Читать книгу Ostatni sekret Deverillów - Santa Montefiore - Страница 11

Rozdział 1

Оглавление

Dublin, luty 1939

Martha Wallace szła w podskokach alejką wijącą się przez St Stephen’s Green. Nie mogła iść spokojnie, po prostu nie mogła. Było jej tak lekko na sercu. Z każdym krokiem jej ciało unosiło się do góry, jakby płynęła po chmurach. Pani Goodwin drobiła za nią, starając się dotrzymać jej kroku.

– Moja droga, nie tak szybko! Może znajdziemy jakąś wygodną ławeczkę i usiądziemy na chwilę? – zaproponowała zasapana.

Martha odwróciła się i cofnęła w podskokach do swojej niani.

– Nie jestem w stanie usiedzieć na miejscu! – Roześmiała się beztrosko. – Pomyśleć, że przyjechałam tu, żeby odnaleźć matkę, a zamiast tego straciłam serce. Niesamowite, prawda? – Amerykański akcent Marthy pozostawał w ostrym kontraście do wyraźnych angielskich samogłosek charakterystycznych dla pani Goodwin. Jasna irlandzka skóra dziewczyny była zarumieniona na policzkach, a oczy w kolorze kakao lśniły z podniecenia. Zdjęła kapelusz, jakby zapraszała wiatr do zabawy ze swoimi długimi brązowymi włosami, a ten beztrosko wyciągał szpilki, nadając Marcie dziki i trzpiotowaty wygląd.

Patrząc na tańczącą przed nią siedemnastolatkę, pani Goodwin nie mogła uwierzyć, że zaledwie kilka godzin temu dziewczyna opuściła klasztor Matki Bożej Królowej Nieba we łzach, dowiedziawszy się, że nie można odnaleźć dokumentów dotyczących jej urodzenia ani informacji o biologicznej matce.

– Nie daj się ponieść emocjom, Martho.

– Nagle stała się pani bardzo poważna. Kiedy się wie, to się wie, nieprawdaż?

– Dopiero się poznaliście, nie dalej jak godzinę temu. Mówię tylko, że roztropnie byłoby zachować ostrożność.

– On jest przystojny, prawda? Nigdy nie widziałam takiego przystojnego chłopaka. Ma takie miłe oczy... W pięknym szarym odcieniu... Jakże intensywnie mi się przyglądał! Chyba też mu się spodobałam?

– Oczywiście, że mu się spodobałaś, Martho. Jesteś uroczą dziewczyną. Byłby ślepy, gdyby tego nie zauważył.

Martha zarzuciła niani ramiona na szyję. Zaskoczona starsza kobieta się roześmiała. Żywiołowość Marthy była zaraźliwa.

– A jego uśmiech! Och, pani Goodwin, ten jego uśmiech! – unosiła się Martha. – Taki szelmowski! Taki uroczy! Naprawdę, nie sądzę, żebym kiedykolwiek poznała kogoś o tak zniewalającym uśmiechu. Jest nawet przystojniejszy od Clarka Gable’a!

Pani Goodwin ku swej uldze zauważyła ławkę pod dużym starym kasztanowcem i klapnęła na nią bezwładnie jak pudding biszkoptowy.

– Muszę przyznać, że obaj byli bardzo uprzejmi – powiedziała z podziwem, myśląc o ojcu chłopca, lordzie Deverillu. Schlebiało jej, że mężczyzna o jego pozycji traktował ją, skromną guwernantkę, z taką galanterią i szacunkiem. Wiedziała, że zaprosił je do swego stolika ze względu na syna, któremu spodobała się Martha, ale rozciągnął wszelkie uprzejmości również na panią Goodwin, chociaż wcale nie musiał, i za to starsza kobieta była mu niewymownie wdzięczna. – Lord Deverill jest dżentelmenem w każdym calu – oceniła.

– Chyba skradł mi serce od pierwszego wejrzenia. – Martha nie mogła przestać myśleć o JP.

– Nie odrywał od ciebie oczu. Co za szczęście, że jego ojciec przejął inicjatywę, w przeciwnym wypadku mogłaś nigdy go nie poznać.

– Och, czy go jeszcze zobaczę? – westchnęła Martha, splatając ręce.

– Wie, gdzie się zatrzymałyśmy. Jeśli opóźnimy o dzień nasz wyjazd do Londynu, kto wie, może do nas zajrzy.

– Jestem tak podekscytowana, że nie mogę się uspokoić. – Martha klasnęła w dłonie. – Nie chcę wracać do domu. Najchętniej zostałabym w Irlandii na zawsze!

Pani Goodwin uśmiechnęła się z powodu naiwności swojej młodej podopiecznej. Jakże proste wydawało się życie w porywach pierwszej miłości!

– Muszę sprowadzić cię na ziemię, moja droga, i przypomnieć, że przybyłyśmy tu z pewną misją, czyż nie?

Delikatne przypomnienie przygasiło nieco entuzjazm Marthy. Usiadła obok niani i opuściła ramiona.

– To prawda – odparła. – Może pani być pewna, że nic mnie nie odwiedzie od głównego celu.

– Być może JP będzie mógł nam pomóc. Wszyscy arystokraci się znają.

– Nie, nie chcę nikomu o tym opowiadać. To zbyt bolesne. Nie mogłabym się przyznać, że moja prawdziwa matka mnie nie chciała i zostawiła w klasztorze. – Martha spuściła wzrok na ścieżkę, po której przebiegła ruda wiewiórka, by zniknąć za drzewkiem laurowym. – Sama ledwie się z tym godzę – dodała cicho; jej entuzjazm sprzed chwili prawie wyparował. – Nie będę go okłamywać, ale nie mam ochoty powiedzieć mu prawdy. Tak jak pani wspomniała, znamy się zaledwie od godziny. Trudno się spodziewać, żebyśmy odsłonili przed sobą nasze dusze.

Pani Goodwin złożyła ręce na kolanach.

– Zgoda. Zostaniemy w Dublinie jeszcze jeden dzień, a potem ruszymy do Londynu. Na pewno bez trudności znajdziemy rodzinę Rowan-Hampton. Nie może być wiele dam o tym nazwisku. – Położyła rękę na dłoni Marthy i ją uścisnęła. Arystokratyczne nazwisko w metryce Marthy czyniło ich zadanie o wiele łatwiejszym. Gdyby chodziło na przykład o jakąś Mary Smith, pani Goodwin nie wiedziałaby, od czego zacząć. – Przed nami wyboista droga – zauważyła. – Możemy się trochę zabawić, zanim przystąpimy do spraw poważniejszych.

Martha zerknęła na swoją nianię i zagryzła wargę.

– Och, mam nadzieję, że on przyjdzie!

*

JP Deverill stał w otwartym oknie hotelu Shelbourne i wpatrywał się w St Stephen’s Green. Dym z papierosa kłębił się w powietrzu, zanim porwał go wiatr. JP błądził wzrokiem po plątaninie gałęzi drzew rosnących w parku, ale jakby ich nie dostrzegał; widział tylko Marthę Wallace.

JP nigdy nie był zakochany. Podobały mu się dziewczyny i nawet kilka z nich pocałował, ale do żadnej nie żywił głębszego uczucia. Ale zakochał się w Marcie Wallace, chociaż spędził w jej towarzystwie zaledwie godzinę. Cóż to była za godzina! Chciał jej podarować cały świat. Chciał patrzeć na jej uśmiech i wiedzieć, że jest przeznaczony specjalnie dla niego. Niczego bardziej nie pragnął, niż ująć jej rękę, utonąć w jej oczach i wyznać swe uczucia. Zaciągnął się papierosem i z niedowierzaniem pokręcił głową. Martha Wallace wyrwała mu punkt oparcia spod stóp i stracił równowagę. Była jak piorun, który uderzył go między oczy, jak strzała wystrzelona przez Kupidyna prosto w serce. Każdy frazes, jaki kiedykolwiek przeczytał, nabrał sensu. Doprawdy, nie wiedział, co robić...

Na szczęście Bertie Deverill przyszedł mu z pomocą. Poklepał syna po plecach i zaśmiał się w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości, że kiedyś był prawdziwym uwodzicielem.

– Jeśli chcesz znów ją zobaczyć, musisz działać szybko. Czyż nie mówiły, że wybierają się do Londynu? Dlaczego nie kupisz kwiatów i nie wstąpisz do niej do hotelu? Możesz pokazać jej najpiękniejsze miejsca Dublina. Zobaczysz, będzie zachwycona.

JP odtwarzał w myślach każdą sekundę spotkania w herbaciarni. Pierwszy moment, gdy ich spojrzenia się zetknęły, gdy Martha obserwowała go, siedząc przy stoliku przy oknie wraz ze swoją towarzyszką. Początkowo jej nie zauważył, był zajęty witaniem się ze znajomymi i zajmowaniem miejsca przy stoliku nieopodal. Ale po chwili przyciągnęła jego wzrok, a jego spojrzenie poszybowało ku niej jak gołąb pocztowy do celu. Stało się coś magicznego. Nie była piękna, nie rzucała się w oczy, na pewno nie należała do kobiet, które skupiają na sobie uwagę, ale JP ku swemu zaskoczeniu nie mógł oderwać od niej oczu. Nawet teraz, gdy odtwarzał tę chwilę w wyobraźni, odczuwał przyjemny dreszcz. Ona również nie odwracała od niego wzroku, wydawało się, że nawet nie mruga. Pokraśniała, przez jej twarz przemknął wyraz zaskoczenia. Jakby w jakiś niepojęty sposób go rozpoznawała, jakby w jego twarzy dostrzegła coś znajomego i przestraszyła się tego odkrycia. Poeci rozpisują się o miłości od pierwszego wejrzenia, ale JP nigdy się nad tym nie zastanawiał. Nigdy poważnie nie myślał o miłości ani jej nie szukał. A teraz miłość znalazła go. Zarzuciła na niego sieć, a on dał się złapać.

Poeci opiewali to dziwne i niesamowite wrażenie, że zna się kogoś przez całą wieczność, że wpatruje się w oczy kogoś nieznajomego i widzi w nich przyjaciela. JP nad tym również nie rozmyślał, ale gdy siedzieli przy stoliku i ich dłonie dotknęły się nad paterą, sięgając po tę samą kanapkę z jajkiem i rzeżuchą oraz po ten sam kawałek czekoladowego ciasta, doznał nieodpartego wrażenia, że w jakiś sposób znali się wcześniej. Była pomiędzy nimi osobliwa więź i zrozumienie; wystarczyło jedno spojrzenie, by to odkryć. On znał ją, ona jego. Nagle wszystkie te wiersze, które uważał za głupie, przemówiły do niego zrozumiałym językiem. Przekroczył próg i to, co poprzednio było ukryte, teraz odsłoniło się w cudownych jaskrawych kolorach. Zgasił papierosa. Postanowił pójść za radą ojca.

Na straganie za rogiem kupił bukiet czerwonych róż i niecierpliwym krokiem ruszył przez park. Nie było czasu na zwłokę. Może już pakowała walizki, szykując się do wyjazdu do Londynu? Jeśli się nie pospieszy, może nigdy jej nie zobaczyć. Słońce stało nisko na niebie, powoli kończąc codzienną wędrówkę; nagie gałęzie rzucały długie wilgotne cienie na parkową alejkę. Kosy i gawrony skrzeczały, sadowiąc się do snu, wiewiórki wracały do dziupli, ale JP był tak skupiony na celu, że nie zauważał rzeczy, które zazwyczaj sprawiały mu przyjemność.

Bardzo się denerwował, co nie leżało w jego naturze. Wiedział, że pomimo rudych włosów uchodzi za przystojnego, a przyrodnia siostra Kitty, która go wychowała w zastępstwie nieżyjącej matki, nieustannie mu przypominała, że odziedziczył uroczy uśmiech Deverillów. Dorastał w przekonaniu, że będąc Deverillem, jest kimś wyjątkowym. Ale dziś, zastanawiając się, jak wypadł w oczach Marthy, wątpił w siebie.

Niedrogi hotelik, w którym zatrzymały się pani Goodwin i Martha, znajdował się niedaleko Shelbourne, ale JP, idąc tak szybko, dotarł tam mocno zdyszany. Recepcjonistka o zarumienionych policzkach uśmiechnęła się do niego ciepło zza kontuaru; oczy zabłysły jej za okularami na widok wysokiego, przystojnego dżentelmena.

– Dzień dobry – powiedział, czując się trochę głupio z bukietem róż. – Szukam panny Wallace. – Oparł się o kontuar.

Recepcjonistka nie musiała zaglądać do księgi meldunkowej, ponieważ dobrze wiedziała, o kogo chodzi. Młoda dama i jej towarzyszka dziś rano pytały o klasztor Matki Bożej Królowej Nieba i udzieliła im wskazówek.

– Obawiam się, że panie jeszcze nie wróciły – powiedziała z delikatnym irlandzkim akcentem, zerkając na kwiaty. – Czy chciałby pan, żebym włożyła je do wody?

JP miał wyraźnie rozczarowaną minę. Ze zniecierpliwieniem stukał palcami po blacie.

– Ale wrócą? – spytał, marszcząc brwi.

– Tak – odparła recepcjonistka. Wiedziała, że nie powinna ujawniać planów swoich gości, ale młody człowiek wyglądał na tak przygnębionego, a bukiet był tak romantyczny, że dodała cicho: – Zmieniły rezerwację i zostaną jeszcze jeden dzień.

Od razu się rozchmurzył, a recepcjonistkę ucieszyło, że przyczyniła się do jego szczęścia.

– W takim razie zostawię je u pani. Mogę poprosić o kartkę papieru, żebym mógł napisać liścik?

– Dam panu coś bardziej eleganckiego. Małą białą kartę z kopertą – podkreśliła z uśmiechem, po czym odwróciła się i udawała, że przegląda stos listów, żeby zapewnić młodemu dżentelmenowi prywatność.

JP postukał się piórem w skroń; zastanawiał się, co napisać. Zazwyczaj nie sprawiało mu to trudności, a teraz nie wiedział nawet, od czego zacząć.

To, co pragnąłby jej powiedzieć, było zdecydowanie zbyt bezpośrednie. Nie może przestraszyć Marthy, zanim będzie miała szansę poznać go bliżej. Żałował, że nie pamięta jakiegoś wiersza lub dowcipnego cytatu z prozy. Czuł pustkę w głowie. Oczywiście jego ojciec wiedziałby, co napisać, ale jest w Kildare Street Club, gdzie bez wątpienia dyskutuje ze swymi anglo-irlandzkimi przyjaciółmi o wyścigach i polityce, jak to ma w zwyczaju, gdy przyjeżdża do Dublina. Kitty też by mu pomogła, ale jest w domu w Ballinakelly. Cóż, był tu sam i czuł się bezradny.

*

Pani Goodwin i Martha wróciły do hotelu trochę po siódmej. Resztę popołudnia spędziły na zwiedzaniu najciekawszych zakątków miasta, a potem wstąpiły na podwieczorek do herbaciarni Bewley’s przy Grafton Street. Ze swymi okazałymi purpurowymi bankietkami, witrażami w oknach i złotawym światłem lamp kawiarnia miała wyraźnie europejską atmosferę, która zachwyciła obie kobiety, zmęczone po spacerze w zimnym powietrzu. Rozgrzały się herbatą, posiliły ciastem i obserwowały innych gości z fascynacją turystek w nieznanym mieście, które rozkoszują się każdym nowym wrażeniem.

JP zdominował myśli Marthy, co chwila jednak przemykała jej przez głowę refleksja, czy elegancka kobieta idąca po drugiej stronie ulicy albo siedząca na ławce nie jest jej matką. Mogła przecież wiele razy ją minąć. Płonęła w jej sercu iskierka nadziei, że lady Rowan-Hampton również jej szuka. Bez ustanku wyobrażała sobie ich emocjonalne spotkanie.

Recepcjonistka powitała je z uśmiechem, gdy weszły do foyer hotelu.

– Dobry wieczór, panno Wallace. Po południu przyszedł tu pewien dżentelmen. Zostawił dla pani kwiaty. – Odwróciła się po bukiet. – Pozwoliłam sobie włożyć go do wody.

Marcie zaparło dech, przycisnęła rękę do serca.

– O Boże, jaki piękny! – wykrzyknęła, sięgając po bukiet.

– Rzeczywiście – przyznała pani Goodwin. – Wielkie nieba, prawdziwy z niego dżentelmen!

– Zostawił również bilecik – powiedziała recepcjonistka, myśląc, że panna Wallace wygląda jak najszczęśliwsza dziewczyna w całym Dublinie.

– Bilecik? – Martha z podnieceniem wyjęła spośród róż małą kopertę.

– Co napisał? – spytała pani Goodwin, pochylając się, by powąchać kwiaty.

Martha ściągnęła rękawiczki, położyła je na kontuarze, a potem drżącymi palcami wyjęła kartkę. Uśmiechnęła się na widok starannego pisma. Teraz miała od JP pamiątkę, którą będzie mogła traktować jak skarb.

„Droga Panno Wallace – przeczytała. – Zwykle potrafię się wysłowić, ale Pani sprawiła, że jestem całkiem bezradny. Proszę wybaczyć mój brak poezji. Czy uczyni mi Pani ten honor i pozwoli się oprowadzić po naszym pięknym mieście? Przyjdę po Panią do hotelu jutro o dziesiątej. Z poważaniem, JP Deverill”.

Martha uszczęśliwiona westchnęła i przycisnęła liścik do piersi.

– Przyjdzie jutro o dziesiątej! – Szeroko otwartymi oczami spojrzała na panią Goodwin. – Chyba muszę usiąść.

Pani Goodwin szła za Marthą do pokoju niczym druhna, niosąc wazon z czerwonymi różami. W pokoju Martha opadła na łóżko z westchnieniem zadowolenia. Pani Goodwin wygładziła siwe włosy i popatrzyła na swoją podopieczną w lustrze, które wisiało przed nią na ścianie.

– Oczywiście pójdę z tobą – rzekła stanowczo. Miała miękkie serce, ale także duże poczucie odpowiedzialności. Nie była już zatrudniona przez rodziców Marthy, zamierzała jednak opiekować się ich córką, tak jak to robiła przez ostatnie siedemnaście lat. Czuła się tak, jakby były uciekinierkami z miejsca przestępstwa, postanowiła więc dopilnować, żeby Martha po odnalezieniu biologicznej matki bezpiecznie wróciła na łono rodziny w Connecticut.

Martha zachichotała.

– Oczywiście, musi pani ze mną pójść – zgodziła się, opierając na łokciach. – Będzie pani naocznym świadkiem. Nie będę musiała potem zdawać relacji, jak było. Co powinnam na siebie włożyć?

Pani Goodwin otworzyła szafę i wyjęła ładną niebieską sukienkę z paskiem podkreślającym talię.

– Myślę, że ta jest odpowiednia – powiedziała, prezentując sukienkę na wieszaku. – Ślicznie ci w niebieskim. Wyglądasz jak prawdziwa dama.

– Nie zmrużę dziś oka. Jestem taka podekscytowana!

– Szklanka ciepłego mleka z miodem czyni cuda. Jeśli chcesz wyglądać pięknie dla pana Deverilla, musisz się wyspać.

– Pan Deverill... – Martha znów się położyła i westchnęła. – W tym nazwisku jest coś kuszącego...

– Ponieważ brzmi podobnie do diabła[2] – orzekła pani Goodwin, a potem zacisnęła usta. – Mam nadzieję, że to tylko podobieństwo językowe.

*

Nawet po wypiciu szklanki mleka z miodem Martha nie była w stanie zasnąć. Pani Goodwin natomiast nie miała z tym najmniejszych trudności. Ciężko oddychając, pochrapywała na sąsiednim łóżku, co działało Marcie na nerwy.

Martha wstała i po skrzypiącej podłodze na palcach podeszła do okna. Rozsunęła zasłony, żeby wyjrzeć na ulicę. W ciemnym mieście oblanym tylko poświatą ulicznych latarni, w której iskrzyły się drobinki padającej mżawki, panowała cisza, a nad błyszczącymi dachami wisiały ciężkie, szare chmury. Ani śladu księżyca, gwiazd, jakiejkolwiek szczeliny, przez którą można by zobaczyć romantyczne niebo, ani śniegu, który by ocieplił kamienne mury, ani poruszających się liści, a sztywne drzewa drżały w zimną lutową noc. Ale myśl o JP sprawiała, że wszystko wydawało się Marcie urzekające.

Pani Goodwin zasugerowała, by napisała do rodziców, że dotarła bezpiecznie do Dublina. Martha zabrała się do tego zadania ze spokojem w sercu. Przemierzając Atlantyk, miała czas na przemyślenie sytuacji. Przerażenie, które ją ogarnęło na wiadomość, że nie jest biologicznym dzieckiem swoich rodziców – w przeciwieństwie do młodszej siostry Edith, która zakomunikowała jej to z wielką satysfakcją – ustąpiło i teraz odczuwała tylko współczucie. Jej rodzice byli parą, która pragnęła mieć dziecko. Nie mogąc doczekać się własnego, zaadoptowali niemowlę z Irlandii, skąd pochodziła rodzina Pam. Być może wszyscy w podobnej sytuacji postąpiliby tak jak oni, utrzymując sekret, żeby chronić dziecko. Nie obwiniała ich za to. Nie obwiniała nawet Edith za wyjawienie sekretu. Bolało ją natomiast, że ciotka Joan powierzyła tak wrażliwą informację dziecku, zbyt małemu, żeby zrozumieć, jaki niesie ona ładunek wybuchowy.

Martha napisała długi list, używając hotelowej papeterii, przedstawiła swoje uczucia, których w pierwszym liście, pozostawionym w domu na stoliku w holu, nie była w stanie opisać. Na pewno rodzice zasługiwali na szersze wyjaśnienia. Wtedy konfrontacja z nimi wydawała jej się zbyt bolesna. Kochała ich bardzo. Świadomość, że nie są jej biologicznymi rodzicami, uderzyła ją jak cios w serce. Nie potrafiła ubrać swoich myśli w słowa i uznała, że dopóki sama się z tą nowiną nie pogodzi, nie będzie z nikim o tym rozmawiać prócz pani Goodwin. Podejrzewała, że gdyby poprosiła ich o pozwolenie na wyjazd, nie wyraziliby zgody. Mówiono o możliwym wybuchu wojny w Europie, a Pam Wallace była nadmiernie opiekuńcza wobec córek. „Muszę odkryć swoje korzenie, jakiekolwiek by były – napisała. – Zawsze będziecie dla mnie mamusią i tatusiem. Jeśli mnie kochacie, proszę, wybaczcie mi i postarajcie się zrozumieć”.

Kiedy zastanawiała się głębiej nad swoim dzieciństwem, maleńkie ziarnko urazy zagnieździło się w jej sercu jak liszka w jabłku. Przypomniała sobie presję, jaką wywierała na nią matka, żeby była nienaganna: idealnie ubrana, wychowana, taktowna i uprzejma. Niekiedy i to nie wystarczyło, żeby zadowolić Pam Wallace. Matce tak bardzo zależało, żeby Martha zrobiła dobre wrażenie na babci Wallace oraz reszcie rodziny, że wpędziła córkę w nerwicę. Martha ledwie miała odwagę się odezwać z obawy, że powie coś niestosownego. Pamiętała okropne poczucie odrzucenia, które wywoływało w niej jedno ostre spojrzenie matki. Przeważnie zresztą nie rozumiała, o co chodzi.

Nawet dziś na to wspomnienie serce ściskało jej się ze strachu. Z Edith postępowano inaczej. Młodsza o sześć lat siostra Marthy była wielką radosną niespodzianką dla Pam i Larry’ego Wallace’ów. Dopiero teraz Martha zrozumiała dlaczego; sądzili, że nie mogą mieć dziecka, a co za tym idzie – Edith stała się dla nich cenniejsza niż starsza córka. Narodziny drugiego dziecka celebrowano z taką radością, jakby chodziło o ponowne przyjście Mesjasza.

Prawda była taka, że Pam Wallace chciała ukształtować Marthę na prawowitego członka rodziny Wallace’ów, podczas gdy Edith nie wymagała żadnego formowania, ponieważ naturalnie przynależała do rodziny. Dlatego inaczej się do niej odnoszono. Wszystko zaczynało do siebie pasować. Adopcja okazała się zagubionym kawałkiem układanki, jaką stanowiło dzieciństwo Marthy. Edith mogła zachowywać się bezkarnie, a Pam nie robiła nic, żeby ją zdyscyplinować lub skarcić. Dwie siostry traktowano inaczej, ponieważ były inne. Jedna była Wallace’ówną z urodzenia, a druga nie, i żadne formowanie ani karcące spojrzenia nie mogły uczynić z Marthy kogoś, kim w istocie nie była. Siedemnastoletnią dziewczynę o niewielkim doświadczeniu życiowym ten fakt przekonał, że rodzice bardziej kochali Edith. Stojąc teraz samotnie przy oknie, nabrała przeświadczenia, że w tej sprawie się nie myliła.

Martha nieustannie rozmyślała o swej prawdziwej matce, odkąd w łazienkowej szafce znalazła swoje świadectwo urodzenia. Jej matka nazywała się lady Rowan-Hampton. Martha wyobrażała sobie kobietę o łagodnych brązowych oczach, tak podobnych do jej własnych, oraz długich, wijących się, brązowych włosach. Na pewno była piękna i elegancka, jak przystało na brytyjską arystokratkę. Wyobrażała sobie, że gdy w końcu się spotkają, jej matka zaleje się łzami radości, weźmie ją w ramiona i wśród łkań wyszepcze, że teraz, gdy już się odnalazły, nigdy się nie rozstaną.

Martha się rozpłakała. Nie spodziewała się takiego przypływu emocji. Przyłożyła rękę do ust i raptownie wstrzymała oddech. Zerknęła trwożnie na łóżko. Na szczęście nie obudziła niani; starsza kobieta spokojnie spała pod kołdrą, która unosiła się i opadała w rytm jej oddechu. Martha znów popatrzyła przez okno, ale wzrok miała zamazany i zobaczyła tylko wykrzywione własne odbicie w szybie, które wpatrywało się w nią ze smutkiem. Kim jest? Skąd pochodzi? Jakie życie by wiodła, gdyby jej matka nie zostawiła jej w klasztorze? Czy kiedykolwiek się dowie? Od nadmiaru pytań rozbolała ją głowa. Poczuła się całkiem wyobcowana, bez swojego miejsca na ziemi. Tylko pani Goodwin była wobec niej szczera. Wszyscy kłamali. Martha zadrżała. W jednej chwili była młodą Amerykanką z ustosunkowanych bogatych sfer – obowiązkową, uległą i posłuszną, w następnej zaś jakąś obcą osobą, kupioną w klasztorze po drugiej stronie świata – buntowniczą, nieposłuszną i wyzywającą. Gdzie przynależy? Do kogo? W co ma wierzyć? Odnosiła wrażenie, jakby ściany, w których dorastała, rozpadły się, pozostawiając ją nagą i wrażliwą, jak żółwia bez skorupy.

Wytarła łzy i zaciągnęła zasłony. Pani Goodwin westchnęła we śnie i niczym mors na płyciźnie przewróciła swe pulchne ciało na drugi bok. Martha położyła się do łóżka i podciągnęła kołdrę pod brodę. Drżąc z zimna, zwinęła się w kłębek. Gdy zapadała w sen, to nie matka zaprzątała jej myśli ani pozostawione bez odpowiedzi pytania, które tak wysysały z niej energię, ale JP Deverill, wyłaniający się z mgły jak pełen fantazji rycerz, przybywający jej na ratunek przed narastającym poczuciem izolacji.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

2 Devil (ang.) – diabeł.

Ostatni sekret Deverillów

Подняться наверх