Читать книгу Dymy nad Birkenau - Seweryna Szmaglewska - Страница 6
ОглавлениеAutorka o książce
– Jak to się stało, że znalazła się Pani w hitlerowskim obozie śmierci?
Jesienią 1939 roku byłam ochotniczą pielęgniarką w czasie działań wojennych, potem wstąpiłam do studenckiej organizacji konspiracyjnej. Aresztowana w lipcu 1942 roku, w październiku tegoż roku stałam się więźniem Oświęcimia. W styczniu 1945, podczas ewakuacji więźniów, kiedy Niemcy wycofywali się pośpiesznie przed frontem wschodnim, a nas pędzili bez wytchnienie męczeńską drogą, spróbowałam uciec razem z dwiema koleżankami. Położyłam się na śniegu pod białym płótnem; był wieczór, ale księżyc w pełni świecił jasno i ujawniał każda nierówność. Jednak się udało. Ucieczka nasza i wędrówka w stronę Krakowa było to niewątpliwe ryzyko; mogło się udać tylko dzięki pomocy ludzi, na których progi przyganiał nas mróz, głód i strach. Ani razu w żadnej wsi nie zdarzyło się, żeby gospodarz powiedział nam: – Odejdźcie.
Przyjmowali nas na noc, dawali czystą pościel, kładli na stole chleb i mówili: – Zostańcie. My was ukryjemy do końca wojny. Niemcy już uciekają.
Nie skorzystałyśmy z zaprosin, szłyśmy uparcie dalej. Ale nigdy żadna z nas trzech nie zapomni, jak ogromną miłość i ufność i ulgę budzili w nas gospodarze, którzy tak serdecznie przyjmowali nas pod swój dach.
– Kiedy zasiadła pani do pisania swojej pierwszej książki?
– Od pierwszych dni po powrocie do domu zaczęłam pośpiesznie pisać. Dymy nad Birkenau były moją pierwszą książką. Powieść Zapowiada się piękny dzień, która weszła na listę „Złotego Kłosa”, jest jakby dalszym ciągiem Dymów, mówi o transporcie z Oświęcimia, o ucieczce kobiet i wędrówce polnymi bezdrożami w stronę Krakowa.
Kiedy rozpoczynałam pracę nad pierwszą książką – debiutantka, nieświadoma w najmniejszym stopniu tajników sztuki pisarskiej (a był to czas radosnego śpiewu po klęsce Niemiec hitlerowskich) – kiedy pochylałam się nad kartkami papieru, moja myśl niespokojnie szukała adresata. Był nim idealny czytelnik oddalony może o setki kilometrów od wielkich miast, zaabsorbowany pracą zawodową, dążący jednak przez godziny dnia do wieczornego spokoju będącego porą czytelnika. Przeczuwałam istnienie takiego czytelnika. Pragnęłam go widzieć przy jego stole, pod jego lampą. Ufałam, że potrafi zrozumieć najbardziej zawiłe i najbardziej osobiste wyznania autora, nabierałam pewności, ze można, że warto mówić do niego z głębi serca.
Przychodziły oczywiście wahania i wątpliwości, strach zaczynał jeżyć włosy na głowie. Książka! Na cóż ja się porwałam?! Ale wtedy zjawiała się myśl nikła i wątlejsza może niż smuga babiego lata przylatująca nad biurko zza otwartych okien – o dalekim czytelniku, który na pewno jest. I czeka. Dłoń odnajdywała ołówek. Dziwna niewidzialna busola zaczynała znowu działać.
Seweryna Szmaglewska,
rozmowę przeprowadziła K. Nepomucka,
„Chłopska Droga” 1966, nr 97
W. – Seweryno, wiele twoich książek wyrasta z twych doświadczeń oświęcimskich, niektóre są projekcją oświęcimskich czasów na dalsze losy twoich bohaterów. Mówi się przez to nieraz, że jesteś pisarzem jednego tematu, co ogranicza jakoś twoją wyobraźnię i perspektywy na inne ludzie sprawy. Czy uważasz to za słuszne?
S. – „Autor jednego tematu” – to takie uproszczenie szufladkujące, typowe dla naszej krytyki. Ostatecznie mogę nawet przyjąć to sformułowanie, pod warunkiem że zgodzimy się upatrywać funkcję literatury w jej zajmowaniu się sprawami człowieka: człowieka w sytuacjach wojny, w obliczu śmierci, w obozach koncentracyjnych. Ten gigantyczny temat fascynuje wielu pisarzy, dramaturgów, ale i psychologów, lekarzy, socjologów. Spójrzmy na gotowe już utwory, jak ten „jeden temat” wygląda: Stalingrad Plieviera obok Stalingradu Niekrasowa, Niemcy Kruczkowskiego, Pamiętnik Anny Frank, Caputt Malapartego, I boję się snów Wandy Półtawskiej, Pamiętnik lekarski z Pawiaka dr. Felicjana Lotha, proza Borowskiego – popatrz ile barw, ile odcieni. Te wszystkie książki są rozdziałami epopei naszego czasu, jakiejś Boskiej komedii dwudziestego wieku. Może się łudzę, ale autorzy tego typu książek, czy chcą czy nie chcą, stanowią rodzaj międzynarodowego pogotowia antywojennego. Jeżeli moja twórczość zajmuje w tym dziele zbiorowym odrobinę ważkiego miejsca, to jest to wielka zachęta do walki o ludzką świadomość. Zresztą nie należę wcale do rekordzistów, tylko w czterech moich książkach znajdziesz okupację, inne są wolne od tej ponurej sprawy, co nie znaczy, ze obiecuje już odejść od tego tematu.
W. – Czy to Oświęcim był dla ciebie pierwszym bodźcem pisarskim?
S. – Ależ skąd, będąc jeszcze w szkole, pisywałam wiersze, felietony, drobne prozy, w latach studenckich była to już tylko proza. Moje młodzieńcze próby wyrosły na gruncie znakomicie prowadzonego języka polskiego w piotrkowskiej szkole przez Aleksandrę Matusiakową, wychowankę Uniwersytetu Jagiellońskiego, słuchaczkę prof. Zenona Klemensiewicza. Posiada ona niezwykły wśród Polaków dar żywego słowa i umiejętnością tą hojnie obdarowała całe pokolenie wychowanek piotrkowskiej szkoły. Myślę, że gdyby nie zetknięcie się z wojną, z hitleryzmem, pisałabym na pewno książki o treści społecznej, psychologicznej. Ostatecznie przyznasz chyba, że nikt nie rodzi się z tematem okupacji tkwiącym w głowie. Zetknięcie się oko w oko z hitleryzmem zobowiązuje, próba omijania go byłaby objawem tak nieludzkim, że chyba zdumiewającym.
Poza tym cóż – mój sposób pisania wyrósł (i może za długo taki pozostał) z chęci przekazania ludziom szybko i prosto – może zbyt prosto (choć teraz już nie piszę szybko) – tego, co nazywamy doświadczeniem albo tematem okupacyjnym, ale za to – i nie wiem, czy to przynosi chwałę autorowi, czy powinno go martwić – moje książki trafiają często do czytelników z odległych małych miast, wsi, z gminnych punktów bibliotecznych, gdzie miewam sporo wieczorów autorskich. Może to jest sprawa sprawdzalności, realizmu, sprawa prawdziwego zdarzenia, nazwij to, jak chcesz.
Seweryna Szmaglewska, Złoty kłos,
rozmowę przeprowadziła W. Karczewska,
„Odgłosy” 1964, nr 10
– W nowej serii wydawniczej „Biblioteka 30-lecia” ukazała się niedawna pierwsza, głośna Pani książka Dymy nad Birkenau, która od roku 1945 nie przestała być czytana. Co według Pani decyduje o tak wielkim powodzeniu i oddźwięku u czytelników zarówno w kraju, jak i za granicą?
– To trudne pytanie i autor jest chyba ostatnim człowiekiem, który może na nie odpowiedzieć trafnie. Kiedy zaczęłam pisać Dymy nad Birkenau, trwała jeszcze wojna, był luty 1945 roku. Traktowałam swoją pracę nad utworem niemal jak relację korespondenta wojennego. Chciałam przełamać milczenie, jakim hitlerowcy zdołali otoczyć zbrodnicze działania realizowane z przerażającą konsekwencją, planowo i na ogromną skalę w rejonie otoczonym drutami i kilometrami pustki naokoło. Wydawało mi się, że przekazanie prawdy o obozie zagłady, wszystkiego, co nurtowało moje myśli i pamięć – a czego społeczeństwo, ściśle odizolowane przez hitlerowców od treści obozu koncentracyjnego, nie wiedziało – jest koniecznością polityczną w obronie pokoju. Kierował mną po prostu jakiś instynkt i wewnętrzny przymus.
– W jakim stopniu fakt powstania Dymów nad Birkenau w bardzo krótkim czasie po ucieczce z transportu wpłynął na charakter utworu?
– Pisałam tę książkę niesłychanie szybko, jednym tchem. Żyjąc w jakiejś bolesnej próżni, która rozciągnęła się od lutego do zakończenia wojny, wiedząc że moje towarzyszki wciąż posuwają się w transportach do Gross-Rosen, do Buchenwaldu, do Ravensbrück, narzuciłam sobie tok pracy zgodny z ich dniem wędrówki – nastawiałam budzik na piąta rano i nie odrywając się od tematu, pracowałam aż do zmierzchu. Ledwo kończyłam rozdział, odwoziłam rękopis do „Czytelnika”.
– Czy nie uważa Pani, że na ekspresji tego „autentyku moralnego” – jak nazwał Kazimierz Wyka Dymy nad Birkenau – zaważył szczególnie sposób ujmowania rzeczywistości i kształt narracji: dokumentalność podszyta jednocześnie liryzmem? „Alegri ze słonecznej Grecji”, na przykład, to rozdział mający charakter prozy poetyckiej.
– Nic z tego, co zamknęłam w Dymach nad Birkenau nie jest wymysłem literackim. W przedstawionych sytuacjach rodziny mogą odnaleźć i odnajdują swoich bliskich, a ci nieliczni, którzy przeżyli – dojrzeć siebie i potwierdzić realność zdarzeń. Słowo: „Birkenau” stało się symbolem grozy. Proszę pomyśleć, do ilu krajów Europy nadchodziły listy z abstrakcyjnego miejsca zwanego Birkenau!
Siła dramatyczna samego tworzywa i ciężar faktów żyjących w pamięci przesądziły o ekspresji. W mniejszym stopniu było to chyba moją zasługa pisarską; pragnęłam wiernie zrelacjonować zdarzenia, których wymowa wpłynęła w rezultacie na układ kompozycyjny. Nie zrodziła się zresztą taka forma od razu. Początkowo męczyłam się, miałam wątpliwości. Zaczęłam przecież pisać po latach przymusowego głodu intelektualnego i muszę przyznać, że nie mogłam nabrać rozpędu. Pierwsze fragmenty budziły moje niezadowolenie.
Pamiętam: dałam do przeczytania część rękopisu młodej dziewczynie przygotowującej się na wyższe studia, Antoninie Kłoskowskiej (obecnie profesor socjologii na Uniwersytecie w Łodzi) i ona wyraziła obawę, iż pisząc w pierwszej osobie, narażam się na niebezpieczeństwo, że zanim skończę książkę, stworzę już właściwie opowieść o sobie samej. Siłą rzeczy będzie to relacja o upartym, wręcz bohaterskim przejściu przez wszystkie fazy obozu koncentracyjnego. Tymczasem ja pragnęłam utrwalić owe miliony ludzi, gromady wypędzane z bloków na apel, chore kobiety dźwigające podkłady kolejowe, zimą i latem kopiące rowy; kobiety głodne, zziębnięte, bez sił, transporty do komór gazowych, rozpacz dzieci zabieranych matkom i rozpacz matek odrywanych uderzeniem kolby od dzieci.
Wtedy właśnie przemodelowałam sposób narracji: spróbowałam, nie rezygnując z subiektywnego stosunku do sprawy, ukryć jednocześnie za faktami samą siebie. Powstała forma, którą Kazimierz Wyka nazwał pograniczem powieści – a więc nie powieść, nie wspomnienie, nie reportaż. Dziś jest to może już forma niewystarczająca, ponieważ zdarza mi się spotkać młodych czytelników, którzy pytają, jaka była moja rola w obozie i nie dostrzegają mnie wtopionej w wielki tłum.
– Na tle literatury obozowej zarówno Dymy nad Birkenau, jak i inne Pani utwory cechuje obok oskarżania pewien optymizm oraz wiara w człowieka i człowieczeństwo.
– Różnica w spojrzeniu poszczególnych pisarzy na rzeczywistość obozu wynika z odmiennych warunków, w jakich się znaleźli; każdy obóz czy filia obozu to był zupełnie inny krąg piekła. Materiał dany autorom inspirował do całkowicie innych kształtów literackich i ocen. Jeśli chodzi o moje doświadczenia – przeżyłam tylko dzięki ludzkiej życzliwości. Pierwsza pomoc, pierwsza kromka chleba, pierwsza wskazówka, jak należy chronić głowę przed kijem sztubowej – to wszystko były sprawy, o których może nie myślałam, pisząc, ale które z pewnością nadały jakiś ton mojemu pisarstwu. Pokazały mi człowieka, który będąc na samym dnie, potrafił jednak podeprzeć kogoś drugiego. Upodlenie nie stanowiło jedynej treści…
– Problematyce obozowej, a szerzej: tematyce niemieckiej, pozostaje Pani wierna w wielu swoich utworach – raz traktując ją w sposób bardziej dokumentalny, kiedy indziej – bardziej zbeletryzowany. Czym tłumaczyć tę ciągłość tematyczną?
– Trybunał Norymberski włączył Dymy nad Birkenau do aktu oskarżenia w procesie przeciwko ludobójcom i w ślad za książką wezwano do Norymbergo także mnie. To w jakiś sposób zwiększyło moje poczucie odpowiedzialności i słuszności świadczenia w tych sprawach.
Ponadto istotną rolę odegrało także stanowisko czytelników, którzy na wielu spotkaniach domagali się kontunuowania tego typu literatury. Przypominam sobie, jak podczas wieczory autorskiego w Siemianowicach jeden z górników surowo skarcił mnie, że nie dopilnowuję wznawiania Dymów nad Birkenau; sądził, że nowe wydanie zależy od autora. Były to, nawiasem mówiąc, czasy, kiedy nowa edycja stanowiła ogromną trudność. Ze strony czytelników padały pytania, ot, chociażby: jak się pani wydostała z obozu? Odpowiedzią stała się kolejna książka: Zapowiada się piękny dzień.
Miałam wiele serdecznych i przyjaznych rozmów z czytelnikami. Ktoś powiedział mi pewnego dnia, że chociaż hitlerowcy zamordowali miliony ludzi, skazując ich na zagładę, w Dymach nad Birkenau ludzie ci żyją i będą żyć. Te słowa wywarły na mnie wielkie wrażenie. Pisząc tak pospiesznie, w roku 1945 nie zdawałam sobie sprawy, że mogę jakieś istoty uchronić od zapomnienia.
Seweryna Szmaglewska, Życie inspiruje,
rozmowę przeprowadziła Rita Gołębiowska,
„Tygodnik Kulturalny” 1973, nr 24
– Większość Pani książek, od bodajże najbardziej znanych Dymów nad Birkenau poczynając, osnuta jest wokół Pani wspomnień z lat wojny. Pozostałe także w mniejszym lub większym stopniu pozostają jakby w zaklętym kręgu wspomnień z nią związanych. Czytelnik odnosi wrażenie, iż nigdy tak naprawdę nie udało się Pani uciec od koszmarów okupacji, walki, obozów…
– Pisząc zaraz po wyzwoleniu Dymy, sądziłam, iż ujawniwszy przed światem, czym był Oświęcim, będę mogła otrząsnąć się z obozowych doświadczeń, zacząć życie na nowo. Przekonana byłam, że Międzynarodowy Trybunał doprowadzi rzecz do oczekiwanego finału, że winni – tytułem przestrogi – poniosą zasłużoną karę. Gdyby np. Niemcy przez pięćdziesiąt lat po wojnie pracowali na konto okupowanych uprzednio przez siebie krajów, można by uznać, że jest to jakaś namiastka rekompensaty… Łudziłam się wtedy, że ludzkość uczyni wszystko, co w jej mocy, by już nigdy więcej nic podobnego nie mogło się zdarzyć. Czas, jak wiemy, mocno może ówczesne wyobrażenia skorygował… Bardzo chciałam nie wracać do przeszłości, a tymczasem stale obracałam się wśród ludzi, których wojna okaleczyła na trwałe pod względem psychicznym, tkwiłam ciągle wśród spraw, które nie pozwalały zapominać… Brałam przez wiele lat udział w pracach Rady Ochrony Pomników Walk i Męczeństwa, mam swoją cegiełkę w powstaniu projektu budowy Centrum Zdrowia Dziecka. Niezmiernie długo po wojnie dręczyły mnie koszmary senne, w których obóz był, jeśli można to sobie wyobrazić, jeszcze gorszy niż w rzeczywistości. Bardziej przerażający: w snach widziałam na horyzoncie Beskid, jak to się czasem zdarzało przy pięknej, słonecznej pogodzie, i wiedziałam z całą pewnością, że pozostanę dożywotnim więźniem Oświęcimia, że moje dzieci znajdują się na zewnątrz, a już nigdy ani nie będę miała żadnych szans ucieczki stamtąd, ani nie będę miała dokąd uciekać… Wracając do mojej pierwszej książki: uznałam, że opisanie tego, co przeżyłam jako numer 22090, jest niejako moją powinnością wobec milionów tych, którzy przemówić już nie mogli. Stwierdziłam, rozmawiając z ludźmi, iż Niemcy dołożyli starań, by prawda o lagrach nie przedarła się poza druty. Dla większości społeczeństwa były to sprawy wtedy mało znane, nawet przyjmowane jakby z pewnym niedowierzaniem. Powieść narodziła się w Łodzi, gdzie znalazłam po powrocie swoje pierwsze przytulisko. Pisało mi się tam znakomicie, wyrzucałam z siebie niedawne przeżycia w tempie niesamowitym zupełnie, niemalże jak w transie.
– Trudno wprost uwierzyć, by ta książka tak ważka i dość w końcu obszerna mogła powstać w ciągu kilku zaledwie miesięcy, jak to wynika z zamieszczonej na końcu adnotacji.
– Niech pani zwróci uwagę, że została ona przede wszystkim wówczas imponująco szybko wydana. Zobaczyłam ją po raz pierwszy w dniu św. Barbary 1945 r. na wystawie księgarni w Krakowie. No cóż, było to w innej epoce. Pamiętam, ze bałam się wejść do środka, wydawało mi się, że zobaczę ludzi, którzy kartkują Dymy i odkładają jako rzecz nudną, może nawet odpychającą… Potem z całego świata zaczęły do mnie napływać ogromne ilości listów: od byłych więźniów obozów, od osób, które straciły w nich całe rodziny, od tych, którzy szukali, ba, do dziś szukają swoich bliskich. Zupełnie niedawno zwróciła się do mnie o pomoc pani wciąż mająca nadzieję, iż odnajdzie brata, który grał w obozowej orkiestrze.
Seweryna Szmaglewska, Czterdzieści lat później,
rozmowę przeprowadziła Anna Borowa,
„Walka Młodych” 1984, nr 23