Читать книгу Anatomia skandalu - Sarah Vaughan - Страница 7
Kate
Оглавление2 grudnia 2016
1
Moja peruka leży na biurku, gdzie ją cisnęłam. Wygląda jak wyrzucona na piasek meduza. Poza salą sądową zupełnie o nią nie dbam, okazuję jej rażący brak poszanowania, co jest w oczywisty sposób sprzeczne z samą ideą, która stoi za tym podstawowym elementem prawniczego uniformu. Peruka jest z końskiego włosia, ręcznie robiona i droga – kosztowała prawie sześćset funtów. Chcę, by się zestarzała i dodawała powagi, której – jak się czasem obawiam – mi brak. Pragnę, by linia włosów pożółkła od wieloletniego potu, by ciasne kremowe loki się rozluźniły i zszarzały od kurzu. Minęło dziewiętnaście lat, odkąd zostałam przyjęta do palestry, a moja peruka nadal wygląda tak, jakby należała do sumiennej, świeżo upieczonej prawniczki, która bynajmniej nie odziedziczyła jej po ojcu. A ja chcę właśnie taką perukę: wyblakłą, pokrytą patyną tradycji, przywilejów i wieku.
Kopnięciem zrzucam buty – czarne czółenka ze złotymi klamerkami z przodu, obuwie regencyjnego modnisia, woźnego w parlamencie lub kobiety adwokata, która delektuje się historią, bezsensownym ceremoniałem i absurdalnością tego wszystkiego. Drogie buty są ważne. Rozmawiając z kolegami z palestry, klientami, woźnymi i policją, od czasu do czasu spuszczamy wzrok, by nie wyjść na osobę o nastawieniu konfrontacyjnym. Każdy, kto zerknie na moje buty, stwierdzi, że ma do czynienia z osobą rozumiejącą to dziwactwo ludzkiej psychiki i traktującą siebie poważnie. Wszyscy widzą kobietę, która ubiera się w taki sposób, jakby wierzyła, że wygra.
Lubię wyglądać odpowiednio do roli. Robić wszystko jak należy. Kobiety adwokaci mogą nosić sam front koszuli ze skrawka bawełny i koronki, który wygląda jak śliniaczek i kosztuje około trzydziestu funtów. Ale mogą też ubierać się tak jak ja: w białą tunikę z kołnierzem dopinanym na specjalne szpilki z przodu i z tyłu, do tego spinki do mankietów, czarna wełniana marynarka i spódnica lub spodnie oraz – zależnie od odniesionych sukcesów i stażu – wełniana lub wełnianojedwabna czarna toga.
Teraz nie mam na sobie tego wszystkiego. Zrzuciłam część przebrania w szatni sądowej. Toga zdjęta, kołnierz i mankiety rozpięte, moje średniej długości blond włosy, które na sali sądowej noszę zebrane w kucyk, uwolnione, odrobinę rozczochrane.
Bez zawodowego kostiumu jestem bardziej kobieca. Wiem, że gdy mam na sobie perukę i okulary w grubych oprawkach, wyglądam aseksualnie. Z całą pewnością nieatrakcyjnie – choć da się zauważyć moje kości policzkowe: dwie ostro zarysowane linie, które pojawiły się w okolicy dwudziestki i z biegiem lat podobnie jak ja sama stały się ostrzejsze i twardsze.
Bez peruki czuję się bardziej sobą. Taka jaką jestem w głębi serca, a nie taka jaką prezentuję się w sądzie czy też jaką byłam w którymkolwiek z poprzednich wcieleń swojej osobowości. Oto ja, Kate Woodcroft, starszy adwokat sądowy specjalizujący się w sprawach kryminalnych, członkini Inner Temple1, z wielkim doświadczeniem jako pełnomocnik oskarżyciela w sprawach o przestępstwa na tle seksualnym. Mam czterdzieści dwa lata, jestem rozwiedziona, samotna, bezdzietna. Na moment opieram głowę na dłoniach i pozwalam, by powietrze uszło ze mnie w jednym długim wydechu. Chcę choć na chwilę odpuścić, ale to się na nic zdaje. Nie potrafię się odprężyć. Na nadgarstku mam mały wykwit egzemy, który smaruję maścią; opieram się chęci, by się tam podrapać. By podrapać swój swędzący brak satysfakcji z życia.
Zamiast tego wpatruję się w wysoki sufit swojego gabinetu. Mam tu kilka pomieszczeń w oazie spokoju w samym sercu Londynu. Wnętrza są z XVIII wieku, z ozdobnymi gzymsami w postaci złotych liści wokół bladoróżowego sufitu i widokiem z wysokich wykuszowych okien na dziedziniec Inner Temple i okrągły Temple Church z XII wieku.
Oto mój świat. Archaiczny, anachroniczny, uprzywilejowany, ekskluzywny. Uosabia wszystko, wobec czego powinnam – i normalnie to robię – udawać niechęć. A jednak uwielbiam to, ponieważ ta enklawa budynków na skraju City, schowana za Strandem i opadająca ku rzece, ten przepych i hierarchia, status, historia i tradycja są czymś, czego istnienia nie byłam kiedyś świadoma, i nie sądziłam, że mogłabym do tego aspirować. Wszystko to pokazuje, jak daleko zaszłam.
Ale sprawia też, że jeśli nie idę do pracy z jednym z kolegów i kupuję sobie cappuccino, zamawiam też kubek gorącej czekolady i dodatkowe porcje cukru, które wsuwam w dłoń dziewczyny skulonej w śpiworze w bramie na Strandzie. Większość ludzi jej nie zauważa. Bezdomni opanowują niewidzialność do perfekcji lub też my jesteśmy świetni w sprawianiu, że są niewidzialni: odwracamy oczy od śpiworów w kolorze khaki, od szarych twarzy i ciał skulonych w za dużych bluzach i towarzyszących im wychudzonych psów, przemykamy obok, by zanurzyć się w przepychu Covent Garden lub ekstrawagancji rozrywek kulturalnych czekających na południowym brzegu rzeki.
Wystarczy jednak spędzić czas w jakimkolwiek sądzie, by się przekonać, jak kruche bywa życie. Jak świat może się nagle zawalić z hukiem, jeśli się nie uważa, jeśli w jednym fatalnym ułamku sekundy postąpi się bezprawnie. A raczej jeśli się jest biednym i złamie się prawo. Bowiem sądy, podobnie jak szpitale, są niczym magnesy dla tych, którzy wystartowali w życie z niskiej pozycji, którzy źle wybrali partnerów i tak ugrzęźli w bagnie nieszczęść, że stracili kompas moralny. Bogaci nie są na to tak bardzo narażeni. Wystarczy spojrzeć na unikanie podatków czy też oszustwa podatkowe, bo tak będzie to nazwane, jeśli oskarżony nie zatrudnia zdolnego księgowego. Pech – lub brak sprytu – nie prześladuje bogatych tak zawzięcie jak biedaków.
Och, jestem w złym nastroju. Można to poznać po tym, że zaczynam myśleć jak studentka w szeregach partyjnej młodzieżówki. Zwykle zachowuję swoje opinie czytelnika „Guardiana” dla siebie, bo nie znajdują zrozumienia u co bardziej tradycjonalistycznych spośród moich kolegów. Mogłyby wywołać gorące dyskusje podczas formalnych kolacji, na których jemy zakąski masowo produkowane przez firmy cateringowe – paszteciki z kurczakiem lub łososiem – i pijemy równie poślednie wino. O wiele bardziej dyplomatycznie jest ograniczyć się do plotek ze światka prawniczego: który adwokat dostaje tak mało spraw, że składa aplikację na stanowisko sędziego; kto zasłuży na jedwab przy todze; kto popadł w niełaskę u woźnego sądowego. Mogę tak gawędzić, jednocześnie rozmyślając o czekającej na mnie pracy, martwiąc się swoim życiem osobistym, a nawet planując, co kupić na jutrzejszą kolację. Po dziewiętnastu latach jestem ekspertem w dopasowywaniu się. Osiągnęłam w tym biegłość.
Jednak w swoim sanktuarium mogę sobie czasem pozwolić na odrobinę swobody, więc na minutę kładę głowę na dłoniach, z łokciami na mahoniowym biurku, mocno zaciskam powieki i ściskam skronie kłykciami. Pod powiekami widzę gwiazdy: białe ukłucia szpilek w ciemności, jasne jak diamenty w pierścionku, który sama sobie kupiłam, wiedząc, że nikt inny tego nie zrobi. Lepiej oglądać gwiazdy, niż się popłakać.
Właśnie przegrałam sprawę. Wiem, że do poniedziałku przeboleję porażkę, wezmę się w garść, bo kolejne sprawy i kolejni klienci czekają, by się nimi zająć, a jednak czuję gorycz. Nieczęsto mi się to zdarza i rzadko się do tego przyznaję, bo lubię wygrywać. Cóż, wszyscy lubimy. To całkowicie naturalne. Potrzebujemy wygranych, by zapewnić sobie rozwój i błyskotliwą karierę. I w ten właśnie sposób działa nasz sądowy system kontradyktoryjny.
Pamiętam swój szok, gdy powiedziano mi o tym na początku studiów adwokackich. Poszłam na prawo z głową pełną ideałów – nadal niektóre zachowałam, nie zgorzkniałam jeszcze do reszty – i nie spodziewałam się, że wyjaśnią nam to tak brutalnie.
– Prawda to śliska sprawa. Słusznie czy nie, system kontradyktoryjny nie jest w rzeczywistości poszukiwaniem prawdy – powiedział nam mecenas Justin Carew, nam, dwudziestokilkulatkom ze świeżymi dyplomami Oxfordu, Cambridge, Durham i Bristolu. – Tu chodzi o to, by być bardziej przekonującym niż wasz oponent – kontynuował. – Możecie wygrać, nawet jeśli dowody świadczą na waszą niekorzyść, pod warunkiem że jesteście lepsi. A w tym wszystkim, rzecz jasna, chodzi o to, by wygrać.
Jednak czasami, pomimo wielkiego daru przekonywania, przegrywamy. W moim przypadku ten moment nieuchronnie nadchodzi, gdy świadek okazuje się chwiejny, jeśli nie uda mu się udowodnić swojej racji, jeśli w krzyżowym ogniu pytań jego historia plącze się jak motek wełny turlany przez kocię i powstaje masa sprzeczności, które tylko plączą się bardziej, gdy za nie pociągnąć.
To właśnie wydarzyło się na rozprawie Butlera. Była to sprawa o gwałt owiana mgłą przemocy domowej. Ted Butler i Stacey Gibbons mieszkali razem od czterech lat i przez większość tego czasu on nią pomiatał.
Od początku wiedziałam, że nie będzie łatwo. Sędziowie przysięgli chętnie skażą drapieżnego gwałciciela, archetypowego złoczyńcę czającego się w ciemnych zaułkach, jednak gdy chodzi o gwałt w związku, woleliby o nim nie wiedzieć.
Myślę, że ogólnie rzecz biorąc, przysięgli rozumieją sytuację, ale w tym przypadku było inaczej. Czasem wydaje mi się, że utknęli w erze wiktoriańskiej i uważają, że skoro ona jest żoną lub konkubiną, to wszystko, co dzieje się za drzwiami ich sypialni, jest ich prywatną sprawą. Szczerze mówiąc, rzeczywiście jest coś odstręczającego w zagłębianiu się w życie intymne jakiejś pary, w wysłuchiwaniu zwierzeń na temat tego, co ona nosi w łóżku – za duży T-shirt z supermarketu – albo jak on zawsze pali papierosa po stosunku, choć przecież wie, że ona ma astmę i dostaje od tego duszności. Zastanawiam się nad motywami ludzi siedzących na galerii dla widzów. Po co przyszli na ten smutny, żałosny spektakl? Czy dlatego, że chwyta za serce bardziej niż opera mydlana, bo występują tu prawdziwi ludzie, szczerze szlochający podczas składania zeznań, którzy na szczęście nie mogą widzieć publiczności na galerii? A może porusza ich widok ofiary za ekranem odgradzającym ją od oskarżonego, by nie musiała patrzeć na swego rzekomego oprawcę o grubym karku i świńskich oczkach, w tanim garniturze, czarnej koszuli i krawacie, którego groźna obecność nabiera pewnej szacowności dzięki temu, że siedzi on na ławie oskarżonych za szybą ze zbrojonego szkła.
Wszystko ma zatem świński, lubieżny posmak. Jest inwazyjne. A ja mimo to zadaję swoje wścibskie pytania, którymi badam chwile największego obnażenia i przerażenia, jakiego doświadczyła Stacey. Robię to, ponieważ wbrew temu, co powiedział nam przed laty nasz znakomity wykładowca, w głębi serca pragnę dotrzeć do prawdy.
I wtedy obrońca porusza temat porno. Wolno mu to zrobić tylko dlatego, że przyjęto jego wniosek o dopuszczenie tego wątku, w którym według jego argumentacji istniały analogie pomiędzy sceną na płycie DVD leżącej na szafce nocnej a tym, co się zdarzyło w sypialni.
– Czy nie jest możliwe – pyta głębokim, zniewalającym barytonem mój uczony kolega Rupert Fletcher – że była to gra erotyczna, którą teraz panna Gibbons uważa za nieco żenującą? Fantazja wcielona w życie, która może w jej odczuciu wymknęła się nieco spod kontroli? Na filmie widzimy kobietę związaną dokładnie tak, jak została związana panna Gibbons. Można by odnieść wrażenie, że w momencie penetracji Ted Butler wierzył, że Stacey Gibbons poddaje się fantazji, którą wcześniej przedyskutowali. Wierzył, że odgrywa ustaloną rolę, na którą oboje wyrazili zgodę.
Dalej ujawnia kolejne szczegóły wideo, by w końcu przytoczyć treść esemesa, w którym ona przyznaje: „To mnie nakręciło”. A ja widzę grymas wstrętu na twarzach kilku sędziów przysięgłych – na przykład kobiety w średnim wieku i eleganckim ubraniu, która być może spodziewała się historii włamania lub morderstwa i której podczas tej rozprawy prawdziwie otworzyły się oczy – i już wiem, że ich współczucie dla Stacey znika szybciej niż woda z plaży podczas odpływu.
– Snuła pani fantazje na temat bycia związaną, prawda? – pyta Rupert. – Wysłała pani esemesa do swojego kochanka, by powiedzieć mu, że chciałaby pani tego spróbować.
Czeka, pozwalając, by szloch Stacey wybrzmiał wśród pozbawionych okien ścian sali sądowej. A potem:
– Tak – przyznaje Stacey szeptem.
I od tej chwili przestaje mieć znaczenie, że Ted prawie ją udusił, gwałcąc, że od więzów, z których próbowała się uwolnić, zrobiły jej się rany, które zapobiegliwie nagrała na iPhonie. Od tej chwili jest już tylko równia pochyła.
Biorę karafkę z kredensu i nalewam sobie whisky. Nieczęsto piję w pracy, ale to był długi dzień, a teraz jest już po piątej. Zapada zmrok, chmury są miękko podświetlone na brzoskwiniowo i złoto, co sprawia, że dziedziniec wygląda wyjątkowo ładnie. Poza tym zawsze mi się zdaje, że po zmroku alkohol jest dozwolony. Single malt spływa mi do gardła i rozgrzewa przełyk. Zastanawiam się, czy Rupert będzie dziś świętował zwycięstwo w barze naprzeciwko sądu. Musiał się domyślić – po śladach na nadgarstkach Stacey, po uśmieszku na twarzy Teda, gdy ten usłyszał werdykt – że jego klient był winny jak cholera. Ale wygrana to wygrana. Choć gdybym to ja była obrońcą w sprawie takiej jak ta, miałabym dość przyzwoitości, by nie chełpić się zwycięstwem, a już na pewno nie oblewałabym go szampanem wraz ze swoim klientem. Poza tym i tak staram się nie brać takich spraw. Choć uważa się, że prawnik potrafiący stanąć po obu stronach jest lepszy, to ja wolę nie kalać sumienia reprezentowaniem osób, które podejrzewam o to, że są winne zarzucanych im czynów. Dlatego wolę stać po stronie oskarżenia.
Stoję bowiem po stronie prawdy, a nie tylko po stronie wygranych, i jeśli wierzę oskarżycielowi prywatnemu, to znaczy, że istnieją wystarczające dowody na to, by założyć sprawę. Dlatego też pragnę wygrać. Nie tylko dla samej wygranej, ale także dlatego, że stoję po stronie ofiar takich jak Stacey Gibbons oraz tych, których historie są bardziej oczywiste i jeszcze brutalniejsze: sześciolatki zgwałconej przez dziadka, jedenastolatka wielokrotnie molestowanego przez drużynowego skautów, studentki zmuszonej do seksu oralnego, gdy popełni błąd, decydując się na pieszy powrót do domu późnym wieczorem. Tak, jestem zwłaszcza po ich stronie. W sprawach karnych obowiązują wysokie standardy dotyczące materiału dowodowego: nie może on budzić uzasadnionych wątpliwości ani zmuszać do przerzucenia ciężaru dowodowego w sądzie cywilnym na stronę przeciwną. Dlatego właśnie Ted Butler odszedł dziś wolny – bo istniało ziarenko wątpliwości, ta możliwość, którą przedstawił swym aksamitnym głosem Rupert, że Stacey, kobieta, którą przysięgli mogli odebrać jako nieco szorstką, zgodziła się na przemoc seksualną, a dopiero dwa tygodnie później, gdy doszła do wniosku, że Ted jednak przesadził, poszła na policję. Jakoś nie pomyśleli o tym, że ofiara mogła przeżyć traumę, być sparaliżowana poczuciem wstydu i obawiać się – słusznie, jak się okazało – że w sądzie zostanie zmiażdżona i nie da się jej wiary.
Dolewam sobie whisky i kapkę wody. Dwa drinki to mój limit, którego się trzymam. Jestem zdyscyplinowana. Muszę być, bo wiem, że pijąc więcej, osłabiam swój intelekt. Może już czas wracać do domu? Jednak myśl o powrocie do uporządkowanego dwupokojowego mieszkania jakoś mnie nie kusi. Zwykle lubię mieszkać sama. Jestem trudną osobą w związkach, przekorną, wiem o tym, zaborczą w kwestii przestrzeni, samolubną i lubiącą dyskutować. Samotność to dla mnie luksus, bo dzięki niej nie muszę dopasowywać się do czyichś potrzeb, gdy mózg działa mi na najwyższych obrotach podczas przygotowań do rozprawy lub gdy po zakończonej sprawie jestem całkowicie wykończona. Jednak kiedy przegrywam, nie lubię tej wszystko rozumiejącej otulającej ciszy. Nie chcę być wtedy sama, by roztrząsać swoje zawodowe i osobiste braki. Dlatego w takich chwilach zwykle ociągam się z wyjściem z pracy. Lampa w moim biurze pali się jeszcze długo po tym, jak wszyscy moi koledzy wyszli, by spędzić wieczór w domach z rodzinami. A ja poszukuję prawdy wśród sterty papierów i rozpracowuję to, w jaki sposób wygrać.
Dziś wsłuchuję się w stukot obcasów moich kolegów na osiemnastowiecznych drewnianych schodach. Dociera do mnie stłumiony wybuch śmiechu. Jest początek grudnia, zaczyna się przedświąteczna gonitwa. Atmosfera piątkowego wieczoru jest wręcz namacalna, czuje się powszechną ulgę z powodu dotarcia do końca długiego tygodnia. Nie dołączę do kolegów w pubie. Mam kwaśną minę, jak mawiała moja matka, a na dziś wystarczy mi aktorstwa. Nie chcę, by koledzy czuli się w obowiązku mnie pocieszać, mówić, że będą kolejne bitwy do wygrania, że w sprawach dotyczących przemocy domowej od początku jest się na przegranej pozycji. Musiałabym się uśmiechać pomimo wewnętrznego rozżalenia. Nie chce mi się. I nie chciałabym, by mój gniew zwarzył atmosferę. Będzie tam Richard, mój dawny opiekun podczas praktyk, okazjonalnie kochanek; obecnie bardzo okazjonalnie, bo jego żona Felicity dowiedziała się o nas, a ja nie chcę wystawiać na próbę – ani tym bardziej rozbijać – jego małżeństwa. I nie chcę, by się nade mną litował.
Ciszę przerywa pukanie do drzwi: szorstkie stuk-puk, znamionujące jedyną osobę, której obecność mogę znieść w tej chwili. To Brian Taylor, mój asystent od dziewiętnastu lat, odkąd pracuję w 1 Swift Court. Czterdzieści lat w zawodzie, więcej rozsądku i lepsza znajomość psychologii niż u większości prawników, którym pomaga. Pod tymi przylizanymi szpakowatymi włosami, porządnie zapiętym garniturem i grzecznym zwrotem „panno” – bo upiera się, by trzymać się hierarchii, przynajmniej w biurze – kryje się świetna znajomość ludzkiej natury i głęboka moralność. Jest też bardzo skryty. Potrzebowałam czterech lat, by zdać sobie sprawę, że opuściła go żona; kolejnych czterech, by zrozumieć, że odeszła do innej kobiety.
– Tak myślałem, że jeszcze tu siedzisz – mówi, zaglądając zza drzwi. – Słyszałem o sprawie Butlera. – Jego wzrok pada na moją pustą szklankę, przenosi się na karafkę i z powrotem na szklankę, nie wyrażając niczego. Absolutnie niczego.
Mruczę coś wymijająco, co brzmi jak gardłowe warknięcie.
Staje przed moim biurkiem z rękami za plecami, w pełni zrelaksowany we własnej skórze i gotowy podzielić się jakimś klejnotem mądrości. Odchylam się na krześle i ku własnemu zdziwieniu czuję, że wbrew sobie odrobinę wynurzam się z ponurego nastroju.
– Teraz trzeba ci czegoś treściwego. Czegoś z wysokiego szczebla.
– Nie musisz mi mówić. – Czuję ulgę, że ktoś zna mnie tak dobrze i traktuje moją ambicję jak coś naturalnego.
– Trzeba ci czegoś – ciągnie, patrząc na mnie figlarnie, a jego ciemne oczy płoną od emocji wywołanych podniecającą sprawą – co wyniesie cię na nowy poziom. Czegoś, co odmieni twoją karierę.
Trzyma coś w ręce, tak jak sądziłam. Od 2015 roku wszystkie sprawy wpływają do nas drogą elektroniczną, koniec z grubymi plikami przewiązanymi ciemnoróżowymi wstążkami niczym listy miłosne. Ale Brian wie, że wolę czytać wersje drukowane, bo mogę nad nimi ślęczeć, bazgrać po nich i obklejać je fiszkami, aż stworzę mapę, która będzie mnie prowadzić w czasie procesu.
Zawsze drukuje dokumenty. A w tej chwili to dla mnie najsłodsze listy, które pokazuje mi gestem magika.
– Mam tu dokładnie taką sprawę, jakiej ci trzeba.