Читать книгу Kac - Shaughnessy Bishop-Stall - Страница 10

Оглавление

Szklanka jest duża, a jej kształt fantazyjny. Oliwki ogromne i wypełnione tanim, lecz ostrym serem pleśniowym, który spływa po plastikowym mieczyku, tworząc dryfującą warstwę przypominającą morską pianę. Bardziej zagadkowe niż sam drink jest jednak to, co tu robię: próbuję zdążyć się upić, a potem wytrzeźwieć na czas, by robić rzeczy, których nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby robić na kacu.

Pociągam solidny łyk.

Nie tylko oczywiste aspekty – wieczory kawalerskie, darmowy alkohol i bestsellerowa trylogia filmowa – czynią z Las Vegas niekwestionowaną stolicę kaca. Stoi za tym skomplikowany koktajl złożony z geografii, biologii, meteorologii, psychologii, filozofii popkultury i lokalnych regulacji dotyczących spożywania alkoholu.

Począwszy od lekko bezczelnych żarcików stewardes w czasie lądowania poprzez wszechobecne motto „Cokolwiek się tu stanie, tu pozostanie” po podsycany pieczołowicie mit o założeniu miasta przez gangsterów, przybywając do Las Vegas otrzymujesz wyrazisty przekaz: „Zwykłe zasady tu nie obowiązują!”. Tak więc spokojna zazwyczaj uczestniczka konferencji o 10.15 rano, zanim jeszcze odda klucz na portierni, częstuje się drinkiem z gigantycznej fosforyzującej probówki. Reszta dnia to łańcuch kolejnych drinków w coraz to nowych salach wypełnionych błyskającymi światłami, sztucznie generowanym tlenem i dymem papierosowym. W końcu jesteś w Vegas! Zwykłe zasady tu nie obowiązują… tylko nikt nie poinformował o tym twojej wątroby.

Kilka razy doświadczyłem „efektu Vegas”, a mimo to nie mogę się pozbyć dręczącej obawy, że tym razem, gdy naprawdę go potrzebuję, kac może nie przyjść. Co zatem robię w tym barze, przy szklaneczce osobliwego martini? Pociągam kolejny łyk i próbuję się skupić.

Chodziło o połączenie dwóch zadań. Pisarze freelancerzy często to robią. Oczywiście łatwiej jest wtedy, gdy oba zadania mają ze sobą coś wspólnego: możesz na przykład podczas winnego tournée odbywanego na zlecenie gazetki „Aéro-France” zrobić mały rekonesans dla magazynu kulinarnego. Ja jednak porwałem się na coś zgoła innego: postanowiłem połączyć przeciążenia z kacem.

Przyjechałem do Vegas w związku z niniejszą książką, ale także z artykułem zamówionym przez czasopismo dla mężczyzn. W związku z książką mam odwiedzić miejsce zwane Hangover Heaven – Kacowym Niebem – a przedtem upić się dostatecznie, by móc przetestować „najlepszego lekarza kaca na świecie”. Na potrzeby czasopisma mam natomiast pilotować myśliwiec w wirtualnym pojedynku toczonym na wysokości sześciu tysięcy stóp [1,8 km[3]], skakać z budynków wysokich na tysiąc stóp [300 m], zjeżdżać po linie ze szczytu góry, strzelać z karabinów maszynowych i jeździć samochodem wyścigowym, a wszystko to w ramach kampanii reklamowej „Ekstremalne Vegas”. Co może pójść nie tak?

Cóż. Mam zaledwie dwanaście godzin na to, by się upić, mieć kaca i wyleczyć się z niego, nim zasiądę za kierownicą i spróbuję przejechać mający dziesięć zakrętów tor z prędkością 150 mil [240 km] na godzinę. Moja wiedza matematyczna nie wystarcza nawet na ocenę, czy to w ogóle możliwe, ale trzy uncje [88 ml] wódki i dwie nafaszerowane serem oliwki to dobry początek. Lustruję wzrokiem znikające martini, próbując dociec, czy zostało wstrząśnięte, czy zmieszane. Swego czasu „British Medical Journal” opublikował badania dowodzące, że wstrząsanie martini jest skuteczniejsze w aktywacji przeciwutleniaczy i dezaktywacji nadtlenku wodoru niż jego mieszanie, co podobno zmniejszało podatność pewnego agenta 00 na zaćmę, chorobę wieńcową i kaca.

Za moimi plecami rozbrzmiewa szczęk, dzwonki i gwizdy, a potem okrzyk kogoś, kto wygrał pulę.

– Jeszcze jeden? – pyta kelnerka.

– Poproszę – odpowiadam. – Ale bez sera.

Szczerze mówiąc, już jestem lekko skacowany. Przez poranny lot z Toronto nie zdążyłem odespać drinków z poprzedniego wieczoru i brzuch zaczął mi dokuczać, kiedy lecieliśmy nad Nebraską. Za pół godziny mam kolację z kilkoma innymi dziennikarzami i naszym miejscowym gospodarzem. Nie wiem jednak, jak mocno zakrapiana będzie to kolacja, a waham się przed wyznaniem jej współuczestnikom swoich prawdziwych motywów. W pewnym momencie chyba będę musiał: nasz program jest tak naszpikowany niebezpiecznymi wyczynami, że nie wiem, jak bez ich pomocy zdołałbym codziennie się upić i wytrzeźwieć na czas. Już czuję się wypompowany, jakby pół mojego żołądka zostało w Kanadzie. Następne martini będzie wielkim wyzwaniem.

Obok mnie przechodzi dziewczyna w toczku z zawieszoną na szyi tacą wypełnioną towarem. Kupuję paczkę cameli, drażetki przeciw nadkwasocie i zapalniczkę. Żuję draże, potem zapalam papierosa i w tym samym czasie kelnerka przynosi martini. Pociągam łyk.

Jest idealne: trochę dymne, trochę brudne, brutalne i zimne. Nagle mój żołądek czuje się znacznie lepiej. Tlen pompowany do kasyna, by ludzie nadal grali, pili i znów grali, w końcu dociera do moich płuc. Rozsiadam się wygodnie, wypijam drinka i na wszelki wypadek zamawiam kolejnego.

Miło znów tu być.

*

„Ekstremalne Vegas” najwyraźniej nie odnosi się jedynie do jazdy samochodem, latania i spadania, ale także do jedzenia i picia. Gigantycznym przystawkom złożonym z przegrzebków i krwistego befsztyku towarzyszy zestaw szkockich whisky typu single malt, jednej pyszniejszej od drugiej.

Główne danie składa się z pięciu rodzajów dziczyzny. Kiedy proszę o kieliszek smakowitego czerwonego wina, przynoszą mi całą butelkę. Popijając, wyjaśniam towarzyszom, że upijanie się idealnie wpasowuje się w moje plany. Zaczynam opowiadać o swojej książce… a tu nagle jeden z nich, pochodzący z Nowego Jorku autor literatury podróżniczej, przekrzykuje mnie, bo akurat zachciało mu się gadać o ubezpieczeniu od wypadków i o tym, czy wszyscy będziemy prowadzić pojazdy mechaniczne na tym samym torze w tym samym czasie. Jestem przekonany, że zadając to pytanie, wpatruje się we mnie… a on się do tego przyznaje! Nasz gospodarz prosi, żebyśmy wybrali deser. Zbliża się północ, a o dziewiątej rano mamy się stawić na torze wyścigowym. Spoglądam na zegarek, dokonuję szybkich obliczeń i zamawiam likier Grand Marnier.

Być może warto wspomnieć, że do tematów, którymi najaktywniej zajmowałem się w dotychczasowej „karierze” pisarskiej, należą picie i hazard, co może sugerować, że kwestie te wyjątkowo mnie zajmują, co z kolei w pewnych kręgach i okresach bywa postrzegane jako problem. Nie chcę powiedzieć, że mam problem z hazardem czy nawet z piciem. Po prostu uznałem, że warto o tym wspomnieć… zwłaszcza kiedy wychodzimy z restauracji i udajemy się do stołów pokerowych, gdzie drinki są darmowe.

Rzecz w tym, że kiedy piszesz książkę o kacu i sam opłacasz badania, a w zasięgu wzroku pojawia się darmowy alkohol (ale tylko pod warunkiem, że podczas jego konsumpcji grasz), czyż nie byłoby rzeczą nieodpowiedzialną z finansowego i zawodowego punktu widzenia nie pograć choćby troszeczkę? W poszukiwaniu odpowiedzi na to w gruncie rzeczy retoryczne pytanie dokonuję szybkiego rachunku strat i zysków, który następnie zestawiam z bardzo ogólnikowym rozumieniem prawdopodobieństwa.

A oto do czego dochodzę: prawdopodobieństwo pozbycia się pieniędzy przy stole pokerowym kształtuje się gdzieś wysoko na poziomie dwucyfrowym, podczas gdy prawdopodobieństwo upicia się jeszcze bardziej przy stole pokerowym (bezpośrednio przyczyniającego się do realizacji moich celów zawodowych, a zatem, w efekcie, do zarobienia na życie) wynosi dokładnie sto procent. Nie mam zatem innego wyjścia, jak tylko usiąść.

Gramy w Texas Hold’em bez limitu, z blindami 10:10. Podchodzi kelnerka. Proszę o whisky i piwo. Odpowiada, że może przynieść tylko jedno naraz. Proszę ją więc, by przyniosła whisky, a potem piwo, i daję jej dziesięciodolarowy żeton a conto napiwku. Dealer postukuje w stół. Wrzucam blind do puli, po czym siedzę i czekam na karty. Staram się ocenić poziom swego upojenia, ale nie jestem pewien: część mnie czuje się niepokojąco trzeźwa. Poza tym wszystko idzie doskonale: kelnerka przychodzi i odchodzi, karty lądują na suknie…

PORANEK PO ZARANIU DZIEJÓW

Kac jest starszy niż ludzkość. Jeśli wierzymy w ewolucję albo – jak kto woli – w Adama i Ewę, powinniśmy wierzyć i w to. Wystarczy zostawić jabłko w odpowiednim miejscu na dość długo i zobaczyć, co się będzie działo z ptakami i pszczołami, nie mówiąc już o wężach czy małpach. Odkąd istnieje flora i fauna, istnieje też fermentacja.

Jeśli postawimy na ewolucję, z pewnością nasi prehistoryczni przodkowie zataczali się po pijanemu, nim jeszcze nauczyli się chodzić prosto. Takie ekscesy mogły być wypadkami rzadkimi, zabawnymi, czasem przerażającymi, ale można bezpiecznie założyć, że pierwszy kac na świecie pojawił się zaraz po pierwszym upojeniu alkoholowym. Ponieważ alkohol wyprzedza słowo pisane o tysiące lat, nie zachowały się żadne miarodajne relacje z tego wiekopomnego zdarzenia. Natomiast w większości mitów założycielskich to bogowie, a nie zwierzęta, jako pierwsi doświadczyli cierpień związanych z fermentacją – zmieniając tym samym początki ludzkiej historii.

Według mitologii afrykańskiego ludu Joruba bóg Obatala pewnego dnia z nudów zaczął z gliny lepić ludzi. Potem poczuł pragnienie, więc napił się wina palmowego. Ulepione po pijanemu figurki były tak zdeformowane i dziwne, że następnego dnia w typowym dla kaca nastroju poprzysiągł nigdy więcej (a to oznacza strasznie długo, gdy jest się bogiem) nie tknąć alkoholu.

Sumeryjski bóg wody Enki jest doskonale niedoskonałym przykładem na alkoholową dychotomię. Z wyglądu przypomina nieco rybę i jest chodząco-pływającą sprzecznością: bogiem mądrości i wiedzy, a zarazem beztroskim, balującym zbereźnikiem. W tej postaci próbował wykorzystać Inanę, boginię seksu i płodności, upijając ją. Skończyło się na tym, że to ona upiła jego i podstępem skłoniła, by oddał jej swoje me – prawa, za pomocą których planował podporządkować sobie wszystkich śmiertelników. Następnego ranka, zdawszy sobie sprawę, jaki błąd popełnił po pijaku, puścił się w pogoń za Inaną wzdłuż brzegu rzeki, wymiotując na swoje stopy. Było już jednak za późno: ludzie uzyskali wolną wolę, a Enkiemu do wielkiego kaca doszedł wieczny żal.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

3 Przeliczniki miar oraz tłumaczenia tytułów/nazw podane w nawiasach kwadratowych pochodzą od tłumaczki (przyp. tłum.).

Kac

Подняться наверх