Читать книгу Bóg kocha złamanych na duchu i tych, którzy udają, że takimi nie są - Sheila Walsh - Страница 4
ОглавлениеJeden
Ja nie macham do was, ja tonę
Kiedy głęboka woda spotyka się z jeszcze głębszą miłością
Od dziecka walczyła z przytłaczającym uczuciem melancholii.
Kiedy dorosła, wcale nie było lepiej.
Brytyjska poetka Stevie Smith doszukiwała się źródeł tej walki w swoim trudnym dzieciństwie i traumie związanej z odejściem ojca. Tytułem jej najsłynniejszego wiersza opatrzono cały zbiór utworów, opublikowany w 1957 roku. Nazwała go po prostu Ja nie macham do was, ja tonę.
Krótki, złożony z dwunastu linijek utwór obrazuje człowieka, który umiera, walcząc z falami, zaciekle gestykulując, który potrzebuje ratunku, ale nie jest w stanie przyciągnąć uwagi nikogo spośród ludzi idących brzegiem. Spacerowicze widzą go, ale sądzą, że to po prostu pływak. I podążają spokojnie dalej, być może nawet machając do niego… I nieświadomie pozostawiając na pastwę toni. Wiersz kończy się smutnymi wersami:
Przez całe życie byłam zbyt daleko
I nie machałam do was, lecz tonęłam.
Czy czuliście kiedykolwiek coś podobnego?
Ja tak. I czasami wciąż to czuję.
Pomimo gorącej miłości Jezusa i niezmierzonej łaski Boga jak tonący wyrzucam wówczas ręce w powietrze, machając ramionami, a ludzie kiwają głowami i uśmiechają się do mnie, sądząc, że ich pozdrawiam.
Ale ja nikogo nie pozdrawiam. Ja tonę. Nawet w tych z nas, którzy od lat idą za Chrystusem, rany z przeszłości mogą odezwać się nagle, jak niespodziewana burza.
Dla przykładu kilka tygodni temu wody zaczęło przybywać, kiedy wracałam z tygodniowego cyklu wykładów. Gdy koła samolotu dotknęły pasa startowego, ja – jak to mam w zwyczaju – wysłałam sms-a do męża: „Wylądowałam!” i czekałam na jego odpowiedź: „W porządku!”. Tym razem jeszcze dodał, że właśnie jedzie po naszego syna, który nocował u swojego najlepszego przyjaciela.
Tuż po dziesiątej wieczorem odebrałam bagaż i wsiadłam do samochodu. Mieszkamy w odległości pół godziny drogi od lotniska, więc byłam pewna, że Barry i Christian już na mnie czekają w domu. Kiedy jednak dojechałam na miejsce, w oknach było ciemno.
Cóż to za smutne uczucie – ujrzeć pusty dom, podczas gdy oczekiwało się powitalnych świateł!
„No cóż – powiedziałam sobie. – Widocznie pozbieranie rzeczy Christiana z miejsc, w które zwykli je wkładać tylko nastoletni chłopcy, trwa dłużej, niż sądziłam”. Porzuciłam zatem drobne obawy, które pojawiły się nagle, i zaczęłam rozpakowywać walizki.
O jedenastej wciąż ich nie było.
Zadzwoniłam do Barry’ego, ale nie odebrał.
Napisałam sms-a: „Gdzie jesteście, chłopcy?”. Cisza. Żadnej odpowiedzi.
Kiedy około północy nadal nie słyszałam odgłosów powrotu do domu, poczułam, jak woda zalewa mi głowę, a dławiące palce paniki zaciskają się na gardle.
To zbyt dobrze znane uczucie. To ten znienawidzony głos, który gdzieś w odmętach mojej duszy szepcze: „Odeszli! Zawsze wiedziałaś, że tak się stanie. Tracisz to, co kochasz, Sheilo. Na zawsze”.
Po raz trzeci poczułam, że tonę, gdy kilka chwil później usłyszałam, jak Barry parkuje w garażu. Mógł to być – powinien to być – moment ciepły, pełen radości; to powinno być szczęśliwe i dające ulgę zjednoczenie rodziny, miłe jak przytulenie.
Ale tak się nie stało.
Sparaliżowana lękiem, zamiast rzucić się w objęcia męża, odwróciłam się, szukając kryjówki w mojej prywatnej celi. Zamiast ciepłego przyjęcia od żony, głęboko wdzięcznej, że bezpiecznie wrócił do domu, mój mąż musiał znosić ciszę. Nie byłam w stanie zadać mu żadnego pytania. Kiedy wreszcie odzyskałam głos, zaczęłam wyrzucać z siebie przypadkowe słowa, które rozgorzały jak płomienie i były niczym strzały.
Złość często przynosiła mi większą ulgę niż strach. Daje złudzenie sprawowania kontroli, podczas gdy strach pozostawia mnie nagą i wystawioną na ciosy. Kiedy fale wreszcie ustąpiły, znalazłam się w kałuży wstydu.
Dlaczego tak zareagowałam?
Czy przez te wszystkie lata niczego się nie nauczyłam?
Jak mogłam tak szybko stracić grunt pod nogami?
Barry został u przyjaciół dłużej niż się spodziewałam, aby porozmawiać o ich pewnym problemie. Pomyślał także, że ucieszy mnie chwilka wolnego, poświęcona wyłącznie sobie po męczącym tygodniu. Czy nie brzmi to ironicznie? Wróciłam właśnie z konferencji, na której mówiłam dziesięciu tysiącom kobiet o tym, że Chrystus oferuje pokój podczas najgroźniejszej burzy – a teraz targały mną takie same burzowe myśli.
Ja nie macham, ja tonę.
Niewyuczona stara lekcja
Z biegiem lat nauczyłam się, że chociaż miłość Jezusa jest niezmienna i trwała, to nasze doświadczenie tej miłości już takie nie jest. Ten spory problem dotyczy wielu z nas. Dorastamy w przeświadczeniu, że jeśli opanujemy lekcję, której chce nas nauczyć Jezus, będziemy mogli triumfalnie żeglować przez życie na złotej chmurze, mimo poważnych wyzwań lub trudności, które pukają do drzwi. Być może błagaliście kiedyś Boga, tak jak ja: „Panie, nauczyłam się tej lekcji. Naprawdę! Nie możemy zatem pójść naprzód? Proszę”.
„Pójście naprzód” nie zawsze jednak jest rozwiązaniem. Życie jest, jakie jest; wyzwania pozostają, a wielkie zmiany, za którymi tak mocno tęsknimy, mogą zachodzić raczej w nas samych niż wokół nas czy w okolicznościach, w których żyjemy. Nim opanowałam tę lekcję, musiało upłynąć trochę czasu.
Prawda została wypowiedziana. A ja i tak ciągle się jej uczę.
Z drugiej strony, nie wyobrażajcie sobie, proszę, że moje życie to ciągła wędrówka między najwyższymi szczytami i przez najgłębsze doliny. Właściwie niektóre sytuacje w moim życiu bywają nawet zabawne – przynajmniej takie się stają, gdy minie trochę czasu.
Kilka lat temu otrzymałam zaproszenie do udziału w pewnym dużym spotkaniu w Londynie. Pastor Paul Yonggi Cho z Seulu w Południowej Korei miał wygłosić mowę, a mnie poproszono o śpiew. Ponieważ staram się nie przepuszczać żadnej okazji, by odwiedzić swój kraj rodzinny, byłam podniecona, że impreza odbędzie się we wspaniałej arenie O2 z dwudziestoma tysiącami miejsc. Poleciałam dzień wcześniej. W drodze do hotelu zapytałam organizatora wydarzenia, czy mogłabym przeprowadzić próbę dźwięku. Odparł, że jutro po południu zawiezie mnie na miejsce. Kiedy następnego dnia o piętnastej ktoś zapukał do moich drzwi, szybko zebrałam swoje rzeczy, gotowa do drogi. Jednak za drzwiami nie było organizatora; był to raczej mały komitet powitalny. Usłyszałam, że panowie przybyli na polecenie pastora Cho i chcieliby wejść, by chwilę porozmawiać. Zaprosiłam ich do środka. Po kilkunastu sekundach krępującej ciszy jeden z mężczyzn chrząknął i wykrztusił, że nastąpiła „drobna zmiana planów”.
Momentalnie skojarzyłam sobie tę sytuację z historią Jonasza. To tak jakby marynarz na kołysanym przez burzę statku zwrócił się do proroka słowami: „Przepraszam, że przeszkadzam, ale przy burcie pływa mała rybka, która bardzo chciałaby pana poznać”.
Mężczyzna wyjaśnił, że zamiast samodzielnie postarać się o reklamę konferencji, organizatorzy do końca żywili nadzieję, że występ wypromuje sam Bóg. Ale najwyraźniej tego nie zrobił. W związku z tym trzeba zmienić miejsce występu. Zamiast na arenie O2, wystąpimy w Peckham High School. (To tak jakby przenieść się z kowbojskiego stadionu w Dallas do waszego najbliższego sklepu z sieci 7-Eleven).
– Dla mnie to bez różnicy – odpowiedziałam.
Za szybko.
– Cóż – kontynuował człowiek pastora. – Taką mieliśmy nadzieję. A więc nie będzie to dla pani problem, aby pójść przed arenę i stanąć z tablicą informującą, że impreza została przeniesiona. To tak na wypadek, gdyby ktoś się tam jednak zjawił. Tylko niech pani macha tym znakiem najwyżej, jak się da!
Czy ja dobrze słyszę?
Uprzejmie odmówiłam i zamiast tego zaśpiewałam przez megafon w szkolnej sali gimnastycznej!
Wtedy czułam się okropnie, ale dziś wydaje mi się to zabawne.
A co na to Słowo Boże?
Umówmy się: energiczne machanie ręką nie zawsze oznacza pozdrowienie.
Czasami jest to wołanie o pomoc.
Myślę, że zdarza się tak zwłaszcza wtedy, kiedy życie nas rozczarowuje. Być może rozpoczynamy chrześcijańską wędrówkę, mając wielkie marzenia, wyolbrzymione nadzieje i gorączkowo czegoś wyczekując. Ale gdzieś po drodze marzenia rozwiewają się, nadzieje pierzchają, a wyczekiwanie przepada. Niespełnione oczekiwania mogą prowadzić do desperacji, rozpaczy i smutku.
Czytaliście kiedyś Psalm 88?
Mało prawdopodobne, byście zobaczyli jego wersety na jakimś plakacie lub w ramce w czyimś pokoju gościnnym. Mało tego, po jego lekturze moglibyśmy nawet się nieco zniechęcić do psalmów lamentacyjnych. Większość takich utworów rozpoczyna się rozpaczliwym błaganiem: „Jak długo, o Panie? Czy zapomniałeś o mnie na zawsze?”; kończą się jednak optymistycznie, z nadzieją: „Chcę śpiewać Panu, który obdarzył mnie dobrem” (Ps 13,6).
Ale nie ten.
Owszem, rozpoczyna się błaganiem o pomoc – „Za dnia wołam i nocą przed Tobą. Niech dojdzie do Ciebie moja modlitwa, nakłoń swego ucha na moje wołanie”. Ale na próżno będziemy na jego końcu szukać błogosławieństwa, nadziei, choćby najmniejszego promyka światła. Autor opisuje chmury gniewu Bożego, jakie nad nim się przetaczają, i groźby, które otaczają go nieustannie, niczym wzburzona woda. I wreszcie przychodzi pora na werset 19:
Odsunąłeś ode mnie przyjaciół i towarzyszy
Domownikami moimi stały się ciemności.
I tyle. Koniec psalmu. Kropka.
Czy kiedykolwiek widzieliście kogoś, kto kończyłby modlitwę takimi słowami? Ja nie znam nikogo takiego i jestem pewna, że wy także nie.
Dlaczego więc Bóg włączył Psalm 88 w zbiór swoich słów? Dlaczego w nim jest? Czy doświadczamy w swoim życiu zbyt mało trudów i bólu, żebyśmy musieli jeszcze o nich czytać w Piśmie Świętym?
We wprowadzeniu do tej książki mówiłam wam, że nie będzie to kolejny cudowny poradnik z szeregiem sposobów, jak wyleczyć rany, że nie wywoła w duszy słonecznego blasku i nie sprawi, że aniołowie zaczną śpiewać gromkie „Alleluja!”. Prawda jest taka, że – tak przynajmniej sądzę – Psalm 88 ma jakieś konkretne zadanie, ponieważ jest prawdziwy. Oddaje to, jak się czasami czujemy – i dotyczy także tych, którzy pałają do Chrystusa ogromną miłością.
Czy czujecie się tak, jakby Boży gniew was owładnął – zupełnie słusznie, bądź też zupełnie bez przyczyny? Tak było z psalmistą.
Czy czujecie się tak, jakby przerażenie ogarniające całą istotę niszczyło was od środka? Tak było z psalmistą.
Czy czujecie się tak, jakby wszyscy wasi ukochani i przyjaciele odsuwali się od was? Tak było z psalmistą.
Czy czujecie, że waszymi kompanami stały się ciemności? Z pewnością tak było z psalmistą.
W rozdziale 6 omówimy pewne sposoby borykania się z trudnymi uczuciami, takimi jak te. Ale póki co chciałabym, abyście uznali, że Bóg wie o istnieniu tych uczuć i postanowił je uszanować, dlatego mówi o nich w swoim świętym Słowie.
Dlaczego? Ponieważ są to słowa, które kiedyś mogą wypłynąć z głębi naszych serc, o ile już tego nie zrobiły. Co więcej, „wie On, z czego jesteśmy utworzeni, pamięta, że jesteśmy prochem” (Ps 103,14). Nie popełniajcie powszechnego błędu i nie próbujcie zaprzeczać swoim uczuciom lub udawać, że one nie mają znaczenia. Nie czujcie się winni czy przeklęci tylko dlatego, że je posiadacie. Chociaż nie namawiam was tym samym do pławienia się w nich, to nie sugeruję także, że macie się przed nimi ukrywać lub od nich uciekać.
Przeczytajcie jeden z moich ulubionych cytatów z Szekspira, z Króla Leara:
Gdy ten dzień smutny poraża nas bólem,
Płaczmy nad starym i nieszczęsnym Królem.
(Akt V, s. III; przeł. Stanisław Barańczak)
Zapamiętajmy to: Bóg widzi, gdy machacie rękami, i dobrze wie, że nie jest to gest pozdrowienia; wie, że toniecie po raz trzeci. Ten ostatni Ratownik widział już wiele ramion bijących o wodę, w wartkim nurcie życia. Widział:
• Mojżesza – „Skoro tak ze mną postępujesz, to raczej mnie zabij (…), abym nie patrzył na swoje nieszczęście” (Lb 11,15)
• Hioba – „Czemu wywiodłeś mnie z łona? Bodajbym zginął i nikt mnie nie widział” (Hi 10,18)
• Dawida – „Jaki będzie pożytek z krwi mojej, z mojego zejścia do grobu? (Ps 30,10)
• Jonasza – „Teraz, Panie, zabierz mi, proszę, moje życie, albowiem lepsza dla mnie śmierć niż życie” (Jon 4,3)
• Eliasza – „Wielki już czas, o Panie! Zabierz moje życie, bo nie jestem lepszy od moich przodków” (1 Krl 19,4)
• Uczniów – „Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?” (Mk 4,38)
• Pawła – „Zwątpiliśmy, czy uda nam się ujść z życiem. Lecz właśnie w samych sobie znaleźliśmy wyrok śmierci” (2 Kor 1,8-9)
• Jezusa – „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mt 27,46).
Połamane kawałki
Lubię wcześnie rano zaparzyć sobie kubek mocnej kawy, wyjść z nim na patio i obserwować wschód słońca. Na tyłach naszego domu znajduje się jezioro, które zmienia barwę w zależności od pory roku. Mimo piękna scenerii mój wzrok zawsze pada na pewien kamień – mozaikę na skraju naszego trawnika. Ze swoimi jaskrawymi kolorami i nierównymi kształtami trochę tu nie pasuje. Ale ja traktuję go jak bezcenny skarb.
Pamiętam, jak mój syn, Christian, mając siedem lat, podarował mi ten kamień. Pamiętam to dobrze z dwóch względów. Po pierwsze, ten wspaniały prezent własnej roboty pochodził z serca mojego małego synka, a po drugie – nieomal zmiażdżył mi klatkę piersiową, kiedy Christian przypadkiem nim we mnie cisnął!
Kiedy zbliżały się moje urodziny, Christian powiedział ojcu, że chce mi dać coś szczególnego. Po przeanalizowaniu kilku pomysłów postanowili zrealizować pomysł Christiana, który zobaczył w jakimś magazynie reklamę kamienia – mozaikowego. Zdjęcie przedstawiało wspaniale wykończonego fragment owego kamienia i Christian zapewne wyobrażał sobie, że właśnie to zamawia. Kiedy zestaw przyszedł pocztą i Christian go rozpakował, poczuł się mocno rozczarowany.
– Popatrz, tato, to zwykłe pudełko, a w środku są jakieś połamane kawałki. Nie mogę tego dać mamie!
Barry wytłumaczył Christianowi, że musi wykorzystać te kawałki, aby samemu wykonać kamień – podarunek. Kiedy Christian wreszcie zrozumiał, o co chodzi, spodobał mu się ten plan. Przez kolejne kilka dni chłopcy zabraniali mi korzystać z pokoju gościnnego, gdzie na wielkim ręczniku rozłożyli materiały. Wreszcie arcydzieło było gotowe. Barry powiedział naszemu synkowi, że może wybrać kawałki, które wykorzysta, ale Christian postanowił użyć wszystkich, jakie znajdowały się w pudełku. Jego kompozycja powstała w lanym betonie, tak że efekt pracy ważył chyba tonę.
Rankiem, w dzień moich urodzin, Christian wszedł do naszej sypialni, uginając się pod ciężarem prezentu, zapakowanego w pudło. Poprosił, żebym zamknęła oczy i wyciągnęła ręce. Leżąc jeszcze, wykonałam jego prośbę; ale nagle prezent okazał się dla Christiana zbyt ciężki i zamiast trafić do moich rąk, spadł prosto na moje piersi. Omal mnie nie zmiażdżył! Jeszcze tego samego ranka wzięliśmy kamień i umieściliśmy go na brzegu trawnika, przy patio. Do dziś jest to pierwsza rzecz, którą widać od razu, kiedy postawi się stopę na zewnątrz. Uwielbiam ten kamienny stopień.
Podoba mi się sposób, w jaki Christian ułożył wszystkie kawałki, wykorzystując zwłaszcza te purpurowe, w moim ulubionym kolorze. Jeszcze bardziej zachwyca mnie to, że w betonie napisał swoim małym paluszkiem: „Kocham cię, mamo”.
Któregoś ranka, kiedy siedziałam na zewnątrz, patrząc na kamień, mieniący się we wczesnym świetle słonecznym, Christian przyszedł, przysiadł się do mnie i znienacka zadał pytanie:
– Mamo, czy myślisz, że ktoś celowo połamał te kawałki? Czy po prostu je dobrali na chybił-trafił?
Odpowiedziałam, że wydaje mi się, iż dobrali je losowo. Jednak to pytanie nie dawało mi spokoju przez długi czas. Właściwie wciąż je rozważam.
Myślę o tych wszystkich połamanych fragmentach mojego życia i życia tych, których kocham; o mężczyznach i kobietach, których spotkałam podczas mojej posługi. Zapytałam więc Boga: „Ojcze, czy Ty organizujesz wspólnie z nami to połamanie naszego życia, czy też zapraszasz nas do oddania Ci wszystkich tych kawałków?”.
Refleksje nad tym pytaniem rodziły kolejne: Czy to ważne? Czy nasz stosunek do Boga byłby zależny od Jego odpowiedzi? Jedna rzecz to kochać Boga, który, jak wierzymy, opatruje nasze rany. Ale co wtedy, gdy On pozwala na nasze złamanie, a nawet w nim uczestniczy?
Gdzie jest Bóg?
Pewnego ranka znów usiadłam na patio i wpatrując się w mój kamień, modliłam za przyjaciół, którzy niedawno doświadczyli bólu serca, cierpienia i złamania. Dwoje z nich uwikłało się w burzliwy rozwód; jedno z małżonków chce się rozstać, a drugie nie. Dostrzegam w nich wiele zranień i złości. Dbam intensywnie o oboje, ale nijak nie mogę im pomóc. Wysłuchuję ich płaczu i modlitwy, ale nie potrafię rozwiązać ich problemów. Nie odtworzę im małżeństwa, nie odkręcę złych spraw, które wydarzyły się po drodze, ani nie uleczę serc.
Rozmawiałam z wieloma małżonkami, których związki się rozpadły. Często mnie pytają:
Dlaczego Bóg nie odmieni serca mojego męża?
Skoro Bóg sprzeciwia się rozwodom, to dlaczego nie pomoże mi odbudować naszej relacji?
Nie chcę, aby moje dzieci były przedmiotem statystyki, by pochodziły z jeszcze jednej rozbitej rodziny. Czuję się taka bezradna!
Ręce w górze. Ramiona uderzające o wodę, a nie machające w geście pozdrowienia.
Topiel.
Inny mój drogi przyjaciel zmaga się z guzem mózgu. Jego rodzina mnie zdumiewa; każdy z jej członków posiada wiarę jak skała. Ale trzej mali synowie mojego przyjaciela zastanawiają się nad tym, co się, u licha, dzieje, i zadają bardzo ważne pytania.
Czy Bóg słucha naszych modlitw?
Dlaczego nie uzdrowi taty?
Czy mój ojciec umrze?
Żadnego machania w pozdrowieniu. Tonięcie.
Moja przyjaciółka walcząca z niepłodnością zadaje inne pytania. Inne pytania zadają bezrobotni, zrujnowani finansowo lub bankruci. Jeszcze inni, w tym również dorośli, starają się opatrzyć rany będące skutkiem molestowania w dzieciństwie, zaniedbania i opuszczenia. Jakikolwiek dręczy ich ból, ostateczne pytanie zawsze brzmi tak samo:
Gdzie jesteś, Boże? (Albo: Gdzie byłeś wtedy?)
Nie widzisz, że cierpię?
Twierdzisz, że mnie kochasz. Więc dlaczego mnie tak zostawiasz? Jak możesz się odwracać?
Dlaczego „czegoś” nie zrobisz???
Podniesionymi i przerażonymi głosami wciąż zadajemy te same głośne pytania, co uczniowie upadający na dno łodzi, kiedy Mesjasz śpi: Nauczycielu, czy nic Cię nie obchodzi, że toniemy?
A czy ty w tej chwili również zadajesz to pytanie?
Czy odbierze telefon?
Lata temu pewien oszalały z rozpaczy mężczyzna wiózł swoją chorą żonę kilkaset mil, by wziąć udział w nagraniu Klubu 700 (program religijny nadawany codziennie na chrześcijańskim kanale telewizyjnym), mając nadzieję, że modlitwy występujących w telewizji świętych ludzi uczynią dla niej więcej niż jego własne prośby, zalewane łzami. Najwyraźniej wierzył, tak jak wielu, że umiarkowanie sławni ludzie mają lepsze koneksje z niebem niż ci pozornie anonimowi.
Kilkakrotnie zdarzało mi się usłyszeć od kobiet coś w rodzaju: „Sheilo, Bóg szybciej podniesie słuchawkę, kiedy ty do Niego zadzwonisz, niż gdybym zrobiła to ja”. One naprawdę wierzyły, że Bóg ma połączenie z tobą, a ze mną nie.
Pewna zrozpaczona kobieta dopiekła mi kiedyś gorzko na temat mojego, jak sama określiła, „doskonałego syna”. Nie pozostawiając żadnych wątpliwości co do intencji, oznajmiła mi w kilku niewybrednych słowach, że robi jej się niedobrze, gdy słucha o sukcesach Christiana, i że ma dość opowieści o jego wspaniałym duchowym wzroście. Gardziła tymi historiami, a nienawidziła zwłaszcza tych chwil, kiedy mój syn odnosił jakieś drobne zwycięstwa.
Kiedy już wyrzuciła z siebie wszystko, załamała się i zaczęła płakać. Jej własny syn zginął tragicznie, a ona nie potrafiła znieść myśli, że Bóg mógł przecież ocalić serce jednej matki, ale zamiast tego roztrzaskał je na kawałki. Gorzkie rozczarowanie Bogiem z powodu straty syna wypełniało każdą część jej życia.
To była złamana kobieta. Kobieta, dla której umarł Chrystus i którą Bóg kochał tak, że zesłał swojego własnego Syna na Kalwarię, aby przygotował balsam uzdrawiający jej złamane serce. Brzmi dobrze, prawda? Ma w sobie prawdę. Podoba nam się idea Bożego lekarstwa, silnego na tyle, że może naprawić strzaskane, złamane serca.
Ale gardzimy samym złamaniem.
Oczywiście, możemy zacytować dobrze znane wersety o tym, że „wszyscy zgrzeszyliśmy” i „wszyscy rozproszyliśmy się jak owce” – ale tak naprawdę ich nie rozważamy, nie mówiąc już o podjęciu refleksji nad tym rodzajem rozpaczliwego złamania, jakie sprowadził na nas grzech.
Ale czy mamy w ogóle jakąś alternatywę? Popaść w rozgoryczenie, takie jak tej matki, która straciła syna? W winę, która dręczyła męża chorej kobiety? Głęboko powątpiewać, jak kobieta, która wierzyła, że jej połączenie telefoniczne z Bogiem nie jest możliwe?
A może alternatywą byłoby pełne bólu uchwycenie się obietnicy Boga, tak jak to zrobił ukrzyżowany i złamany Syn Boży?
Wiecie zapewne, że kiedy Jezus wołał na krzyżu: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił”, Jego słowa nawiązywały do Psalmu 22,1, proroctwa Dawida o ukrzyżowaniu Pana, danego prorokowi na ponad tysiąc lat przed śmiercią Chrystusa. Choć owo nawiązanie jest wystarczająco wymowne, pamiętajmy, że Jezus nie wypowiedział tych słów ot tak, po to, by wypełnić proroctwo. Nie! Te słowa wypływały z samego rdzenia Jego duszy – torturowanej, smutnej, zmartwionej, udręczonej. Same niebiosa poczerniały z powodu tego, co się działo.
Nie znamy szczegółów tajemniczej transakcji, jaka została zawarta podczas tych mrocznych godzin, i nigdy ich nie poznamy. W jakiś sposób, gdy Chrystus wziął na siebie wszystkie grzechy świata, Ojciec odwrócił wzrok – i błogosławiony Zbawiciel zapłakał z powodu opuszczenia, zanurzając się w ciemnościach, o których nigdy niczego się nie dowiemy.
Ta chwila jednak minęła. Minęły też kolejne.
Z gwoździami wciąż tkwiącymi w dłoniach i stopach, i z krwią wciąż spływająca po krzyżu ku ziemi, faktyczna agonia – duchowa i emocjonalna – słabła. W ostatnich chwilach życia Jezus wybaczył dobremu łotrowi i wydał Janowi polecenie zaopiekowania się Maryją. Zawołał: „Wykonało się!”. Wysączył wszystkie krople z kielicha Bożego gniewu, a następnie powierzył ducha swojemu niebieskiemu Ojcu.
Co dało Mu siłę, by tego dokonać? Chociaż nie potrafię tego dowieść, myślę że podczas najciemniejszej godziny (godziny o wiele, wiele ciemniejszej niż najczarniejsza noc, jaką widzieliśmy lub jaką ujrzymy) zrobił On coś więcej, niźli cytował Psalm 22. Sądzę, że przeszedł On mentalnie całą drogę ukazaną w tym psalmie.
Patrząc na Psalm 22, wielu z nas skoncentruje się na zaskakującym proroctwie, które wypełniło się tak dosłownie podczas ukrzyżowania: płacz Jezusa z powodu desperacji i opuszczenia (werset 1), drwiny i szyderstwa Jego surowych przeciwników (6–7), opis tego, co działo się fizycznie z ukrzyżowanym człowiekiem (14–15), przebicie rąk i nóg Chrystusa (16), rzucanie kości, by wygrać Jego tunikę (18). Zdumienie zapiera nam dech w piersiach i wtedy odwracamy stronicę.
Ale robimy to za szybko.
Wierzę, że kiedy Jezus wisiał na krzyżu, w duchu przebył drogę do końca psalmu. Kolejne słowa mówią o zmartwychwstaniu (22), narodzinach Kościoła powszechnego (27) i ostatecznym panowaniu Chrystusa na ziemi (30–31). Co pozwoliło naszemu Panu dotrzeć do ostatnich wersetów? Jak przeszedł od poczucia opuszczenia do pełnego zaufania, wpadając w ciepłe, witające Go, kochające objęcia Ojca?
Jezus zrobił to, co czynił przez całe swoje życie: polegał na obietnicach i prawdzie Słowa Bożego.
W książce tej opowiem wam wiele historii i przypadków z mojego życia i z życia innych. Wszystko to z pragnienia, by wskazać wam nadzieję, jaką mamy w Jezusie Chrystusie – i, Boże dopomóż, przekonać was o niej – niezależnie od tego, jak bardzo jesteśmy złamani. Pamiętajcie jednak, czytając te opowieści, że żadna z nich nie może wam uczynić tego, co uczyni Słowo Boże. I dlatego chcę wszystkie swoje słowa oprzeć na Piśmie Świętym.
Uwielbiam stwierdzenie, które pastor John Piper zapisał na początku swojej książki Desiring God („Pragnąc Boga”). Stwierdził bowiem, że gdyby nie miał możliwości powiedzenia ludziom, że jego nauczanie pochodzi z Biblii, „nie mógłbym oczekiwać, aby ktokolwiek był zainteresowany, a tym bardziej przekonany”. Naprawdę, bardzo mi się to podoba! Zgadzam się także z jego kolejnym stwierdzeniem: „Istnieją tysiące filozofii życiowych wymyślonych przez człowieka. Jeśli to jest jedna z nich, pomińcie ją. Mamy tylko jedną skałę: Słowo Boże”1.
Kiedy będziemy wspólnie przemierzać tę drogę, chciałabym, abyście wyćwiczyli oczy i zwrócili je ku dwóm kluczowym ideom: jedna pochodzi ze starożytności, druga z czasów współczesnych. Prorok Jeremiasz daje nam radę:
Tak mówi Pan: „Stańcie na drogach i patrzcie, zapytajcie o dawne ścieżki, gdzie jest droga najlepsza – idźcie po niej, a znajdziecie dla siebie wytchnienie”.
(Jr 6,16)
Te „dawne ścieżki” i „droga najlepsza” to nic innego, jak Słowo Boże, Biblia. Czytając tę książkę, będziemy nieustannie wracać do mądrości Pisma i polegać na jego radzie. Jeśli chcemy znaleźć wytchnienie, to Biblia jest właśnie odpowiednim miejscem (na końcu tej książki znajdziecie studium biblijne, dzięki któremu możemy wspólnie zanurzyć się w ocalające życie Słowo Boże).
Czy pamiętacie Stevie Smith, poetkę, która napisała Ja nie macham do was, ja tonę? O ile mi wiadomo, nigdy nie znalazła wytchnienia dla swej duszy, którego tak rozpaczliwie szukała przez całe życie. Wymachiwała wciąż ramionami, wymachiwała… aż utonęła. Clive James powiedział o niej: „Jeśli jej wiersze były tabletkami na melancholię, to na nią samą nie podziałały”2. Ludzkie słowa, nieważne jak mocne, po prostu nie przynoszą dostatecznego duchowego wsparcia, które mogłoby dać duszy wytchnienie.
Dlatego też potrzeba nam czegoś więcej niż filozofii i poezji albo ludzkiej wiedzy; potrzeba nam żywego, oddychającego Słowa Bożego.
Izajasz wskazuje drugi punkt zaczepienia. Nie wystarczy spocząć na skale Słowa Bożego; jesteśmy bowiem wezwani także do otwarcia naszych oczu i ujrzenia tego, co Bóg czyni w nas i co nam przygotowuje – właśnie teraz! Przez usta proroka chce nam powiedzieć:
Oto Ja dokonuję rzeczy nowej, pojawia się właśnie. Czyż jej nie poznajecie? Otworzę też drogę na pustyni, ścieżyny na pustkowiu.
(Iz 43,19)
Czując, że toniemy, zbyt często spoglądamy w życiowe lusterko wsteczne. Tak wyraźnie dostrzegamy w nim nasze pomyłki, oczywiste błędy, wypaczoną perspektywę, nieszczęśliwe zwroty akcji naznaczające naszą osobistą historię.
Tak to wygląda… w lusterku wstecznym.
Ale czy można dojechać dokądkolwiek, patrząc w lusterko wsteczne? Dzięki jego strategicznej lokalizacji nad przednią szybą nasz wzrok może szybko objąć „To Wszystko, Co Za Nami”, zanim z powrotem skupi się na „Tym Wszystkim, Co Przed Nami”. Spoglądamy na drogę za sobą, ale to droga przed nami jest najważniejsza.
Niektórzy z nas pozwalają na to, by bolesna przeszłość ich pochłonęła, pożarła żywcem, ciągnęła wstecz. Niezależnie czy od niej uciekamy, czy nią żyjemy, zachowuje nad nami władzę.
Ale nikt nie może w ten sposób jechać… ani żyć.
Bóg mówi do mnie i do was: „Nadszedł czas na coś nowego w twoim życiu. Otwieram przed tobą nową drogę. Pragnę napełnić pustynię twojej duszy żywą wodą i zaspokoić twoje pragnienie niebiańskim strumieniem, chłodnym potokiem. Nie roztrząsaj przeszłości i zrezygnuj z rozmyślania nad tragedią twoją lub twojej rodziny. Zostaw to za sobą! A potem pójdź ze mną, ponieważ mam dla ciebie coś zupełnie nowego”.
I tak ze Słowem Bożym mocno trzymanym jedną ręką, a drugą ręką sięgając po nową przyszłość, którą Bóg pracowicie przygotowuje dla nas, wybierzmy się wspólnie w podróż do Niego. Może być trudna, ale jest warta tego wysiłku.
1 John Piper, Desiring God: Tenth Anniversary Expended Editio, Multnomah Press, Sisters 1996, s. 23.
2 Clive James, As of This Writing, W.W. Norton & Company, New York 2003, s. 127