Читать книгу Luis Suárez. Przekraczając granice. Autobiografia - Sid Lowe - Страница 4
WPROWADZENIE:
NA KRAWĘDZI
ОглавлениеGdy tylko to się stało, wiedziałem, co się święci.
Kiedy Godín trafił do siatki, krzyknąłem: „Gol!”, ale wewnątrz jakby wszystko we mnie umarło. Byłem szczęśliwy, że zdobyliśmy tę bramkę, cieszyłem się, że daje nam awans, ale jednocześnie pragnąłem wyłączyć myślenie. Chciałem wymazać ze świadomości to, co zrobiłem przed chwilą, i rychłe tego konsekwencje.
Już wtedy zdawałem sobie sprawę, że zawiodłem mnóstwo ludzi. Mój trener, Óscar Tabárez, „El Maestro”, wszedł do szatni w ponurym nastroju, bo wiedział, co mnie czeka już za moment. Ja tymczasem nie byłem w stanie spojrzeć w oczy ani jemu, ani kolegom z drużyny. Nie miałem pojęcia, jakich użyć słów, żeby ich przeprosić. „Maestro” napomknął, że po meczu dziennikarze już go dopytywali o „incydent”, ale zbył ich, mówiąc, że niczego nie widział.
Kumple z drużyny zaczęli mnie pocieszać: może sytuacja wcale nie wygląda tak źle, może wszystko rozejdzie się po kościach? Ale nie byłem w stanie ich słuchać. Irytowało mnie każde słowo. Wyleciałem z Brazylii dopiero dwa dni później, lecz tak naprawdę już wtedy stałem się nieobecny, czułem, że nie ma tu dla mnie miejsca. Opuściłem mistrzostwa świata dokładnie w tamtym momencie, stojąc w szatni.
Następnego dnia podczas treningu nadal byłem w fazie zaprzeczania rzeczywistości, a co gorsza, nie potrafiłem sprostać konieczności przeproszenia za to wszystko i zaakceptowania faktu, że potrzebuję pomocy. Gdy zajęcia dobiegły końca, „Maestro” zawołał mnie do siebie. Miał dla mnie newsa. „To najgorsza wiadomość, jaką kiedykolwiek musiałem przekazać piłkarzowi”, stwierdził, z trudem wypowiadając każde słowo. Pomyślałem, że zostałem zawieszony na 15, może nawet 20 spotkań, ale on w końcu wyrzucił z siebie: „Dziewięć meczów…”. Nie zabrzmiało aż tak źle, jak się obawiałem. Niestety, to był dopiero początek złych wieści: „I nie możesz postawić nogi na żadnym stadionie. Musisz natychmiast opuścić ośrodek reprezentacji. Nie wolno ci przebywać w pobliżu”.
Chciałem zostać z drużyną i wspierać kolegów. Nawet nie grając, chciałem przydać się na treningach czy we wszystkich drobnych sprawach, w których mógłbym być pomocny. Niestety, w hotelu już czekali przedstawiciele FIFA i menedżer naszej reprezentacji, Eduardo Belza, który poinformował mnie, że muszę opuścić ośrodek tak szybko, jak to możliwe.
Poczułem się potraktowany gorzej niż kryminalista. Można ukarać zawodnika, można go zawiesić, można zabronić mu grać, ale zakazać mu przebywania z kolegami z drużyny?! Zawieszenie na dziewięć spotkań było do zaakceptowania. Lecz odesłanie do domu i zakazanie wejścia na jakikolwiek stadion?! Nie rozpłakałem się tylko dlatego, że kiedy otrzymałem tę wiadomość, stałem obok trenera.
W hotelu drużyna zasiadła do lunchu. Chciałem przemówić do chłopaków, ale nie byłem w stanie. Chciałem im życzyć powodzenia: bądźcie silni, trzymajcie się, walczcie do końca. Jednak nie dałem rady wykrztusić słowa…
Gdyby kara skończyła się na zakazie gry w dziewięciu meczach w reprezentacji Urugwaju – co oznaczało, że ominą mnie aż dwa turnieje i przez aż dwa lata nie będę mógł grać w narodowych barwach – trudno byłoby mi to przełknąć, ale bym to zrozumiał. Ale zakazywać mi gry w Liverpoolu, zwłaszcza że moje wcześniejsze zawieszenia w Anglii nigdy nie przeszkadzały mi występować w reprezentacji? Zabraniać mi oglądać z trybun nawet moich dziewięcioletnich bratanków? Zabraniać wejścia na wszystkie stadiony świata? Zakazywać choćby przebieżki wokół murawy Anfield? Aż do dziś wydaje mi się niewiarygodne, że – nim Trybunał Arbitrażowy nie uchylił tych sankcji – FIFA mogła się zdecydować na aż takie szykany.
Nigdy wcześniej światowa federacja nie ukarała w tak drastyczny sposób żadnego piłkarza. Nawet takich, którzy łamali rywalom nogi lub nosy, jak Mauro Tassotti, który walnął łokciem w twarz Luisa Enrique na mundialu w 1994 roku. Rozmiar mojej kary uzasadniono tym, że „incydent wydarzył się na oczach całego świata”. Zinédine Zidane uderzył z główki Marco Materazziego w finale mistrzostw świata w 2006 roku i dostał za to zawieszenie tylko na trzy spotkania.
Niestety, byłem łatwym celem. I, co ważniejsze, sam dałem powody do takiego potraktowania. Popełniłem błąd. Wina leżała po mojej stronie. Ugryzłem rywala podczas meczu już po raz trzeci w karierze. Zrozumiałem, że muszę popracować nad sobą z właściwymi ludźmi. Zrozumiałem, że potrzebuję profesjonalnej pomocy.
* * *
Po zawieszeniu na dziesięć spotkań w 2013 roku za ugryzienie Branislava Ivanovicia miałem wątpliwości co do podwójnych standardów. Nie wzięto pod uwagę, że przecież właściwie nikt specjalnie nie ucierpiał z mojego powodu. Szkoda, którą wyrządziłem obrońcy Chelsea, była nieporównywalna do tej, jaką może ponieść zawodnik po brutalnym faulu. Angielski futbol często szczyci się tym, że w Premier League rozdaje się najmniej żółtych kartek w Europie. Ale co z tego, skoro sędzia często nie karał kartką piłkarza, który prawie urwał rywalowi nogę?! Dopiero wtedy, kiedy Anglicy będą w stanie powiedzieć, że w ich lidze dochodzi do najmniejszej liczby fauli kończących karierę zawodnika, będzie to jakiś powód do dumy.
Jestem pewien, że nigdy w życiu nie przyczyniłem się do poważnej kontuzji innego piłkarza. Zdaję sobie sprawę, że gryzienie napawa ludzi przerażeniem i odrazą, ale w gruncie rzeczy jest stosunkowo nieszkodliwe. A przynajmniej te incydenty z moim udziałem takie były. Kiedy na Anfield Ivanović podwinął rękaw, żeby pokazać sędziemu ślad po moich zębach, praktycznie niczego tam nie było. Nigdy niczego nikomu nie odgryzłem, jak Mike Tyson, który wyszarpał kawałek ucha Evanderowi Holyfieldowi.
Nic takiego nigdy nie miało miejsca.
Kiedy w 2010 roku wróciłem do domu po meczu z PSV Eindhoven i zobaczyłem w telewizji powtórki incydentu z ugryzieniem pomocnika rywali, Otmana Bakkala, rozpłakałem się. Dopiero co zostałem ojcem, na świat przyszła moja córeczka Delfina. Myśl, że gdy dorośnie, zobaczy, co wyprawiał jej ojciec, bardzo mnie sfrustrowała. Moja żona, Sofi, która podczas meczu siedziała na trybunach, nie zauważyła incydentu. Dopiero kiedy obejrzała powtórki, zapytała mnie: „Coś ty, do cholery, sobie myślał?”.
Postanowiłem sam sobie odpowiedzieć na to pytanie.
W moim przypadku poziom adrenaliny podczas meczu bywa bardzo wysoki, puls mi szaleje i czasami mózg nie jest w stanie wytrzymać napięcia. Ciśnienie przekracza skalę i nie znajduje ujścia. Byłem wtedy sfrustrowany, bo remisowaliśmy bardzo ważne spotkanie, a mieliśmy za sobą passę kiepskich meczów, która groziła zwolnieniem trenera Martina Jola.
Byłem zły na siebie i na sytuację, w której się znaleźliśmy. Tego dnia pragnąłem wyjątkowo dobrego występu, tymczasem miałem wrażenie, że wszystko, co robię, wychodzi źle. Narastająca frustracja i poczucie, że to z mojej winy nie idzie nam tak, jak powinno, doprowadziły do tego, że przestałem się kontrolować.
Dokładnie to samo zdarzyło się z Ivanoviciem w 2013 roku. Musieliśmy pokonać Chelsea, żeby zachować szanse na grę w Lidze Mistrzów. Do zapewnienia sobie awansu było jeszcze daleko, ale porażka oznaczała, że tracimy wszelkie nadzieje. Miałem fatalny dzień. Przez moje zagranie ręką rywale dostali rzut karny i miałem wrażenie, że wszystko wymyka się nam z rąk. Czułem, że narasta we mnie wściekłość na siebie samego, nieustannie bowiem powtarzałem sobie w duchu: „Jak mogłem być tak niezdarny?” albo „Jak mogłem tego nie trafić?”.
W Brazylii, chwilę przed tym, jak ugryzłem Chielliniego, miałem fantastyczną okazję, żeby strzelić gola na 1:0. Gdybym trafił do siatki, gdyby Buffon nie wybił piłki, wówczas nie doszłoby do tej katastrofy. Do niczego by nie doszło.
Niczego.
Ale nie wykorzystałem okazji.
Ciśnienie gwałtownie wzrasta, cały się gotuję, wrą we mnie strach i gniew: „Odpadniemy, odpadniemy przeze mnie!”. Paraliżujące uczucie. Nie zdajesz sobie wówczas sprawy z wymiaru tego, co robisz albo co możesz zrobić.
Wcale nie usprawiedliwiam tego, co zrobiłem – po prostu staram się wyjaśnić, co się stało. Nadal próbuję sam sobie to wytłumaczyć, by lepiej zrozumieć, co się stało i dlaczego.
Gdy serce uspokaja się po meczu, wtedy łatwo jest spojrzeć wstecz i powiedzieć: „Jak mogłem być tak głupi? Przecież do końca meczu zostało jeszcze 20 minut!”. Ale na boisku, gdy adrenalina buzuje ci w żyłach, a presja wzrasta z każdą minutą, nawet nie jesteś świadomy, ile właściwie zostało do końca. Nic wtedy nie wiesz. Ja myślałem tylko o jednym: „Nie strzeliłem gola, odpadniemy z mistrzostw świata”.
Są piłkarze, którzy na moim miejscu powiedzieliby sobie: „No dobra, odpadniemy z turnieju, ale przecież strzeliłem dwa wspaniałe gole przeciwko Anglii, więc i tak jestem gwiazdą”. Inny poprosiłby o zdjęcie z boiska: „Kolano znów piekielnie mnie boli, strzeliłem dwa gole w poprzednim meczu, więc dałem z siebie wszystko”.
Ale ja tak nie umiem. Zawsze chcę więcej. Bardzo trudno mi to wytłumaczyć. Ile bym osiągnął, nigdy nie mam dosyć. Ciągle pragnę więcej i nie mogę znieść myśli o niepowodzeniu. To nie tak, że chcę wygrywać; ja po prostu muszę wygrywać. Strach przed porażką okrywa wszystko wokół mnie mgłą – nawet rażąco oczywisty fakt, że zawsze są na mnie skierowane tysiące par oczu. Tymczasem zaczynam zachowywać się tak, jakby nikt mnie nie widział. W mojej głowie nagle coś się zamyka. I logiczne myślenie nie może się przedostać do „centrum dowodzenia”.
A ugryzienie to najbardziej nielogiczne posunięcie, na jakie mogę się zdobyć. W meczu przeciwko Chile w 2013 roku rywal chwycił mnie za krocze, na co zareagowałem gwałtownie i przywaliłem mu z piąchy. I nie zostałem ukarany. Zupełnie! Nie zawiesili mnie nawet na jeden mecz. Mój uczynek został odebrany jako zupełnie normalny. I nie szły za tym żadne naciski ze strony mediów czy opinii publicznej.
Kiedy po incydencie z Ivanoviciem w 2013 roku zadzwoniłem do niego, powiedział mi, że policja zwróciła się do niego z pytaniem, czy chce założyć sprawę karną. Odparł, że nie ma takiego zamiaru. Byłem mu za to wdzięczny, bo w przeciwnym razie cały ten cyrk trwałby o wiele dłużej. Walnij kogoś z piąchy i natychmiast ci to zapomną. Dlaczego więc za każdym razem wybieram najbardziej autodestrukcyjne rozwiązanie?
Problem z wyłączaniem się mojego umysłu podczas meczu polega na tym, że tak samo dzieje się wówczas wówczas, gdy robię na boisku coś fantastycznego, gdy idzie mi świetnie, więc – co oczywiste – nie chcę tego stracić. Zdarzało mi się wielokrotnie zdobywać bramki, a potem, po meczu, nie wiedzieć, w jakich okolicznościach padły. W moim stylu gry jest coś takiego, że na boisku zawsze jestem trochę nieprzytomny. Ma to swoje dobre i złe strony. Chciałbym lepiej się kontrolować i pozbyć się tego ryzyka, że w każdej chwili mogę zrobić coś szalonego, ale jednocześnie nie chcę zatracić spontaniczności gry i pozbawić mojego stylu intensywności.
Po historii z Ivanoviciem Liverpool wysłał psychologa sportowego do Barcelony, gdzie przebywałem. Spędziliśmy dwie godziny, próbując dojść do tego, co czułem i co siedziało w mojej głowie w momencie, gdy doszło do incydentu. Zaproponował mi stałą współpracę, zachęcał, żebym odwiedzał go tak często, jak uznam za stosowne, ale odmówiłem. Przede wszystkim obawiałem się, że terapia sprawi, iż stanę się zbyt spokojny i za mało spontaniczny na boisku. Co będzie, jeśli następnym razem, gdy piłka przeleci obok mnie, po prostu odpuszczę, zamiast pognać za nią jak pies? Jestem typem piłkarza, który dałby się zabić, byle tylko nie pozwolić wyjść piłce na aut dla rywali w 90. minucie. Takie mam podejście. I za nic nie chcę go stracić!
Do pewnego stopnia powinno to być zrozumiałe i naturalne, że napastnik przez cały mecz jest rozdrażniony i balansuje na krawędzi. Przez te 90 minut na boisku jego zachowanie bywa niezwykle irytujące. Zdaję sobie sprawę, że słowo „irytujący” może się wydać dziwne, ale moim zdaniem pasuje. Popadam w irytację, kiedy obrońca popycha mnie od tyłu. To zupełnie normalne zachowanie, ponieważ często gram tyłem do bramki, a jednak coś takiego mnie irytuje. Podobnie jak irytuje mnie, gdy marnuję okazję do strzelenia gola. Wszystko potrafi wytrącić mnie z równowagi. Czasami, jeśli moje pierwsze zagrania są udane, wiem, że dobrze to wróży, ale jeśli są złe, wówczas pytam sam siebie: „Co dziś z tobą nie tak?”. I już wtedy wiem, że przy pierwszym starciu z rywalem mogę być nieobliczalny.
Niestety, obrońcy też o tym wiedzą. Gdy w Premier League grałem przeciwko Johnny’emu Heitindze, byłemu obrońcy Ajaksu, a na Wyspach – Evertonu, czy przeciwko Philippe Senderosowi z Fulham, które prowadził Martin Jol, zawsze powtarzał się ten sam scenariusz. Nie minęło pięć minut meczu, a Senderos kopał mnie po kostkach, choć piłka już dawno była gdzie indziej. „Aj, sorki”, mówił. A ja wiedziałem swoje: „Jasne, Martin Jol powiedział ci, jaki ze mnie nerwus, i kazał ci mnie prowokować”.
Częste wybuchy irytacji jest do pewnego stopnia wpisane w ten zawód, powinienem więc być do tego przyzwyczajony. Kiedy jednak rozdrażnienie narasta we mnie z powodu kiepskiego występu w szczególnie ważnym meczu, wówczas mogę mieć z nim problem. W spotkaniu z Chelsea grałem paskudnie. Równie kiepsko szło mi w meczu z PSV, kiedy zdarzył się ten incydent z Bakkalem, a w spotkaniu z Włochami zmarnowałem kilka okazji, co mogło poskutkować wyeliminowaniem drużyny z mistrzostw świata. Za każdym razem poziom mojej irytacji przekroczył wszystkie skale, presja była zbyt wielka i doprowadziła do niekontrolowanej reakcji.
Komuś, kto nie gra w piłkę (albo nigdy nie grał), łatwo powiedzieć: „Hej, kolego, nie powinieneś był wówczas stracić nerwów!”. Jednak pod wielką presją jesteś czasem w stanie robić rzeczy, o które nigdy byś się nie podejrzewał: jesz mniej, jesz więcej, zachowujesz się inaczej. Zdarzały mi się mecze, po których mówiłem sobie: „Dlaczego czuję aż tak wielką presję, skoro nigdy w życiu nie pragnąłem niczego innego, niż grać w piłkę i cieszyć się tym?”. Niestety, presja po prostu jest tu stale obecna. A ja nie umiem przesadnie nie dramatyzować przed meczami o wielką stawkę. Chciałbym móc dawać z siebie wszystko, grać najlepiej, jak potrafię, przesądzać o losach spotkania bez konieczności całkowitego spalania się przed meczem i przeżywania go na długie godziny przed pierwszym gwizdkiem.
Pewnie wyda się wam dziwne to, co powiem po trzecim incydencie, ale i tak się poprawiłem. Uspokoiłem się, dojrzałem. Gdy byłem dzieciakiem, raz zawieszono mnie za uderzenie sędziego głową. Przebiegłem 50 metrów, żeby wykłócać się z nim o jakąś decyzję, ukarał mnie za to czerwoną kartką, a ja przywaliłem mu z główki. Naprawdę nie jestem z tego dumny…
Bardzo pomógł mi w życiu związek z Sofi. Zawsze powtarzam, że najlepszego psychologa, z jakim kiedykolwiek rozmawiałem, mam w domu. Ale żona już od dłuższego czasu przekonywała mnie, że ten układ to za mało i powinienem zwrócić się do prawdziwych specjalistów.
Po powrocie do Montevideo, po długich dniach unikania jakichkolwiek rozmów na temat ugryzienia Chielliniego, po dniach życia za zamkniętymi okiennicami, w depresji, po permanentnym odmawianiu zanalizowania tego, co naprawdę było przyczyną incydentu – wybraliśmy się z Sofi na wieś i wreszcie o wszystkim pogadaliśmy. Tam ostatecznie zrozumiałem, co się stało i co powinienem zrobić.
Sofi miała do siebie pretensje, że dotąd nie była wobec mnie wystarczająco stanowcza. Powiedziała: „Czy teraz wreszcie mnie posłuchasz?”. Uznałem, że nie mam alternatywy, i przejąłem inicjatywę.
Zrobiłem rozeznanie i znalazłem właściwych ludzi. Gdybym przebywał wówczas w Liverpoolu, być może zgłosiłbym się do osób, z którymi już rozmawiałem na ten temat. Albo gdyby mój transfer do Barcelony był już dopięty i znalazłbym się na miejscu, może poszukałbym – z pomocą nowego klubu – specjalisty w Hiszpanii. Ale ponieważ właśnie zmieniałem ligę, sam zatroszczyłem się o znalezienie specjalistów. Uważam, że znalazłem właściwych. Terapia to moja bardzo prywatna sprawa, ale mogę powiedzieć, że to, co wspólnie wypracowujemy, pomaga mi zrozumieć, że nie muszę brać na siebie całego ciężaru odpowiedzialności za wynik i za to, co dzieje się na boisku.
Czuję, że cały ten proces bardzo mi pomaga. Choć oczywiście jest za wcześnie, żeby zakrzyknąć: „Ej, patrzcie, już zachowuję się na boisku poprawnie!”. Bo jeśli znów coś się zdarzy, to co wtedy? Zdaję sobie sprawę, że terapia jest procesem. Dzięki niemu zaczynam lepiej rozumieć samego siebie. Uczę się, co powoduje, że w niektórych sytuacjach jestem zdolny do pewnych rzeczy, oraz staram się nie tracić nad sobą kontroli.
Podjęcie terapii z psychologami było słuszną decyzją. Niepotrzebnie się przed nią wzbraniałem. Zrozumiałem, że skoro idę do ortopedy specjalizującego się w urazach kolan, gdy mam kłopot z kolanem, to dlaczego nie miałbym się zgłosić do odpowiedniego specjalisty, który pomoże mi z problemem natury psychicznej.
Dziś najbardziej jestem zadowolony z tego, że wreszcie potrafię być szczery z samym sobą. Jedna rzecz, to ogłosić opinii publicznej, że „już nigdy czegoś takiego nie zrobię” – co musiałem powiedzieć w tamtym momencie. A inna być świadomym, co się obiecuje i do czego zobowiązuje wypowiedzenie tych słów, i w pełni zaakceptować zaistniałą sytuację. Tak właśnie jest w moim przypadku. Wreszcie to sobie uświadomiłem: „Luis, pogódź się z tym, że potrzebujesz kogoś, kto poprzez rozmowę nauczy cię, jak radzić sobie w stresujących sytuacjach i z nich wychodzić”.
Właśnie jestem w trakcie uczenia się, jak radzić sobie z nagromadzonym ciśnieniem. Dotąd wolałem samemu walczyć z napięciem, zatrzymywać go dla siebie, niż dzielić się wątpliwościami z kimkolwiek – nawet z własną żoną, która jest moją bratnią duszą i nie ma przede mną sekretów. Dziś już wiem, że jeśli zwierzę się komuś z tego, że jestem zdenerwowany, schodzi ze mnie część napięcia, umysł staje się jaśniejszy i lepiej się czuję. Nie ma sensu zatrzymywać całego ciśnienia w sobie jak w zakorkowanej butelce. Nie ma sensu radzić sobie z nim na własną rękę.
Kiedy wreszcie zaczęliśmy o tym rozmawiać, wróciło pytanie: dlaczego? „Luis, dlaczego to zrobiłeś, dlaczego ugryzłeś?”. Nadal tego nie wiem. Ale jestem na dobrej drodze, żeby lepiej siebie rozumieć i bardziej się kontrolować.
* * *
Wraz z upływem czasu absurdalne rozmiary kary nałożonej na mnie przez FIFA stawały się coraz bardziej widoczne. Musieliśmy planować dokładnie każdy mój ruch z powodu paparazzich, czy nawet zwykłych kibiców, którzy mogliby mi pstryknąć niewinne zdjęcie podczas jakiejś czynności związanej z futbolem. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy coś się nie stanie, jeśli wypłyną moje zdjęcia z siłowni, gdzie pracuję nad utrzymaniem formy.
Nie mniej trudne było podpisanie kontraktu z FC Barceloną w taki sposób, żeby nie stało się to sprawą publiczną. Klub miał zgodę na dopięcie transferu, nie wolno mu było jednak zrobić tego publicznie. Pozyskanie mnie musiało pozostać sprawą prywatną. Misternie zaplanowano więc całe przedsięwzięcie tak, żeby nikt nas nie zobaczył podczas podpisywania kontraktu, a tym bardziej nie sfotografował. Przygotowano dla mnie trzy różne samochody, ustawione w trzech miejscach na Camp Nou. Każdym z nich mogłem pojechać w innym kierunku, byle tylko zmylić media, gdyby ktoś je zaalarmował…
Po prawdzie, już zdążyłem się przyzwyczaić do takich tajnych operacji. Pewnego dnia opuściłem dom mojego teścia ukryty w jego samochodzie, tak by urwać się paparazzim. Oprócz wielu rzeczy, których zabroniła mi FIFA, musiałem też zrezygnować z mnóstwa innych – z powodu całego tego gigantycznego zamieszania wokół mojej osoby i poczucia, że media śledzą każdy mój krok.
Transfer do Barcelony był inny niż ten niedoszły do Arsenalu rok wcześniej. Władze Liverpoolu były o wiele bardziej otwarte na ten pomysł, ponieważ wiedziały, że Barça zapłaci za mnie tyle, ile zechcą. No i oczywiście jest różnica między przejściem z The Reds do Arsenalu a transferem do Barcelony.
Nigdy w życiu nie będę żałował decyzji, że zostałem w Liverpoolu rok dłużej. Zrobiłbym gigantyczny błąd, gdybym odszedł sezon wcześniej – gdybym nie posłuchał wtedy Stevena Gerrarda. Ostatni raz rozmawialiśmy w ośrodku Liverpoolu, w Melwood, kiedy po mundialu w Brazylii pojechałem tam po swoje rzeczy. Powiedział mi wówczas: „Dobrze zrobiłeś, że zostałeś z nami i zaczekałeś na właściwy moment”. Wtedy przypomniało mi się, co mi powiedział dokładnie rok wcześniej, kiedy przepychanki związane z moim transferem do Arsenalu trwały w najlepsze: „Zaczekaj. Zagraj z nami jeszcze jeden sezon, daj Liverpoolowi jeszcze rok, a zobaczysz, że zgłosi się po ciebie Bayern, Real albo Barcelona. A ty będziesz mógł sobie wybrać, który z tych klubów chcesz, ponieważ masz wystarczające umiejętności, żeby grać w każdym z nich”.
Kocham angielski futbol i zawsze będę za nim tęsknił, ale gdy spełnienie wielkiego marzenia miałem już na wyciągnięcie ręki, po prostu musiałem je pochwycić. Choć nie zaprzeczę, że w dniu, w którym mieliśmy opuścić nasz dom w Liverpoolu, uroniliśmy kilka łez. Nagle przed oczami stanęło nam tyle wspaniałych wspomnień. Moja żona się rozpłakała, a nasza córeczka wołała: „Już tęsknię za moim domem w Liverpoolu, pamiętam, jak obchodziłam tu urodziny, pamiętam wszystkie zabawki w moim pokoju!”. Dla nas wszystkich była to pełna emocji chwila.
Ale, jak było do przewidzenia, znaleźli się ludzie, których ucieszyło moje odejście. Dotarły do mnie komentarze Richarda Scudamore’a, że szkodziłem wizerunkowi Premier League. Nie rozumiałem, o co mu chodzi, zwłaszcza że mój ostatni sezon w Premier League był przecież ekscytujący – Liverpool mnóstwo osiągnął i był o krok od zdobycia mistrzostwa Anglii. Może Scudamore wściekł się na to, że czołowy piłkarz odchodzi do innej ligi?
Kochałem wszystkie kluby, w których grałem, ale nie jestem z tych zawodników, co całują każde godło na koszulce i przekonują, że każda drużyna, do jakiej właśnie przechodzą, to spełnienie ich marzeń. Wielu piłkarzy mówi o swoim nowym klubie tuż po finalizacji transferu: „Zawsze marzyłem o tej chwili”. Wierzcie mi jednak, że w przypadku Barcelony mówiłem to szczerze i nie ściemniałem. Naprawdę zawsze chciałem tam grać. Mam na to dowód w postaci wywiadu dla urugwajskiej telewizji, udzielonego w czasach dzieciństwa. Mówię w nim dokładnie tak: „Któregoś dnia chcę grać w Barcelonie”. Ostatnio urugwajski dziennikarz przypomniał mi, że w wieku 18 lat przychodziłem na treningi Nacionalu z szarym plecaczkiem z logo Barçy.
Kiedy odwiedzaliśmy wraz z Sofi jej rodzinę mieszkającą w Barcelonie, wielokrotnie chodziliśmy wspólnie na Camp Nou. Widziałem zwycięstwo Barçy nad Realem Madryt 5:0 i pamiętną pięciopalczastą cieszynkę Gerarda Piqué. Widziałem, jak Andrés Iniesta strzela gola na 1:0 w derbach przeciwko Espanyolowi. Widziałem inny mecz Barçy z Realem, w którym Fabio Cannavaro za wszelką cenę starał się wślizgiem wybić piłkę z bramki po strzale Messiego, ale wyrżnął w słupek. Wreszcie widziałem spotkanie Barcelona – Arsenal, zakończone wynikiem 4:1, w którym Leo zdobył wszystkie cztery bramki.
Chodząc na te mecze, nawet nie wyobrażałem sobie, że zagram w tej drużynie, z tymi piłkarzami. I nawet kiedy po transferze wreszcie pozwolono mi na pierwszy wspólny trening z nowymi kolegami, jeszcze do mnie nie docierało, że moje marzenie się spełniło. Kiedy zaprezentowano mnie podczas przedsezonowego spotkania o Puchar Gampera, czułem się jak gość, którego zaproszono na ten jeden mecz. Jakbym był kibicem, który wygrał to w jakimś konkursie. Sofi dopytywała się później: „No i jak było? Jak się tam z nimi czułeś?”. Odparłem: „Jakbym został zaproszony do rozegrania tego jedynego meczu”.
Moja prezentacja przed drużyną też nie należała do normalnych. W dniu, w którym wreszcie wolno mi było oficjalnie ćwiczyć, trener Barcelony, Luis Enrique, zebrał piłkarzy w szatni i powiedział im: „No, wyrwaliśmy go z Guantánamo i może dziś z nami trenować…”. Reszta zawodników powitała oklaskami „zwolnionego więźnia”, a ja musiałem wyjść z siebie, żeby nie wyglądać na zawstydzonego, że znów znalazłem się w centrum uwagi.
Trener powiedział, że pozyskując mnie, klub chciał natchnąć drużynę moim nastawieniem: ową wolą zwycięstwa za wszelką cenę. To dla mnie niezwykle ważne, że dostrzegł we mnie tę cechę i zaufał mi, że zarażę nią zespół.
Ludzie często mówią o mnie, że jestem zawodnikiem sprawiającym problemy, ale spytajcie o to moich kolegów z drużyny i spróbujcie znaleźć choć jednego, który uważa podobnie. Oczywiście czasem spieram się z innymi zawodnikami, często mi się to zdarzało w przeszłości, ale tylko w kwestiach piłkarskich. Nigdy nie byłem typem macho, który czasami spotyka się w szatniach – jednym z tych, co to próbują sobie wszystkich podporządkować. Władze Barcelony doskonale wiedziały, że pod tym względem nie będą miały ze mną kłopotów. Przyszedłem tu wykonywać polecenia trenera, spełniać nadzieje kibiców i współpracować z partnerami, którzy chcą odnieść sukces tak samo jak ja.
Przed moim przyjściem do Barçy ludzie zastanawiali się, czy będę pasował do niej pod względem taktycznym. Ale trener doskonale wiedział, że poradzę sobie na każdej pozycji, na której mnie postawi – dokładnie tak jak u Brendana Rodgersa w Liverpoolu. Zawsze wiem, gdzie powinienem być na boisku, żeby najlepiej wykorzystać swój potencjał. Skoro mamy w drużynie Leo Messiego, wchodzącego z głębi boiska, rozgrywającego piłkę z pomocnikami, oraz tak mobilnego zawodnika jak Neymar, który lubi zbiegać w pole karne ze skrzydła albo dostawać piłkę w środku i ruszać z nią do boku, to ja najlepiej przydaję się drużynie, czając się w polu karnym. Może nie jak typowa „dziewiątka”, ale z powodu stylu gry Leo i Neymara często właśnie tak kończę.
Niektórzy eksperci przewidywali, że w trójkę staniemy się linią ataku porównywalną do tej, jaką w czasach Pepa Guardioli tworzyli Messi, Thierry Henry i Samuel Eto’o. W takim układzie Neymar przejąłby obowiązki Henry’ego, a ja – Eto’o.
Mnie nasz obecny styl gry wydaje się podobny do tego, z jakim miałem do czynienia w Ajaksie, a potem u Brendana w Liverpoolu – błyskawiczne przejście z obrony do ataku, granie piłką po ziemi, dużo szybkich ruchów, jeden, dwa kontakty z piłką i podanie. To typowy model gry Ajaksu, który przyswoił sobie w moim ostatnim sezonie także Liverpool. Tak naprawdę styl Barçy jest mieszanką obu – kontakt i podanie ze szkoły holenderskiej Ajaksu i szybkość ataku Liverpoolu.
Pierwszego dnia w nowej drużynie czułem się mniej więcej tak samo jak w pierwszych dniach w Liverpoolu, Ajaksie czy Groningen – co rusz wpadałem w zakłopotanie. Nigdy nie wiesz, co powinieneś akurat zrobić, z kim i jak się przywitać, kogo rozpoznać. Zawsze w pierwszych dniach byłem onieśmielony, ale po prawdzie i tak wyobrażałem sobie, że będzie dużo trudniej – tymczasem koledzy okazali się fantastyczni.
Nie miałem pojęcia, czego oczekiwać. Czy po wejściu do szatni oślepi mnie glamour supergwiazd? Nic takiego nie miało miejsca. Spotkałem grupę absolutnych profesjonalistów, którzy koncentrowali się tylko na futbolu, zdobywaniu trofeów i ciężkiej pracy dla bardzo dobrego trenera. Odkryłem, że istnieje prawdziwie silny związek między szkoleniowcem a resztą drużyny – Luis Enrique to młody trener, który wprowadził w szatni odpowiednią równowagę między śmiechem i żartami a poważną robotą, jaką wszyscy tu mamy do wykonania.
Pierwszego dnia Andrés Iniesta – ponieważ jego znałem najlepiej ze wszystkich piłkarzy – wziął mnie za rękę i powoli wyjaśnił, co i jak. Spostrzegłem, że Leo Messi i Javier Mascherano popijają yerba mate, ziołowy napój niezwykle popularny w Urugwaju i całej Ameryce Południowej, który i ja bardzo lubię, więc ośmielony od drugiego dnia zacząłem przynosić własny kubek do picia mate – z bombillą, czyli specjalną metalową rurką, zakończoną łyżeczką z sitkiem. Pierwszego dnia bałem się, że jak wejdę z nim do szatni, to zostanę uznany za zarozumiałego aroganta, ale już drugiego dnia czułem się komfortowo.
Dani Alves podszedł i powiedział, że bardzo się cieszy z powodu mojego przybycia, bo teraz wreszcie przestanie być jedynym „złym chłopcem” w zespole, co mnie bardzo rozśmieszyło. Od razu poczułem się częścią drużyny.
Co prawda, miało minąć jeszcze sporo czasu, zanim wybiegnę na mecz w pierwszej drużynie u boku Messiego i Neymara, ale przynajmniej mogłem wreszcie trenować z nimi oraz z Xavim, Andrésem, Sergio Busquetsem czy Ivanem Rakiticiem. To niesamowite, co ci faceci mogą z tobą zrobić podczas gry na małej powierzchni! Słynna barcelońska gierka „w dziada”, zwana tu rondo, jest dla nowicjuszy niezwykle trudna. Albo szybko przywykasz do niewiarygodnej prędkości, z jaką zawodnicy do siebie podają, albo przestaniesz widzieć piłkę. Wiedziałem, że oprócz jak najszybszej adaptacji do stylu gry Barçy muszę też pielęgnować te cechy, dla których zostałem tam sprowadzony.
Dyrektor sportowy Andoni Zubizarreta został zapytany, czy Barcelona nadal wyznaje swoją dewizę „więcej niż klub”, skoro pozyskała kogoś takiego jak ja. Odpowiedź, jakiej udzielił, wiele dla mnie znaczy: „Akceptujemy każdego człowieka takim, jakim jest, ze wszystkimi jego niedoskonałościami. Ludziom zdarza się robić rzeczy dobrze lub źle, ale wszyscy mamy zdolność, żeby uczyć się na błędach… Jestem przekonany, że Luis już wkrótce okaże się dużym wzmocnieniem tego zespołu”.
Zdaję sobie sprawę, że władze Barcelony musiały się liczyć z krytyką, więc tym bardziej jestem im wdzięczny za doprowadzenie transferu do końca.
Towarzyszyło mu sporo przekłamań i pojawiło się przy tej okazji wiele bzdur. Na przykład przeczytałem gdzieś, że „Barcelona zawarła w kontrakcie z Suárezem klauzulę antyugryzieniową”. Czy można było wymyślić coś śmieszniejszego? Podpisując kontrakt z klubem, każdy zawodnik sygnuje również klubowy kodeks postępowania. Zwykle nie zawiera on nic na temat gryzienia rywali. Gdyby taki zapis znalazł się w moim kontrakcie, oczywiście bym go podpisał, na szczęście Barça nie okazała mi takiego braku zaufania.
Kiedy już szczęśliwie przeszedłem testy medyczne i złożyłem podpis na umowie, opowiedziałem prezesowi klubu o mojej pierwszej, wakacyjnej wizycie w Barcelonie, gdy z Sofi byliśmy jeszcze nastolatkami. Włóczyliśmy się po prostu wokół Camp Nou, bo nie było nas stać na bilet do klubowego muzeum ani na zakup czegokolwiek w klubowym sklepie. Ale zauważyliśmy, że ktoś zostawił otwarte olbrzymie wrota wiodące bezpośrednio na stadion i dalej na murawę. Krzyknąłem do Sofi: „Popatrz, zostawili dla nas otwarte drzwi!”. Ona się bała, że ktoś nas złapie przy wejściu i wyrzuci na kopach na zewnątrz, ale powiedziałem: „Nie bój się, chodź, szybko”. I weszliśmy na stadion na jakieś dwie minuty. Zdążyłem zrobić sobie zdjęcie na tle trybun i szybko się zmyliśmy. Gdy żona przybyła na moją oficjalną prezentację, jeden z dyrektorów zwrócił się do niej: „Dobrze, że pani przyszła, Sofi, ponieważ musi pani uregulować rachunek za nielegalne zwiedzanie stadionu w 2004 roku…”.
Sofi była przy mnie przez te wszystkie chude lata, jak podczas tamtej wycieczki, gdy byłem młodym zawodnikiem Nacionalu Montevideo, marzącym o grze w Europie i niemającym pewności, czy kiedykolwiek mu się to uda. Była przy mnie, kiedy ostatecznie dojrzałem do tego, żeby przegadać wszystko to, co zdarzyło się na mundialu w Brazylii. Była przy mnie także wówczas, gdy podpisywałem kontrakt z Barceloną – dokładnie dziesięć lat po tym, jak pierwszy raz wyjechałem z Montevideo, żeby dołączyć do niej w stolicy Katalonii. Skoro już opowiadam wam moją historię, muszę zacząć od Sofi. Od tego, jak się poznaliśmy i jak przemożna chęć bycia z nią sprowadziła mnie do tego miasta dziesięć lat temu.