarz bynajmniej nie ma sklerozy i wniosek syna oddalono. W tym dramacie starości, choroby i samotności powiada, że geniusz i choroba są ze sobą nierozerwalnie związane, podobnie jak siła i ułomność. Sofokles miał już osiemdziesiąt siedem lat, gdy napisał ten dramat (w 409 p.n.e.), a w Uczcie Platona chwali starość jako wiek, w którym „człowiek uwolnił się od miłości i mąk erotycznych pragnień”. Esej Wilsona doskonały, lubi to, co analizuje, podobnie jak prawdziwy lekarz ma sympatię dla trupa, z którego gruczołów może się uczyć.
29 stycznia
Wszędzie morderstwa, rabunki i wybuchy. Dwie trzecie wiadomości radiowych i telewizyjnych relacjonuje porwania. Pozostała część to oświadczenia polityków wyjaśniających, dlaczego w żaden sposób nie można zapobiec przemocy. Najczęściej mają rację, bo to właśnie oni, politycy, nie chcąc stracić głosów, nie dopuszczają do tego, by ktokolwiek uczynił cokolwiek przeciw rabunkom i morderstwom.
Przed dwudziestu laty napisałem w Nowym Jorku powieść Krew Świętego Januarego; fragment ukazał się po niemiecku w 1957 roku, potem opublikowałem ją własnym kosztem, ponieważ nie znalazłem wydawcy; wyszła w liczbie tysiąca egzemplarzy w obskurnej rzymskiej drukarence. Oba wydania rozeszły się, ale bez odzewu. Teraz przygotowuję nowe wydanie węgierskie, i podczas czytania szczotek uderza mnie kilka zdań; jak sądzę, udało mi się tu ukazać, że za światem uchwytnym i dotykalnym kryje się coś jeszcze. Książka została przemilczana przez grasującą za granicą węgierską szajkę hyclów literackich (komunistów, poputczyków, krętaczy i dyletantów). Ale budapeszteńscy komuniści dostrzegli moją powieść i publicznie uznali twardą krytykę, którą można z książki wyczytać.
31 stycznia
W Ameryce dalej fala mrozów. Ludzie i auta zamarzają na szosach, zdarzają się przerwy w opalaniu. My tu w Salerno chodzimy po ulicach w cienkich płaszczach. Wszystko upside down2. Ale też wszystko jest niepojęte i cudowne, nawet rzeczy banalne.
Pewien lekarz emigrant spisał i ogłosił swoje wspomnienia. Wszyscy opisują swoje życie: stary lekarz, piłkarz, kurwa, pisarz. Biografia stała się odmianą powieści detektywistycznej: kto był ofiarą, a kto mordercą? Dość monotonny gatunek, jak większość kryminałów. Bo to bohater jest odwiecznie mordercą i ofiarą w jednej osobie.
Muszę się zmobilizować, by pojechać do Neapolu, załatwić to i owo. Jeszcze przed rokiem niczego takiego nie musiałem specjalnie planować, w jednej chwili podejmowałem decyzję i jechałem. Dziś potrzeba mi do tego strategii, bo to wysiłek.
6 lutego
Dowiadywałem się w biurze amerykańskich linii lotniczych o warunki lotów do Kalifornii. Planowana podróż nie ma żadnego praktycznego sensu ani celu, jest na dodatek bardzo kosztowna. A jednak za tym, byśmy jeszcze raz zdecydowali się na dłuższy wyjazd, stoi poważny argument: nasz wiek. Teraz jeszcze jako tako poradzimy sobie w podróży. Ta szansa maleje z każdym mijającym rokiem.
10 lutego
Plantator orzeszków ziemnych, który zasiadł w Białym Domu, monotonnie powtarza banalne, wytarte obietnice swoich poprzedników: rozbrojenie, ograniczenie zbrojeń… Rosyjskie i amerykańskie zapasy broni osiągnęły takie rozmiary, że nie można ich już „rozbroić”: są jak ogromna, ciężka lokomotywa, która pełną parą pędzi naprzód po szynach, nie może nagle zahamować, bo popycha ją do przodu ciężar własny, niezależny od zamiarów maszynisty.
W Pradze ponad dwustu „intelektualistów” ogłosiło list protestacyjny Charta 77, w którym domagają się więcej wolności i szacunku dla praw człowieka… Komunistyczny rząd czechosłowacki grozi im, ale Rosjanie mitygują czeskich komunistów, bo nie można w nieskończoność powtarzać mordów rodzinnych, jakie już były w Budapeszcie, Poznaniu i Niemczech Wschodnich. Czesi potrzebowali dwudziestu lat, nim w 1968 zrozumieli, że ustrój komunistyczny, na który w wolnych i demokratycznych wyborach zagłosowali w 1948 roku, jest inny, niż myśleli. Po Praskiej Wiośnie weszły sowieckie czołgi, a teraz nastąpił protest Charty 77. Wśród sygnatariuszy jest komunista nazwiskiem Hájek, który był ministrem spraw zagranicznych w poprzednim rządzie. Ci świeżo upieczeni bojownicy o wolność przez dwadzieścia lat korzystali ze wszystkich przywilejów ustroju komunistycznego. Jak Imre Nagy, który z nędzy moskiewskiej emigracji w 1945 wrócił do Budapesztu i przez następnych osiem lat nawet nie pisnął, gdy u boku Rákosiego przyszło mu brać udział w operacjach rozbijania przeciwników politycznych techniką salami, bez mrugnięcia okiem akceptował też wywózkę tysięcy i mordowanie setek Węgrów. Gdy w 1953 Chruszczow ogłosił odwilż, Imre Nagy otrzymał z Moskwy rozkaz: ma zająć miejsce Rákosiego i „liberalizować” reżim komunistyczny. A lud węgierski z entuzjazmem przyjął jego orędzie wygłoszone na rozkaz moskiewski (tak samo, jak obecnie wielu słucha tryli wygrywanych na flecie eurokomunizmu, które, również pod dyktando Moskwy, wykonują Berlinguer, Marchais i reszta). Czas rządów „liberalnego” Imre Nagya był krótki, potem aż do 1956 roku trwał okres terroru i nędzy. A „emeryt” Imre Nagy z pogodną miną wysiadywał przedpołudniami w Gerbaud3, spokojnie spacerował sobie po Budapeszcie i kolekcjonował obrazy. Rewolucja wyciągnęła go z wygodnej i bezpiecznej sytuacji procul negotiis4, wystąpił na scenę, gdzie zaczął się jąkać, ale nie miał już szansy pozostać na stronie. Gdy wiatr się odwrócił, a Rosjanie potrzebowali kozła ofiarnego, Imre Nagy został stracony. A teraz wspomina się o nim jako o „męczenniku”… Gdy w rzeczywistości był gamoniem, a nie męczennikiem. Możliwe, że pod koniec życia żałował tego, co tolerował, co osłaniał pomiędzy 1945 a 53 rokiem, ale miał dość czasu i możliwości, by opuścić Węgry Rákosiego. Nie wyjechał, korzystał z przywilejów, podczas gdy naród się wykrwawiał. Dziś Hájek i jego kompani, jutro inni – to mieliby być męczennicy? Raczej nieudacznicy. A pewnie nawet działający w złej wierze karierowicze i lawiranci.
Krytycy Huxleya twierdzą jednogłośnie, że w jego powieściach brak organicznego tętna i że są syntetyczne. To prawda, ale w czytaniu okazują się jeszcze ciągle żywotniejsze od wielu „organicznych” powieści. Jego gatunkiem była utopia, a właściwie antyutopia; potrafił rozprawiać z ochotą i elokwencją świadczącą o bogatej wiedzy o rozmaitych zjawiskach i ich wzajemnych powiązaniach, o wszystkim, co widział. Jego mistycyzm czy wschodnia nostalgia za utratą osobowości są nieprzekonujące, a wizje snute pod wpływem meskaliny wręcz przygnębiają czytelnika. Ale był jednym z wybitnych umysłów wieku, pisarzem odważnie i czasem cynicznie rozbijającym iluzję, pokazał, co jest ukryte pod podszewką; fakt jednak, że nigdy też nie potrafił opowiedzieć o tym, czego odwrotną stronę pokazał.
14 lutego
Po południu telefon: dzwonimy do Jánosa do Kalifornii. Każde słowo przypływa z daleka i pozostaje daleko; nie tylko w sensie przestrzennym. Czas niszczy uczuciowe, zwyczajne więzi pomiędzy starymi a młodymi – i taki jest porządek rzeczy.
Pięć tysięcy studentów demonstrowało na Uniwersytecie Rzymskim przeciw kierownictwu organizacji młodzieżowej komunistycznych związków zawodowych – ale to nie „faszyści”, tylko ultralewicowi maoiści zagrozili włoskiej partii komunistycznej, którą uważają za „reakcyjną”, kompromisową, pseudorewolucyjną, żądną władzy, pozycji i łupów (i słusznie, bo taka jest), i przepędzili „czerwonych baronów”, zmuszonych uciekać przed rozwścieczonym tłumem bocznym wyjściem. Policja (którą rektor wezwał na pomoc dopiero po upływie tygodnia) w końcu rozpędziła demonstrujących ultrasów, którzy jednak przedtem zdążyli zdemolować sale wykładowe i laboratoria. Telewizja pokazuje pomieszczenia uniwersyteckie, w których wandale porozbijali i podpalili wszystko, co znaleźli, potłukli cenne pomoce naukowe, mikroskopy – dewastacja była żywiołowa jak trzęsienie ziemi, wandale nie mieli zamiaru argumentować, tylko zniszczyć wszystko, co się da. Fotografie tego spontanicznego wybuchu gniewu, erupcji damnatio memoriae5 dają do myślenia. Komunistyczni uczniowie czarnoksiężnika, którzy rozwalają system prywatnych przedsiębiorstw, będą zmuszeni sobie wkrótce uświadomić, że poza pustymi obietnicami nie są w stanie dać niczego więcej. Jednocześnie zaś rozwścieczeni studenci krzyczą, że dyplom jest nic niewart, ponieważ absolwenci nie mogą znaleźć pracy. W takich chwilach komuniści milczą jak zaklęci o tym, że w krajach komunistycznych nie ma bezrobotnych inteligentów między innymi dlatego, że nie ma też zapomogi dla bezrobotnych, a komu nie mogą zapewnić pracy zgodnie z dyplomem, tego wysyłają do pracy fizycznej. Absolwenta, który nie podejmuje pracy, uważa się tam za bumelanta i karze się go. W Ameryce absolwent, który nie znajduje dla siebie pracy, idzie prowadzić ciężarówkę i nie czuje się przez to kimś mniej wartościowym. Zwodzony fałszywymi obietnicami włoski absolwent w podobnej sytuacji nie ma zamiaru na okres przejściowego kryzysu wziąć się do pracy fizycznej w Mediolanie czy Neapolu – raczej rozwala Uniwersytet i grozi związkom zawodowym.
Starzy ludzie byli zawsze. Ale nigdy nie było ich tak wielu. A teraz są. Dawniej starych ludzi respektowano – jeśli sobie na to zasłużyli. Tłumu starców nie respektuje nikt, ludzie patrzą na nich z niechęcią, dla społeczeństwa stanowią kłopot i obciążenie. Jestem cząstką tego tłumu i czasami czuję smutek, że urodziłem się w wieku, w którym nie mam możliwości przeżyć osobistej starości: muszę być starcem w masie starych ludzi, jestem starym człowiekiem raczej statystycznie niż osobiście.
Studium o tym, że w społeczeństwie masowym kształtują się nowe snobizmy, które jak szalone trzymają się swoich sygnalizujących pozycję społeczną symboli. Już nie arystokrata, nawet nie bankier jest snobem, tylko prostak: auto i podróże przestały dziś być przywilejem niewielu, przeciwnie, stanowią przykład awansu mas. Obowiązkowy jest dziś nie frak, lecz blue jeans. Producent orzeszków ziemnych Jimmy Carter sfotografowany, jak siedzi, oparłszy bose stopy na stole, i w tej pozycji pisze przemówienie albo gdy spaceruje ubrany w dżinsy po Białym Domu czy sam nosi prezydencką aktówkę, jest popularny, bo just plain folk, einer von unseren Leuten6. Miliony jego zwolenników mówią: proszę, tak wygląda prawdziwa demokracja. Ale to nie jest żadna demokracja, tylko demagogia, ogłupianie i show-biznes. Zmiana stylu sygnalizuje nie początek, lecz raczej koniec jakiejś epoki.
Każdej nocy Ulisses Joyce’a. Czytałem przed czterdziestu laty po niemiecku. Teraz w oryginale, po angielsku, i – rzecz jest zdumiewająca. Sądzę, że to był najbardziej przegadany i cyniczny literacki blef wieku.
Eurokomuniści. Jak podpalacz, który w przerażeniu prędko przebrał się za strażaka.
Z jednego z włoskich cmentarzy zrabowano pogrzebanego już trupa i zażądano miliardowego okupu, taniej nie mieli zamiaru zwrócić trumny. Rodzina zdecydowała, że nie będą się spieszyć z okupem, nieboszczyk może poczekać. Trumnę znaleziono w końcu w obcym grobie, obyło się bez okupu. Ci, którzy zostali porwani za życia, nie mieli takiego szczęścia.
Historia. Co sto lat trzeba by opisać na nowo każdą minioną epokę, bo dla historyka XX wieku to, co się wydarzyło w XV wieku, nie oznacza tego samego, co oznaczało dla historyka XIX wieku.
8 marca
Sen o świcie: pojawia się w nim nazwisko Ernsta Jüngera, pracowitego i zadufanego, ale nudnego niemieckiego pisarza. Nie znałem go osobiście, nigdy go też nie spotkałem, czytałem tylko jego dziennik, w którym wspomina swoją żonę imieniem Perpetua. Rankiem radio informuje, że dziś są imieniny Perpetui. Co to jest?
Życie pełne jest drobnych tajemnic, ledwie zauważalnych znaków, niepojętych wskazówek. To nie my myślimy to czy tamto – ono tylko przepływa przez nas, przez naszą osobistą antenę, my to jedynie transmitujemy.
11 marca
W Neapolu. Wśród tłumu ludzi kręcących się po ulicach czy na tarasie kawiarni znane neapolitańskie twarze, typ polichinelle, starego dandysa o szlachetnych rysach; z kolei pośród portowej zbieraniny błyskają czasem twarze dziwne, niepokojące jak maski śmierci. Niepodobne do trupich czaszek, przerażających, kościstych, z głębokimi oczodołami, o zapadłych policzkach, tylko wyszczerzone w uśmiechu jak maski Tolteków, Azteków czy rzeźby afrykańskie: groteskowe, prześmiewcze, straszące, wykrzywione i złośliwe, śmiertelne twarze. Neapol ma wiele oblicz.
Koszmarne zmęczenie. Po krótkiej podróży ulga, że znów jestem w domu. Starzeję się, prąd w baterii ledwie ćmi.
18 marca
Dziś mijają trzydzieści trzy lata od czasu Ostatniej Wieczerzy przy ulicy Mikó. Potem było Leányfalu, Posillipo, Nowy Jork, Salerno. Z obecnych tam wtedy osób odeszli już Matka, Julie, szwagier Gyuszi. I minęły trzydzieści trzy lata, połowa życia, może nawet więcej.
20 marca
W telewizji koncert, piąta symfonia Beethovena w wykonaniu filharmoników berlińskich. Dyryguje Karajan. Odczarowuje to komercjalnie wytarte już arcydzieło: ręce zanurza w nicość i lepi w niej duchową materię muzyki jak rzeźbiarz swój surowiec. Dzika, gniewna symfonia wyje, domaga się, wali do bram nieba, a potem opada w samą siebie. Cudowne dzieło i niedościgniona interpretacja. Ale gdy tak słucham, naraz czuję, że już za dużo, nie jestem w stanie tego wszystkiego przyjąć, pod koniec zaczynam się wręcz niecierpliwić, mam już dość tych nieziemskich brzmień. Kiedy religie obiecują, że po przeminięciu ziemskiej wrzawy i cierpień nastąpi ponadczasowa szczęśliwość dla sprawiedliwych, a zbawieni będą przez całą wieczność słuchać muzyki sfer – to ta groźba przejmuje mnie dreszczem. Gdyby zamknięto mnie w pokoju, w którym przez trzy dni musiałbym bez przerwy słuchać cudownej V Symfonii Beethovena, drugiego dnia byłbym zirytowany, a trzeciego żądałbym z krzykiem, by muzyka zamilkła, bo tego nie da się wytrzymać. Mahometanie twierdzą, że w Raju, w cieniu Allaha prawowierny będzie spędzał czas na pieszczotach hurys, ale i ta obietnica może napawać prawowiernych lękiem, bo spędzanie całej wieczności w towarzystwie hurys też musi być nużące. Przerażają mnie wszelkie zadośćuczynienia, jakie religie obiecują za ziemskie potworności.
Wiersze angielskie. Rozumiem ich treść dosłownie, nie rozumiem tylko, co jest „poezją”, a więc wewnętrznym brzmieniem w angielskim wierszu. Jak mawiał ordynans Lermontowa, kiedy poeta pytał go, czy „rozumie” wiersze: „Gdybym rozumiał, to nie byłby wiersz”. W obcym języku to, co jest w wierszu wierszem, pozostaje obce nawet, gdy to „rozumiem”.
Przed południem w ciemnym kącie kawiarni siedzi samotny człowiek. Cały ginie w zaroście, wąsy, broda, włosy zasłaniają mu twarz. Chowa się w tej sierści jak dziki zwierz w gąszczu. Kiedy wstaje, okazuje się, że ma chore biodro, chodzi, podpierając się laską. Przechodząc obok, uśmiecha się do mnie spomiędzy ciemnego zarostu. Ten uśmiech niepokoi: ktoś się odezwał do mnie z otchłani ostatecznej samotności i cierpienia.
26 marca
Na pobliskim ryneczku w namiocie kiermasz książek: niesprzedane egzemplarze z magazynu, remainder jak u bukinistów znad Sekwany. Zdarzają się nabywcy, kątem oka widzę młodych ludzi kupujących za bezcen powieści i tomiki poezji. Ten obrazek napawa mnie nadzieją: młodzi kupujący książki na targowisku. Nabywam za tysiąc lirów (cena dwóch pudełek papierosów) wiersze Leopardiego. Bogato złocona oprawa, dobry papier, eleganckie litery. Młodzi ostatnio odkryli Leopardiego, w poezji tego zeszłowiecznego preromantyka słyszą echa „tormento7 młodości” – tak mi odpowiedział młody człowiek, którego zapytałem, jaka jest przyczyna tej mody.
Poczta przynosi książkę – Bertalan Hatvany: Tao, Droga i Słowo. Wyjaśnienie taoizmu, skrupulatna, szkolna praca. Po węgiersku trudno zrozumiała, wszystko jest jakby trochę po chińsku. „Bezczynne działanie”, teza podstawowa taoizmu ma dla mnie sens raczej jako „czynna bezczynność”; od świtu do nocy być zajętym, a jednocześnie nic nie zrobić – i to właśnie jest starość.
Kiedy Valéry ogłosił, że „poeta każdego dnia zapomina jedno słowo”, może myślał o tym, że w hutniczym piecu poezji każde słowo wypełnia się zgęszczoną energią, jak black hole8. Słaby poeta każdego dnia chwyta nowe słowo, by potem żonglować nim jak pajac kolorowymi kulkami.
27 marca
W początkowym okresie rozwoju ludzkiej świadomości to religie wyjaśniały człowiekowi tajemnice uniwersum. Teraz rozpoczęła się epoka, w której ludzie zaczynają się orientować we wszechświecie już bez ich pomocy. Tę epokę w rozwoju świadomości psychologia dziecięca nazywa stöbern9, dziecko już staje, zaczyna się interesować otoczeniem, wspina się na palce, wysuwa szuflady, myszkuje, co w nich jest – wylatuje na Księżyc, obmacuje Marsa, przez cyklotronową dziurkę od klucza zagląda do wnętrza atomu, szpera i bada. Zamiast bajek chciałoby wreszcie poznać coś pewnego.
W namiocie z książkami na targowisku nowy zakup: dramaty Marlowe’a i biografia Benvenuta Celliniego. Wydane z rzadką starannością, pięknie oprawione książki. Cena za obie wynosi cztery tysiące lirów, a więc tyle, ile kosztuje pół kilo mięsa.
Faust Marlowe’a to figura renesansowa: kiedy sprzedaje duszę diabłu, chce nie tyle wiedzy, ile raczej rozkoszy. Faust Goethego jest natomiast figurą gotycką, pyta i chce wiedzieć, nie zaś posiadać. W końcowej tyradzie, samooskarżeniu wyruszającego do piekła, przeklętego Fausta wiele gorących emocji. Ten renesansowy, szesnastowieczny Faust zaskakująco dużo wie o porządku planetarnym wszechświata, trasę planet – Saturna, Jupitera, Marsa – wokół Słońca określa z niemal astronomiczną dokładnością.
Na pytanie Fausta: „Kto stworzył świat?” Mefistofeles odpowiada ostrożnie: „Nie powiem”. Prawdopodobnie Lucyfer też miał swój udział w stworzeniu świata, ale Mefistofeles milczy o tym.
Na ulicy z naprzeciwka zbliża się starszy człowiek: łysy, twarz pobrużdżona zmarszczkami. Ale w jego rysach jak embrion w spirytusie zachowała się twarz sześcioletniego dziecka.
12 kwietnia
Mroźna Wielkanoc. Kulenie się przy piecu jak na obrazku karty asa treflowego10. Porwania, morderstwa polityczne i kryminalne, przestępstwa, inflacyjna zwyżka cen, to wszystko nie przeraża turystów, przyjeżdżają, by spędzić tu święta wielkanocne: radio podaje, że w tych dniach Rzym, Wenecję, Bolzano, Neapol najechało około czterech milionów turystów niemieckich, amerykańskich i innych. Trzęsąc się z zimna w nieogrzewanych hotelach i muzeach, wydawali dziennie przeciętnie dwadzieścia pięć dolarów, żeby tylko tu być. To jest włoska tajemnica. To jest to „tu coś jest”, co trudno określić. Ale to jest.
17 kwietnia
Rocznica ślubu (54). Rano budzę się na odgłos upadku. Znajduję L. nieprzytomną w łazience. Nie widzi, nie słyszy, oczy ma szklane, nieruchome, leży na marmurowej posadzce. Z pomocą młodego sąsiada udaje mi się dociągnąć ją do łóżka. Sąsiedzi organizują pomoc, po półgodzinie pojawia się lekarz. L. odzyskuje przytomność; jej utrata nastąpiła podobno wskutek zatrucia pokarmowego. Przed dziesięciu, ośmiu laty zdarzyło się to trzykrotnie, ale w ciągu ostatnich dwóch lat była raczej zdrowa. Zastrzyki; wszyscy pomagają. Z przeminięciem ataku prędko wraca do siebie.
Podczas robienia porządku: co ma zrobić t o d r u g ie, gdy j e d n o z n a s umrze? Najpierw rutyna, porządkowanie. A potem coś niewyobrażalnego. Można przeżyć rzeczywistość śmierci, ale wyobrazić jej sobie nie sposób.
Jak prędko zbiegli się sąsiedzi, lekarz, stróżka; nigdzie indziej tego nie doświadczyłem. Jedyną instytucją, która w dręczonej paraliżem politycznym i gospodarczym Italii funkcjonuje sprawnie, jest rodzina. To ostatnia żywa, zdolna do działania placówka. Gdy potrzeba pomocy, jej członkowie zjawiają się natychmiast i pomagają, bo wiedzą, że w tym kraju poza rodziną nie można liczyć na nikogo.
19 kwietnia
Marlowe. Był równolatkiem Szekspira (1564), w dwudziestym dziewiątym roku życia zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach po bójce w karczmie. Geniusz Szekspira zabłysnął pełnym światłem trochę później, około 1600 roku – geniusz Marlowe’a zgasł wcześniej. W porównaniu do spuścizny wielkich twórców dramatu epoki elżbietańskiej, Lyly’ego, Bena Jonsona, dzieło Marlowe’a pozostało niepełne, przerwane, ale jego trzy dramaty – Jew of Malta, Edward II i Faustus – są majstersztykami literatury renesansowej dorównującymi najlepszym włoskim i francuskim dziełom epoki. Geniusz młodości wybucha w każdej linijce. Blank verse, wielkie wyzwolenie, jakie po zdyscyplinowanym wierszu epigramatycznym przyniosło teatrowi nowy rodzaj mowy scenicznej, a Szekspirowi stworzyło szansę stania się Szekspirem, dla Marlowe’a jest jeszcze wspaniałą zabawą; posługuje się nim jak sprawny szermierz nową szpadą. Edward II przypomina dzisiejsze komiksy, w których z ust bohaterów wypływają dymki z tekstem – ale jakaż tu swoboda, bogactwo postaci, akcji, przedstawienia! I wszystko bez „dramaturga”, reżysera, techniki scenicznej, sam tylko „teatr” – i do tego teatr, który miał publiczność. A królowa i dworacy siedzący w lożach bez obrazy słuchali i patrzyli, jak genialny pisarz ukazuje na scenie podłość, hańbę, samowolę i okrucieństwo panujące na ówczesnym dworze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki