Читать книгу Luis Suárez. Przekraczając granice. Autobiografia - Sid Lowe - Страница 5
1. HISTORIA MIŁOSNA
ОглавлениеLało niemiłosiernie i Sofi była przemoczona do suchej nitki. Tymczasem ja, suchutki i zadowolony, grałem na flipperach w centrum handlowym. Skąd miałem wiedzieć, że na naszą pierwszą randkę czeka na mnie na zewnątrz?
Rodzice Sofi wyjechali z miasta na mecz jej brata, więc zasugerowałem, że musimy wykorzystać ich nieobecność. Czekała na mnie na przystanku autobusowym przed centrum, w pełnym słońcu, gdy nagle nadciągnęły czarne chmury i rozpętała się burza. Najbliższa budka telefoniczna była po drugiej stronie ruchliwej dwupasmówki z przejściem dla pieszych. Całą wieczność czekała na zielone światło i kiedy już znalazła się pod drugiej stronie i wykręcała numer do mnie do domu, była kompletnie przemoczona. Odebrała moja siostra, która powiedziała: „Luisa nie ma w domu. Zdaje się, że umówił się ze swoją dziewczyną”.
Biedna Sofi pomyślała, że właśnie została wystawiona. Mało tego – pomyślała, że została wystawiona przez jakiegoś łachudrę, który już ma dziewczynę.
Oczywiście to ona była tą dziewczyną. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Poznał nas wspólny znajomy, który tak jak ja grał w młodzieżowej drużynie Nacionalu – największego klubu w Montevideo. Zacząłem mówić „dzień dobry” jej ojcu, żeby zrobić na nim dobrze wrażenie. Tymczasem ona głowiła się: „Co to za dziwny chłopak, który codziennie mówi „dzień dobry” mojemu ojcu?”.
Po raz pierwszy zagadałem do niej na dyskotece, ale spotkanie przed centrum handlowym miało być naszą pierwszą randką. W końcu weszła do środka, żeby się choć trochę osuszyć, i wtedy wpadliśmy na siebie. Zapytałem niewinnie, gdzie była i dlaczego jest cała mokra…
Burza była tak intensywna, że mecz jej brata został odwołany. Kiedy jakiś czas później zadzwoniła do siostry, ta powiedziała jej: „Natychmiast wracaj do domu, rodzice zaraz tu będą!”. Miała wówczas zaledwie 13 lat, a ja 15.
Dekadę później została moją żoną. W tamtym czasie byłem o wiele bardziej bezpośredni niż dziś. Wprawiałem ją w zakłopotanie tym, że ledwo przekraczałem próg jej domu, od razu leciałem do lodówki i brałem sobie coś do jedzenia. Albo kiedy wracała z mamą z zakupów, zaglądałem do siatek, pytając: „A kupiłyście coś dla mnie?”. Uważała, że jestem bezczelny. Na szczęście dla mnie jej mama uważała mnie za czarującego…
Sofi zna mnie z czasów, kiedy nie tylko byłem bardziej bezpośredni, ale gdy nie miałem nic. Mieszkała w Solymar, na przedmieściach Montevideo. Żebyśmy mogli się spotkać, naciągałem na 40 pesos (około pięciu złotych) jednego z dyrektorów Nacionalu, Wilsona Píreza, żeby mieć na autobus i nie musieć drałować 40 kilometrów na piechotę. Jeśli Wilsona nie było nigdzie w pobliżu, szukałem innego dyrektora, José Luisa Espósito, wymuszając pożyczkę na sfinansowanie zalotów.
Próbowałem ich też naciągać na nieoficjalne premie: „Czy jeśli zdobędę gola w najbliższym meczu, dacie mi 20 pesos?”. Zwykle się śmiali i bez wahania przystawali na taki układ, a ja miałem kasę na dojazd do Solymar. Musiałem jakoś kombinować, żeby zdobyć pieniądze. Nie mogłem po prostu poprosić o nie mamy ani tym bardziej rodzeństwa, choć czasami starsza siostra dawała mi parę groszy na podróż.
Wilson i José Luis byli dla mnie niezwykle uprzejmi. Nadal jesteśmy w kontakcie, a to, co najbardziej cenię w naszej przyjaźni, to fakt, że żaden z nich nigdy o nic mnie nie poprosił w zamian za swą dawną życzliwość.
Jak jeszcze zdobywałem pieniądze? Po okolicy kręcił się facet, który kolekcjonował stare karty telefoniczne i kupował je ode mnie i moich kumpli. Idąc ulicą, zawsze zaglądałem więc do budek telefonicznych i aparatów w poszukiwaniu zużytych kart, a jak już nazbierałem większą partię, sprzedawałem mu je. Czasami pomagała mi je zbierać mama.
Nie zdziwiłbym się, gdyby rodzice Sofi odrzucili takiego małego łobuza, jakim wówczas byłem. Jeśli moja córka w wieku 13 lat przyprowadzi do domu 15-latka wyglądającego tak, jakby pochodził z podejrzanej okolicy, mogę mieć problem, żeby być dla niego miłym i uprzejmym. Tymczasem jej rodzice nie tylko mnie zaakceptowali, ale i sprawiali wrażenie, że naprawdę mnie lubią. Gdy ojciec Sofi wychodził do pracy, pomagałem jej mamie w różnych pracach domowych, na przykład rozgrzaniu bojlera. Kiedy zdarzało nam się z Sofi pokłócić, jej mama zawsze mnie broniła i brała moją stronę. Podejrzewam, że doceniali wysiłek, jaki wkładam w to, żeby móc się z nią widywać. Oto dzieciak z Montevideo, którego nie było stać na autobus do Solymar, ale zawsze znajdował jakiś sposób, żeby dotrzeć do ich córki. Zdawali sobie sprawę, że przyszedłbym na piechotę, gdyby zaszła taka potrzeba. Bywały dni, że mogłem sobie pozwolić na podróż tylko w jedną stronę, więc z powrotem jechałem autostopem. Musiałem wrócić na noc do domu, bo następnego dnia czekał mnie przecież trening w Nacionalu.
Sofi uchroniła mnie przede mną samym. Zanim ją poznałem, miałem w zwyczaju włóczyć się do późnej nocy po mieście i nie przejmować treningami. Zdarzało mi się, że pojawiałem się na stadionie zmęczony i niewyspany. Zawsze tego żałowałem, zwłaszcza że koledzy, którzy nie zarwali nocy, byli wyraźnie lepsi i szybciej niż ja trafiali do pierwszej drużyny. Niestety, nawyk był silniejszy i po każdym takim niepowodzeniu wszystko się powtarzało.
W sezonie, gdy miałem 13 i 14 lat, zdobyłem tylko osiem bramek w 37 meczach i dyrektorzy Nacionalu oświadczyli mi, że chcą ze mnie zrezygnować, ponieważ wiedzą o moich nocnych eskapadach oraz o tym, że nie prowadzę zdrowego trybu życia. Na szczęście Wilson przekonał ich, żeby dali mi jeszcze jedną szansę, a mnie zapowiedział surowo, że jeśli ją zmarnuję, to zaprzepaszczę wszystko. Sofi pokazała mi, że można się zachowywać inaczej. Bez Wilsona i bez Sofi moja kariera mogła się skończyć, zanim się na dobre zaczęła…
Moi kumple zbierali się wieczorem na ulicy i szli na dyskotekę, a ja chciałem się bawić z nimi. Wiedziałem, że to niszczące dla kariery, ale kiedy jesteś nastolatkiem, dzieciakiem, nie zdajesz sobie sprawy, że stoisz na rozdrożu. To, że wybrałem właściwą ścieżkę, zawdzięczam przede wszystkim Sofi. Gdybym nie spotkał jej na swojej drodze, nie wiem, co by się ze mną stało.
Gdy skończyłem 16 lat, byłem już całkowicie skoncentrowany na futbolu. Zwykle grałem mecz w sobotę i wieczór spędzałem potem w domu Sofi, gdzie zostawałem na całą niedzielę. Gdyby nie ona, pewnie szukałbym guza po nocy gdzieś na mieście, z ludźmi, od których zdecydowanie powinienem był się trzymać z daleka. Zapewne byłbym dziś kimś zupełnie innym…
Świat Sofi bardzo różnił się od mojego. Ja w wieku siedmiu lat zostałem zmuszony do opuszczenia małego, pełnego otwartych przestrzeni miasteczka Salto i przeniesienia się do pełnej zgiełku stolicy. Mając dziewięć lat, przeżyłem rozwód rodziców. Mnóstwo czasu spędzałem na ulicy. Pomiędzy naszym mieszkaniem w Montevideo a domem Sofi leżało kilka najbardziej niebezpiecznych dzielnic w Urugwaju.
Kiedy byliśmy już trochę starsi i wspólnie zaczęliśmy jeździć autobusem z jednego domu do drugiego, Sofi nie mogła się nadziwić, że tak dobrze znam te wszystkie niesławne zakamarki miasta. Dopytywała: „Kiedy zdążyłeś tak dobrze je poznać?”. Po prostu: gdy byłem młodszy, chodziliśmy z bratem przez te dzielnice na treningi.
Nasza mama Sandra odprowadzała nas, kiedy mogła, ale przeważnie praca pochłaniała większość jej czasu – była sprzątaczką na miejscowym dworcu autobusowym w Tres Cruces. Mój tata Rodolfo przychodził na niektóre moje mecze, ale już odprowadzić mnie na trening nie miał czasu, bo przez większość dnia również ciężko pracował. Był eksżołnierzem, który po odejściu z wojska chwytał się każdego zajęcia, jakie wpadło mu w ręce. Pracował w lokalnej fabryce ciastek, a późnej jako konsjerż w blokach mieszkalnych, gdzie sypiał na miejscu, w portierni, bo nie stać go było na wynajem mieszkania, a nie miał się gdzie zatrzymać.
Zdaję sobie sprawę, że moi rodzice mieli bardzo pod górkę, więc tym bardziej doceniam to, co zrobili dla mnie oraz moich braci i sióstr. Ale w porównaniu ze stabilnym i ułożonym życiem Sofi moje wychowanie było wręcz anarchiczne.
Nigdy tak naprawdę porządnie się nie uczyłem. Chodziłem do szkoły, ale kompletnie nie przykładałem się do nauki. Szedłem po linii najmniejszego oporu i byłem okropnym uczniem. Nie uważałem na lekcjach, nie chciałem się niczego nauczyć, było mi wszystko jedno. Non stop psociłem, w głowie miałem tylko zgrywy.
Sofi pytała: „Jak to możliwe, że wciąż jesteś w drugiej klasie gimnazjum?”. Pierwszą powtarzałem… dwa razy, więc byłem dwa lata starszy od kolegów z klasy. W końcu musiałem podjąć naukę w szkole wieczorowej, żeby nadrobić zaległości. Trenowałem do samego wieczora, a potem szedłem do szkoły. Ale tam przynajmniej wreszcie byłem najmłodszym uczniem w klasie, a nie najstarszym…
Sofi nie mogła tego zrozumieć. Pochodziła ze świata, w którym trzeba się było uczyć. Zaczęła pomagać mi w odrabianiu prac domowych i powtarzała: „Wcale nie jesteś głupi, jesteś po prostu leniwy! Pewnie, że możesz to zrobić!”.
Po raz pierwszy w życiu ktoś mnie do czegoś zachęcał. Mama chciała dla mnie jak najlepiej, ale musiała zajmować się domem pełnym dzieciaków i nie miała głowy, by pomagać mi w nauce. Gdy wracałem ze szkoły, pytała tylko: „No jak, uczyłeś się?”. „Pewnie”, mówiłem. No i co miała na to odpowiedzieć? Nie miała czasu na nic więcej.
Sofi chciała mi pomóc. Pragnęła mi pokazać, że świat jest pełen możliwości. I że życie to nie tylko futbol – że jest w nim też miejsce na naukę. W dodatku nie tylko doradzała mi, żebym się uczył, ale wręcz zmuszała mnie do tego. Musiałem jej pokazywać każdą odrobioną pracę domową. Była bystra, więc z łatwością mnie poprawiała.
Trochę mnie zawstydzało, że tak bardzo opuściłem się w nauce i właśnie moja dziewczyna pomaga mi się dźwignąć z dołka. Dzięki niej odkrywałem jednak nowy świat – świat, w którym nie trzeba poszukiwać zużytych kart telefonicznych, żeby na ich sprzedaży zarobić na bilet. Pod jej opieką zacząłem się więcej uczyć. Uznałem, że dzięki temu lepiej zarobię, będę więc mógł przychodzić na randki w lepszych ciuchach i wreszcie będzie mnie stać, żeby kupować Sofi jakieś prezenty. Nie chodziło tylko o pieniądze na podróż – strasznie zależało mi na tym, żeby od czasu do czasu móc ją czymś obdarować. Co do ubrań, to czasem nie miałem co włożyć na grzbiet, więc co dopiero mówić o modnych markowych ciuchach.
W Nacionalu było tak, że zawodnicy zbierali się na stadionie, skąd autokar zabierał ich do ośrodka treningowego, gdzie jechało się 45 minut. Jeśli któryś z piłkarzy mieszkał daleko od stadionu, klub opłacał mu dojazd autobusem. Próbowałem wcisnąć w klubie kit, że się przeprowadziłem i teraz mieszkam na tyle daleko, że należy mi się opłata za dojazd. W ten sposób miałbym kasę na podróże do Sofi. Pomyślałem, że byłoby idealnie, gdyby to klub finansował dojazdy do niej, bo mnie zostawałoby w ten sposób parę groszy na jakieś podarki. Niestety, oszustwo się wydało…
Tymczasem okazało się, że będzie nam się jeszcze trudniej widywać. Rodzice Sofi planowali przenieść się całą rodziną do Europy, żeby zacząć tam nowe życie.
Byłem załamany.
Czułem, że cały mój świat rozpada się na kawałki, i to nie po raz pierwszy. Znów wszystko mi odbierano. Tak jak wówczas, gdy musiałem porzucić przyjaciół z dzieciństwa w Salto i przenieść się ze wsi do wielkiego miasta, w którym nikogo nie znałem, a inne dzieciaki bezlitośnie wyśmiewały mój wiejski akcent. Albo gdy w 1996 roku rozpadła się nasza rodzina, co znosiłem z wielkim trudem. Miałem poczucie, że wszystko dokoła wali się i rozpada. A teraz jeszcze to!
Moja rodzina wiedziała, jak bardzo ważna stała się dla mnie Sofi, a mama bardzo doceniała to, ile jej rodzina zrobiła dla mnie, żebym się nie wykoleił i wrócił na właściwe tory. Wiedzieli, jak bardzo będę cierpiał, gdy wyjedzie niemal na drugi koniec świata.
Jej ojciec pracował w banku w Urugwaju, który został zamknięty po kryzysie w 2002 roku, a ponieważ miał brata w Hiszpanii, powiedział: „Dobra, pojedźmy tam spróbować lepszego życia”. Przeprowadzili się do Barcelony w październiku 2003 roku. Sofi była dla mnie wszystkim, więc poczułem, że wszystko mi odebrano. W chwili pożegnania miałem 16 lat i byłem przekonany, że widzę ją po raz ostatni. Dzień przed wylotem do Europy cały jej dom był pełen żegnających przyjaciół i dalszej rodziny, wybraliśmy się więc na spacer, żeby uciec od tego zgiełku. Pamiętam, że staliśmy na przystanku autobusowym, a ja mówiłem do niej: „Nie mogę uwierzyć, że już nigdy cię nie zobaczę”. Nie było przecież takiej możliwości, żeby została i żyła ze mną.
Mama powiedziała jej: „Możesz przecież pójść do szkoły i jeśli zdobędziesz tam odpowiednie kwalifikacje, być może będziesz mogła wrócić do Urugwaju, by być z Luisem”. Sofi zaczęła więc rozpytywać tu i tam, w jakiej dziedzinie najszybciej będzie w stanie się wyspecjalizować. Ktoś jej poradził, że we fryzjerstwie – postanowiła więc, że zostanie fryzjerką. Co prawda, nigdy wcześniej tego nie planowała i nie był to jej wymarzony zawód, ale uznała, że to najszybsza ścieżka, która zaprowadzi ją z powrotem do Urugwaju, byśmy mogli znów być razem.
Przepłakałem cały dzień jej wyjazdu…
Zostawiła mi zeszyt, w którym zapisała teksty ważnych dla nas piosenek. Przeglądałem go i szlochałem. Byłem pewien, że to koniec naszego związku i zarazem koniec mojego świata. Niby w jaki sposób miałbym dostać się z Urugwaju do Barcelony, skoro ledwo mnie stać na podróż z Montevideo do Solymar?! Wiedziałem, że teraz nie będę już ciułać każdego grosza, sprzedając karty telefoniczne, żeby odłożyć na podróż do domu Sofi, ale po to, żeby zadzwonić do niej choć na chwilkę.
Ona zatelefonowała do mnie miesiąc po wyjeździe i opowiadała, jak bardzo jest smutna i samotna. W końcu powiedziała: „Jeśli nie znajdziesz sposobu, żeby przyjechać do mnie do końca roku, to już nigdy się nie zobaczymy”. Powiedziała, że muszę spróbować wszystkiego, żeby przyjechać do Barcelony, więc… zacząłem próbować wszystkiego.
Pomógł mi ją odwiedzić mój ówczesny agent, Daniel Fonseca. Mimo że byłem najmniej ważny ze wszystkich jego ówczesnych zawodników, zgodził się opłacić podróż do Europy, a mój starszy brat dał mi na drogę 60 dolarów. Nie miałem pojęcia, jak to niewiele… Miałem 16 lat i była to moja pierwsza tak daleka wyprawa. Poleciałem w grudniu 2003 roku z tymi kilkoma banknotami, które – miałem wrażenie – wypalą mi dziurę w kieszeni, czując się najbogatszym facetem na świecie. Na miejscu byłem króciutko, ale przynajmniej spędziliśmy wspólnie sylwestra, w trakcie którego powziąłem decyzję, co chcę zrobić ze swoją karierą i swoim życiem. Postanowiłem, że chcę grać w Europie, żeby być bliżej Sofi.
* * *
Jest w Urugwaju drużyna, która nazywa się Liverpool FC. Wywodzi się z Montevideo. Klub został założony w 1919 roku w seminarium duchownym, którego uczniowie nazwali tak zespół piłki nożnej na cześć angielskiego miasta, ponieważ najwięcej statków z węglem cumujących w ich porcie przypływało właśnie stamtąd. Przed sezonem 2005/06 zmienili nawet wyjazdowe stroje na całe czerwone – był to dodatkowy hołd dla oryginalnego klubu. W 2006 kilku przedstawicieli holenderskiego klubu Groningen przyszło na mecz urugwajskiego Liverpoolu poobserwować, jak spisuje się napastnik Elías Figueroa, którym byli zainteresowani. Zostali jednak dzień dłużej, żeby przyjrzeć się jeszcze innemu napastnikowi, 19-letniemu Luisowi Suárezowi.
Suáreza wcale nie było kilka pozycji niżej na liście skautów Groningen – jego nazwiska w ogóle tam nie było! Skaut Grads Fühler i dyrektor sportowy holenderskiego klubu Hans Nijland rozmawiali z ludźmi w Montevideo i każdy mówił im, jak dobry jest ten Suárez. Skoro już byli na miejscu, uznali, że nie mają nic do stracenia. Akurat są w Urugwaju, zawodnik, o którym mowa, gra mecz, a samolot mają dopiero następnego dnia, no to czemu nie dać mu szansy? Dali, a ja jej nie zmarnowałem…
„Nie chcemy go, weźmiemy innego”, powiedziała delegacja Groningen, gdy gospodarze zapytali przybyszów, co sądzą o Figueroi. Widzieli mnie tylko w tym jednym meczu i teoretycznie to było za mało, żeby ryzykować inwestycję, ale uznali, że zobaczyli wystarczająco dużo.
Tym jedynym meczem, w którym mnie obejrzeli, było spotkanie Nacionalu z Defensorem Sportingiem. Walczyliśmy o tytuł, a mnie udało się rozegrać najlepsze spotkanie w sezonie. Strzeliłem wówczas gola. Nie miałem pojęcia, że oglądają mnie jacyś skauci, nigdy wcześniej nie słyszałem też nazwy Groningen, ale wiedziałem, że skoro leży w Europie, to musi być bliżej Barcelony niż Montevideo… Świetny występ i gol na oczach skautów, którzy wcześniej nawet nie planowali mnie oglądać, były właśnie tym łutem szczęścia, którego potrzebowałem.
Przeszedłem długą, wyboistą drogę przez wszystkie szczeble młodzieżowe w Nacionalu. Zaliczyłem potknięcie, kiedy już chciano się mnie pozbyć za to, że za mało koncentrowałem się na piłce, a za bardzo na życiu poza nią. Na szczęście interweniował wówczas Wilson Pírez. Niemniej wątpię, żebym bez wsparcia Sofi wykorzystał tę drugą szansę. Ale dzięki temu, że oboje we mnie wierzyli, moja forma zwyżkowała na tyle, że w wieku zaledwie 16 lat powołano mnie na obóz przedsezonowy z pierwszą drużyną. Powołanie przyszło w trakcie tego krótkiego wypadu do Hiszpanii na spotkanie z Sofi.
Wilson znał mnie od dawna, i jako zawodnika, i chłopaka, który desperacko organizował pieniądze, żeby móc się spotykać ze swoją dziewczyną. Sam był ojcem chłopca trenującego w juniorach Nacionalu, a że dostrzegł we mnie to „coś”, postanowił nakierować mnie na właściwe tory. To właśnie od niego dowiedziałem się, że Santiago „El Vasco” Ostolaza, który był wówczas trenerem pierwszej drużyny, chce mnie zabrać na obóz przedsezonowy.
Sofi nie mogła uwierzyć, że przemierzyłem tyle kilometrów, żeby zaraz się pakować i wracać, byle tylko nie spóźnić się na obóz! Powiedziałem jej: „Muszę wracać. Przecież grając w pierwszej drużynie Nacionalu, będę zarabiał więcej pieniędzy i dzięki temu będę mógł częściej cię odwiedzać”.
Po przylocie okazało się, że na tym całym zgrupowaniu spędziłem zaledwie trzy dni i znów trafiłem do drużyny młodzieżowej. Ale nie miałem zamiaru nikomu się na to skarżyć – to była dla mnie ważna lekcja: dowiedziałem się, jak trudno przebić się do pierwszego zespołu na dłużej. W tym samym roku jeszcze raz zostałem zaproszony na trening z seniorami i tym razem już zostałem tam na stałe. W maju 2005 roku, mając 17 lat, zadebiutowałem w rozgrywkach o Copa Libertadores, spędzając na boisku 15 minut. Kiedy w sierpniu ruszył sezon ligowy, strzeliłem pierwszego gola po zaledwie pięciu minutach gry. Sofi obejrzała tę bramkę z trybun, ponieważ rodzice akurat wtedy zafundowali jej przyjazd do Montevideo jako prezent urodzinowy.
W tym pierwszym sezonie często występowałem w pierwszej drużynie Nacionalu, ale eksplozja formy, która zwróciła uwagę europejskich drużyn, miała dopiero nadejść. Na początku marnowałem bramkowe okazje. Mnóstwo, jedną za drugą! Tak wiele, że w końcu nasi kibice zaczęli na mnie gwizdać i obrażać z trybun. Przezywali mnie „pata pala”, czyli „platfus”. Jeszcze inni ochrzcili mnie mianem „burro”, czyli osioł. Trener Martín Lasarte bronił mnie, przekonując, że na boisku wykonuję kawał świetnej roboty i nie ma znaczenia, że nie strzelam goli. Poprosił kibiców, żeby okazali cierpliwość i raczej zachęcali mnie, niż dołowali.
Pamiętam, że w meczu z River Plate stworzyliśmy 13 okazji do zdobycia bramki, z których zmarnowałem aż dziewięć! Spotkanie skończyło się bezbramkowym remisem, a ja oczywiście zostałem kozłem ofiarnym – mówiono o mnie jako o dzieciaku, który dużo biega, ale nie umie trafić do siatki.
Pocieszałem się, że w tych wszystkich zmarnowanych okazjach dobre jest przynajmniej to, iż jestem w stanie tak wiele ich sobie stworzyć. Że mam mentalność łowcy, który wszędzie stara się dostrzec szansę. Który nie przepuści żadnej okazji, żeby pognać za piłką, bo coś się z tego może urodzić. Im bardziej mnie wyszydzano i dołowano, tym wyżej podnosiłem głowę i większej nabierałem chęci do walki.
Ludziom w owym czasie wydawało się chyba, że będę kolejnym przeciętnym piłkarzem. Do dziś spotykam kibiców, którzy mi wyznają: „Zdarzało mi się obrażać cię z trybun, wrzeszczałem na ciebie podczas meczów, byłem jednym z tych, którzy uważali, że nigdy nie strzelisz żadnego gola”.
Na szczęście akurat w spotkaniu przeciwko Defensorowi Sportingowi udało mi się zdobyć piękną bramkę na oczach skautów Groningen i dzięki temu mogłem zacząć nowy, europejski etap mojej kariery. Oczywiście było to nieco bardziej skomplikowane niż tylko złożenie podpisu na kontrakcie w wykropkowanym miejscu…
Najpierw poleciałem z Montevideo do Madrytu z moim agentem Danielem Fonsecą i innym jego zawodnikiem, Juanem Albínem, który przenosił się do hiszpańskiego klubu Getafe. Musieliśmy się tam zatrzymać na kilka dni, dopóki Juan nie sfinalizował umowy. Leciałem bez żadnych gwarancji, że moja umowa zostanie dopięta, więc lot dłużył mi się w nieskończoność. Zwykle natychmiast zasypiam w samolocie, ale podczas tej podróży nie mogłem zmrużyć oka.
Oczekiwanie było okropne. Sofi właśnie dostała pracę w McDonaldzie w Barcelonie i omal od razu jej nie straciła, starając się za wszelką cenę odwiedzić mnie w Madrycie. Nie widzieliśmy się już od sześciu miesięcy, a teraz znaleźliśmy się tak blisko siebie! Robiła, co mogła, żeby dostać odrobinę wolnego, ale nie chcieli jej na to pozwolić. W końcu mieli dość jej namolności i machnęli ręką. Ale okazało się, że nie ma wolnych miejsc na lot do Madrytu. Ja tymczasem wariowałem w tym zawieszeniu w pokoju hotelowym, łażąc od łóżka do okna. Wreszcie polecieliśmy z Madrytu do Amsterdamu, co oznaczało, że transfer do Groningen jest coraz bliżej.
W takich sytuacjach jesteś absolutnie zależny od innych. W Urugwaju powiedzieli mi: „Leć, podpiszesz kontrakt”. Ale poleciałem zupełnie w ciemno! Gdyby chodziło tylko o Groningen, byłoby w porządku – ale wyniknęły jakieś problemy. Im bliżej było podpisania umowy, tym więcej pojawiało się agentów zaangażowanych w sprawę, a co za tym idzie – coraz więcej przeszkód. Usłyszałem od swoich przedstawicieli, że podpisanie kontraktu opóźnia się, bo klub nie chce dokonać jakichś płatności. Gdy jest się młodym zawodnikiem, trudno ogarnąć, jaką kto odgrywa rolę w transferze. Są agenci i jeszcze ten facet, i tamten koleś… Wyglądało na to, że to właśnie ci dodatkowi goście sprawiają jakieś problemy, a nie Groningen. Moi przedstawiciele byli coraz bliżsi ogłoszenia, że z umowy nici.
– Luis, trzeba będzie stąd wyjechać.
– Jak to wyjechać?! Dokąd niby?
Powiedzieli mi, żebym się nie przejmował, ponieważ pojawiła się szansa, że trafię do Getafe zamiast Albína, bo trener hiszpańskiej drużyny Bernd Schuster chciał innego napastnika. To brzmiało dobrze – co prawda Getafe to nie Barcelona, ale przynajmniej leży w tym samym kraju, więc miałbym bliżej do Sofi. A jeśli jeszcze raz wyjedziemy do Madrytu, to może uda mi się z nią spotkać.
Ale ledwo oswoiłem się z myślą o grze w lidze hiszpańskiej, sprawy znów przybrały gwałtowny obrót i transfer do Getafe upadł. Ostatecznie trafiłem do Groningen. Potrzeba było do tego sześciu dni w pokojach hotelowych, najpierw w Madrycie, a później w Amsterdamie, kiedy nie miałem nic lepszego do roboty poza gapieniem się w telewizor i słuchaniem, jak przeskakują wskazówki zegara. Tkwiłem jak w pułapce, zdenerwowany i bez możliwości porozumienia się w żadnym języku. Z hotelu w Amsterdamie wysłałem do Sofi esemesa z prośbą, żeby napisała mi po angielsku, jak poprosić obsługę o wypranie ciuchów i coś do jedzenia. Odesłała mi dwie wiadomości: z tekstem po angielsku i zapisem fonetycznym, żebym mógł go wymówić. Czytałem: „Yes, please” i starałem się powiedzieć: „Jes, plis”. Okazało się, że moja wymowa jest na tyle kiepska, że w hotelu mnie nie zrozumieli. W końcu wręczyłem boyowi telefon, żeby sobie odczytał, co chcę mu przekazać. Czułem się beznadziejnie, kompletnie zależny od innych. Starałem się nie myśleć o najgorszym scenariuszu: że transfer nie wypali, a ja wracam do domu, za Atlantyk, i znów będę tak daleko od Sofi.
Wtedy myślałem, że jeśli ostatecznie nie trafię do Groningen, to cały ten wyjazd do Europy zakończy się klapą i wrócę do Urugwaju. Dziś podejrzewam, że Nacional sprzedał mnie agentowi, który w ten sposób stał się moim nowym właścicielem. Gdybym więc nie podpisał kontraktu z Groningen, wcale nie jest pewne, że mógłbym wrócić do Nacionalu – prawdopodobnie agent zrobiłby wszystko, żeby upchnąć mnie w jakimś innym klubie. Ja sam byłbym gotów pójść gdziekolwiek, byle tylko zostać w Europie. Nie mam pojęcia, jak bym się zachował, gdyby transfer nie wypalił z powodu głupich 60 tysięcy euro. W tamtych chwilach czułem się bezradny, całe moje życie spoczywało w cudzych rękach. Aż w końcu, w drodze z Amsterdamu do Groningen, pojąłem, że już nic nie powstrzyma transferu, i poczułem wielką ulgę.
Był czerwiec 2006 roku, a ja zrobiłem mały kroczek w karierze i wielki krok, by znaleźć się bliżej Sofi. Choć jeszcze nie tak blisko, jak bym sobie tego życzył: jedno z nas było w Hiszpanii, drugie w Holandii. Musieliśmy jakoś zasypać tę przepaść. Po podpisaniu kontraktu poleciałem na dziesięć dni do Barcelony, żeby obgadać z Sofi, jak możemy wybrnąć z tej sytuacji. Jej matka i siostry akurat odwiedzały rodzinę w Urugwaju. Zadzwoniłem do nich i oświadczyłem: „Zabieram Sofi ze sobą z Barcelony do Holandii”.
Jej mama odparła: „Jeśli tak, to dobrze o nią zadbaj”.
Nie jestem pewien, czy zdawała sobie sprawę, że mówiłem poważnie. Nie jestem pewien, czy sam zdawałem sobie sprawę, jak bardzo poważna była to deklaracja. Ale kiedy po tych dziesięciu dniach żegnaliśmy się na lotnisku, byłem pewien, że „teraz albo nigdy”. Skoro przemierzyłem tyle kilometrów, nie chciałem jej stracić. Ani na moment.
„Leć ze mną – powiedziałem. – Teraz”. „Jesteś szalony! Jak mam tak po prostu z tobą polecieć? Mam 16 lat. Nie mam biletu. No i co z moim ojcem?” „Bilet to najmniejszy problem. Chodź, zaraz ci go kupię”.
Zadzwoniła do taty z lotniska i powiedziała mu: „Tatusiu, lecę do Groningen z »Saltą«” (nazywali mnie „El Salta” od mojego rodzinnego miasteczka, Salto). Jej ojciec odparł: „Okej, a kiedy wracasz?”.
Nie planowała wracać. Tak naprawdę wróciła do Barcelony już po tygodniu, ale tylko na chwilę. A wtedy, ot tak, wsiadła ze mną do samolotu. Bez ani jednej torby, żadnych ciuchów, niczego! Kupiliśmy bilet i poleciała w tym, co miała na sobie – dopiero po jakimś czasie sprowadziła swoje rzeczy.
Wreszcie byliśmy razem. Było to ryzykowne, ale uważaliśmy, że postępujemy słusznie. Po prostu podczas pożegnania na lotnisku, kolejnego z licznych pożegnań, oboje poczuliśmy to samo: „Dosyć, czekaliśmy już wystarczająco długo, musimy wreszcie zacząć żyć razem, i to natychmiast, od teraz”.
* * *
Pobyt w Holandii okazał się dla mnie znakomitą szkołą futbolu i zarazem szkołą życia. Groningen było początkiem tej edukacji. W Urugwaju nikt aż tak bardzo nie zajmuje się młodym zawodnikiem, nikt aż tak nie dba o jego rozwój. Nikt nie zawraca sobie głowy kontrolowaniem tego, co taki chłopak je i pije. W Holandii okazało się, że mam pięć, może sześć kilo nadwagi. Byłem tłusty. Nasz trener, Ron Jans, którego do dziś uznaję za jednego z najlepszych fachowców, z jakimi miałem do czynienia, powiedział mi tak: „Twoja docelowa waga to 83 kilo – jeden kilogram więcej i zapomnij o pierwszej drużynie”.
Nie miałem najmniejszego pojęcia o diecie, zacząłem więc wypytywać w klubie, jak zrzucić wagę. Pierwszą rzeczą, jaką mi doradzono, było odstawienie coli. Nie mogłem zrozumieć, że jej picie ma na organizm aż taki wpływ! Sofi zaproponowała, żebyśmy odtąd zaczęli pić tylko wodę, i z czasem się do tego przyzwyczaiłem. Dziś nie umiem już pić nic innego poza wodą.
Kiedy w klubie kazali mi wejść na wagę po raz kolejny, okazało się, że ważę 83,4 kilograma i Ron powiedział, że chwilowo odpuści mi te 400 gramów. Dostrzegł, że bardzo przejąłem się jego poleceniem i robiłem wszystko, żeby sprostać wyzwaniu. Wówczas nauczyłem się samemu dbać o takie rzeczy i zrozumiałem, że nie potrzebuję nadzorcy, który mnie pilnuje. Sam sobie narzuciłem dyscyplinę.
Kiedy przyjechaliśmy do Holandii, żadne z nas nie potrafiło gotować. Naszym najlepszym przyjacielem był Ronald McDonald, ale kupiłem elektroniczny grill, żeby zacząć przyrządzać potrawy samemu. Przy pierwszej próbie cały dom zasnuł się gęstym dymem… Wtedy wydawało się nam, że ten pierwszy samodzielnie zrobiony stek jest pyszny, ale gdy dziś go wspominam… Madremía! Jak, u diabła, mogliśmy go w ogóle zjeść?!
Sofi miała o wiele zdrowsze nawyki żywieniowe ode mnie i starała się mnie do nich przekonać. Postanowiła też nauczyć mnie dbać o dom. Dotąd słaniem łóżek i sprzątaniem zajmowały się w moim życiu mama i siostry. W Holandii dom był tylko na naszej głowie, więc musiałem wziąć na siebie odpowiedzialność. Dzieliliśmy się gotowaniem i wszelkimi domowymi obowiązkami i w ten sposób wspólnie dorastaliśmy.
Groningen liczy jakieś 200 tysięcy mieszkańców, z czego 50 tysięcy to studenci. Wszyscy poruszają się na rowerach, więc my również je sobie sprawiliśmy i sporo jeździliśmy. Klub załatwił nam też kurs podstaw finansów, dzięki czemu nauczyłem się odróżniać brutto od netto. Po podpisaniu kontraktu z Groningen sądziłem, że skoro przenoszę się z Urugwaju do Europy, wszelkie moje problemy finansowe zostały rozwiązane raz na zawsze. Ale oczywiście wcale tak nie było. Miałem 19 lat i nie rozumiałem, o co chodzi w niektórych sprawach. Nie wiedziałem o pewnych rozwiązaniach wynegocjowanych w kontrakcie. Nikt mi na przykład nie wyjaśnił, że zarobki, które – jak mi się wydawało – dostanę na konto, były zarobkami brutto i będą pomniejszone o podatki. Nikt nie wyprowadził mnie z błędu. Kiedy odkryłem, jak jest naprawdę, poczułem się wrobiony, wręcz oszukany!
Tymczasem rodzinie w Urugwaju wydawało się, że skoro gram w Europie, to już jestem milionerem. Sądzili, że stając się zawodnikiem Groningen, zostałem najbogatszym człowiekiem w Urugwaju. Nigdy im się nie pochwaliłem, ile zarabiam, i oni to szanowali, ale wokół rodziny piłkarza zaraz pojawia się mnóstwo ludzi o dużo gorszym podejściu. Twoja rodzina wie, skąd pochodzisz i ile kosztowało cię, żeby zajść tam, gdzie jesteś, ile poświęcenia i wyrzeczeń musiałeś znieść, ale ludzie, którzy starają się wykorzystać sytuację, nie dbają o to.
Człowiekiem, który wyjaśnił mi różnicę między brutto i netto, był Bruno Silva. Okazał się naszym zbawieniem w tych pierwszych miesiącach w Groningen. Kojarzyłem go z czasów, gdy występował w reprezentacji Urugwaju i jako zawodnika Danubio – trzeciego klubu Urugwaju, za Nacionalem i Peñarolem Montevideo. Oglądaliśmy wspólnie mecze ligi urugwajskiej albo organizowaliśmy rodzinne barbecue. Nigdzie w Groningen nie mogliśmy znaleźć urugwajskich steków, ale udało nam się zdobyć brazylijskie mięso od Brazylijczyka Hugo Alvesa Velamego, który przez długie lata występował w barwach Groningen. Był już wówczas trenerem w klubowej akademii i również okazał się niezwykle pomocny, zostając naszym tłumaczem, gdy trzeba było załatwić coś w klubie.
Bruno opowiedział mi wszystko, co wiedział o Groningen. Że to klub środka holenderskiej tabeli, który chciałby regularnie kwalifikować się do europejskich pucharów, gdzie sezon wcześniej awansował po raz pierwszy od 14 lat. Właśnie wybudował nowy stadion na 22 tysiące widzów i ma stabilną sytuację finansową, więc zawsze dostanę pensję na czas.
Mieliśmy szczęście z Sofi, że trafiliśmy na Hugo i Bruno – dzięki nim nasze życie było o wiele łatwiejsze. Spotykaliśmy się codziennie: oni dwaj wspierali mnie w klubie, a ich żony pomagały Sofi odnaleźć się w nowej roli. Zadbali o nas jak o dzieciaki, które o niczym nie mają pojęcia – bo takimi dzieciakami de facto wówczas byliśmy. A przy tym ich pomoc była absolutnie bezinteresowna.
Kiedy dołączyłem do drużyny, Bruno akurat leczył kontuzję i nie grał. Sofi zapytała go, czy zdarzało mi się występować w pierwszym zespole, na co odparł, że oczywiście. To nas onieśmieliło – ktoś, kto gra w pierwszym składzie Groningen? Wow! Wszystko było wielką przygodą…
Jak każdy dobry Urugwajczyk, Bruno uwielbiał yerba mate. Sam zacząłem ją okazjonalnie popijać w wieku 18 czy może 19 lat, z tatą lub z kolegami z drużyny. Ale gdy tylko opuściłem ojczyznę, stałem się bardziej urugwajski niż kiedykolwiek. Trudno dobrze wytłumaczyć, czym dokładnie jest yerba mate. Często powtarzałem ludziom w Liverpoolu, że to gorzka zielona herbata, do której dolewa się gorącej wody i sączy przez metalową słomkę. Jeśli gdzieś napotkacie na grupę Urugwajczyków, prawdopodobnie jeden z nich będzie trzymał w ręku termos, z którego będzie nalewał gorącą wodę do małego naczynia, pociągał przez słomkę, a potem podawał naczynie przyjaciołom. Piliśmy z Bruno mate litrami. Wcześniej nie potrafiłem jej odpowiednio przygotować, według rytuału, który nazywamy cebar el mate. Nie umiałem nawet porządnie podgrzać wody… Wszystkiego nauczyłem się od Bruno.
Gdy się poznaliśmy, miał 27 lat i pamiętam, że nadymał policzki i kiwał do mnie głową, mówiąc: „Nie mam już przed sobą zbyt długiej kariery”. Zastanawiałem się wówczas, jak daleko mi do niego, i proszę – opowiadam wam swoją historię, mając dokładnie 27 lat.
Bycie bardziej urugwajskim po wyjeździe z kraju polegało też na śledzeniu niemalże z religijnym oddaniem meczów mojego ukochanego Nacionalu i ligi urugwajskiej. Na samym początku zapowiadałem wszystkim: „Dobra, jest 20.00, zamierzam obejrzeć mecz, więc proszę mi nie przeszkadzać”. Stopniowo zacząłem ograniczać liczbę oglądanych spotkań, a skończyłem na samym sprawdzaniu wyników… Krok po kroku coś, co niegdyś było dla mnie bardzo ważne, powszedniało. To do pewnego stopnia smutne, że jakaś część ciebie gdzieś umyka, ale też nieuniknione. Kiedy do Liverpoolu trafił urugwajski zawodnik Sebastián Coates, zapowiadał nam wszystkim: „Nie, o 20.00 nie mogę nigdzie iść ani nic robić, bo chcę oglądać mecz”. A ja mu odpowiadałem: „Zobaczysz, że to nie potrwa długo”. Wiedziałem, bo przeszedłem przez ten sam proces.
Wciąż jestem w kontakcie z Bruno. Jest dla mnie bardzo ważną osobą. Wrócił do swego rodzinnego miasta Cerro Lago, gdzie nadal gra w piłkę, ale zanim tak się stało, przeszedł za mną do Ajaksu. Trafiłem tam w sierpniu 2007 roku, a on dołączył do mnie kilka miesięcy później, w styczniu. Pytali mnie o niego, a ja oczywiście rekomendowałem go władzom Ajaksu, ciepło opowiadając o tym, jak wielkiej pomocy udzielił mi w Groningen. Nie tylko on, ale cała jego rodzina. Graliśmy też razem w reprezentacji Urugwaju. Wcale nie twierdzę, że to ja załatwiałem mu powołania, po prostu kiedy w kadrze pytano mnie o niego, zawsze wychwalałem go jako świetnego zawodnika. Trener Óscar Tabárez dał mu szansę i powołał do składu. Bruno dziękował mi za rekomendację, ale to przecież było nic w porównaniu z tym, co uczynił dla mnie w Holandii. Nawet sobie nie wyobrażałem, że człowiek jest w stanie tyle zrobić dla drugiego, mimo że zna go tak krótko.
Kiedy odchodziłem z Ajaksu do Liverpoolu, Bruno przeżywał problemy z niekończącą się rehabilitacją ramienia po nieudanej operacji. Poszła tak kiepsko, że mówił: „Trafiłem już do nieba, ale na szczęście wróciłem między żywych”. Dziś sobie z tego żartuje, ale wówczas wdała się jakaś przykra infekcja i jego życie było zagrożone.
Bruno świetnie mnie zna, jak mało kto w świecie futbolu. Jeśli go spytam: „Widziałeś, jakiego gola strzeliłem?”, zwykle odpowiada: „Uspokój się, dzieciaku, pamiętam cię z pierwszych dni w Holandii”. Nadal wysyła mi esemesy, od czasu do czasu w rodzaju: „Powinieneś był bardziej podkręcić piłkę przy tamtym rzucie wolnym”. Ja i Sofi sporo się od niego nauczyliśmy o Urugwaju, o tym, jak wygląda życie poza stolicą, ponieważ wyjechałem z Salto jako mały chłopiec i później mieszkałem już tylko w Montevideo. On zaś był w Cerro Lago, czyli na wsi.
Trudno o prawdziwych przyjaciół w świecie futbolu, ale Bruno to zdecydowanie jeden z nich, a także jedna z najbardziej wartościowych osób, jakie poznałem w czasie swojej kariery. Nadal traktuje mnie dokładnie tak samo jak podczas pierwszego spotkania w Groningen. I bardzo się z tego cieszę! Cenię sobie, że to bezinteresowna przyjaźń, z czasów, kiedy dopiero starałem się zaistnieć w futbolu i wyrobić sobie nazwisko.
Holenderski futbol był świetny – spektakularne mecze, wspaniałe stadiony. Stopniowo coraz lepiej odnajdywałem się na boisku i wszystko szło dobrze… z wyjątkiem kłótni z trenerem. Doszło do niej we wrześniu 2006 roku. W pierwszym meczu Pucharu UEFA, z Partizanem Belgrad, przegraliśmy 2:4. Zdobyłem bramkę, gdy wszedłem na boisko z ławki na ostatni kwadrans. W rewanżu wystąpiłem od pierwszej minuty, ale ponieważ utrzymywał się bezbramkowy remis, Jans zdjął mnie w środku drugiej połowy. Zanosiło się na to, że zostaniemy wyeliminowani z pucharów, opuszczałem więc boisko w kiepskim nastroju.
Nie lubię być zmieniany, a do tego lał deszcz. Nie nawykłem też jeszcze wówczas do panującego w Holandii zwyczaju, że schodzący z boiska zawodnik ściska rękę trenerowi. Zrobiłem gest w rodzaju: „Nie ma siły, żebym podał ci rękę”. Potrząsnąłem gniewnie głową. Trener, widząc, że nie okazuję mu szacunku, cisnął o ziemię parasolem. A ten się połamał…
Słowem: moją winą był remis 0:0 oraz to, że parasol się połamał. I pewnie też to, że padał deszcz. Nasze nieporozumienie wkurzyło wszystkich w klubie, ale na szczęście nie musiałem długo czekać, żeby odkupić winy. W najbliższy weekend graliśmy z Vitesse Arnhem, prowadziliśmy 1:0, ale rywale wbili nam trzy bramki. Wywalczyłem rzut karny, z którego strzeliliśmy kontaktowego gola w 82. minucie. Minutę przed końcem wyrównałem na 3:3 i wyglądało na to, że uda nam się urwać punkt. Ale mecz się jeszcze nie skończył… W doliczonym czasie gry po naszym dośrodkowaniu z prawej strony ktoś wybił piłkę głową przed pole karne prosto pod moje nogi. Zamachnąłem się prawą nogą, myląc obrońcę i bramkarza Vitesse, a lewą huknąłem prosto pod poprzeczkę, strzelając zwycięskiego gola.
Nasz stadion oszalał z radości! Tradycją w Groningen było, że bez względu na wynik cała drużyna obchodziła murawę dookoła, żeby podziękować kibicom za doping. To był mój najlepszy występ w barwach klubu, w którym grałem dopiero dwa miesiące. Na oczach świętujących kibiców, gdy obiektywy wszystkich kamer skierowane były na mnie, trener Jans podszedł do mnie i wręczył mi ten połamany parasol. Każdy kojarzył, co się stało kilka dni wcześniej, bo mówiliśmy o tym nawet podczas przygotowań do meczu z Vitesse. Tanecznym krokiem zrobiłem więc rundę honorową wokół trybun z parasolem trenera w ręku i szerokim uśmiechem na twarzy.
Po spotkaniu zjedliśmy w klubie wspólny posiłek, a dwaj dyrektorzy, którzy oglądali mnie w Urugwaju, powiedzieli Bruno Silvie, że wreszcie odetchnęli z ulgą. Wyglądało na to, że zainwestowane we mnie pieniądze nie zostały wyrzucone w błoto. Sporo ryzykowali, biorąc mnie w ciemno, ale okazało się, że było warto. Pamiętajcie, że widzieli mnie w zaledwie jednym meczu…
Historia z parasolem wszystko zmieniła. Zacząłem więcej grać, wszyscy byli coraz bardziej ze mnie zadowoleni, a my z Sofi coraz szczęśliwsi, wiodąc wspólne życie. Czasy, gdy byłem tłusty, bez formy i poza pierwszą drużyną, odeszły w niepamięć. Kibice Groningen byli dla mnie wspaniali, a ja dbałem o to, żeby mieli powody do radości.
W czasie wolnym od treningów zacząłem uczyć się holenderskiego, żeby lepiej zintegrować się z drużyną i tutejszym futbolem. Na boisku też musiałem nauczyć się czegoś, do czego nie byłem przyzwyczajony – nie upadać w polu karnym od razu, gdy tylko poczułem dotknięcie. Futbol w Urugwaju jest inny. Tam każdy akceptował, że przewracałem się po najlżejszym muśnięciu. W Holandii najpierw wywalczyłem kilka karnych, które nam się nie należały. Ale potem kilkakrotnie nie przyznano nam jedenastki za ewidentne faule na mnie w szesnastce. To samo powtórzyło się później, gdy zacząłem grać w Anglii. To jednak nie tak, że nurkowałem po wymyślonych faulach. Po prostu starałem się wykorzystać każde nieprzepisowe, nawet najlżejsze dotknięcie rywala, żeby wylądować na murawie.
Powoli adaptowałem się do gry w Europie i ta adaptacja trwała później w Premier League. Nie miałem wyjścia: trener wręcz poprosił Bruno, żeby ze mną pogadał i wytłumaczył, że nie wolno mi tak często nurkować i kwestionować decyzji sędziów. Że tak się tutaj nie robi. Było to zupełnie inne podejście niż to, do jakiego przyzwyczaiłem się w Urugwaju.
Po tym, jak już trochę poduczyłem się holenderskiego, zacząłem posługiwać się nim na treningach, a Holendrzy bardzo docenili te moje starania. Udzielałem nawet wywiadów po holendersku. Nieważne, czy były dobre, czy beznadziejne – dla nich liczyło się, że się staram. Powinienem był jednak raczej uczyć się angielskiego, jak robiła większość cudzoziemskich piłkarzy w Holandii, zwłaszcza w większych miastach, bo to pozwoliłoby mi w przyszłości lepiej radzić sobie w różnych sytuacjach w Liverpoolu. Ale wybrałem holenderski i do dziś lubię od czasu do czasu zaskakiwać kogoś z Holandii, kto nigdy by mnie nie podejrzewał o znajomość tego języka.
Musiało jednak minąć trochę czasu, zanim lekcje zaczęły przynosić jakiś efekt. Na samym początku nie rozumiałem kompletnie nic… Kiedy trener Jans chciał mi coś przekazać, musiał to mówić Bruno Silvie i ten dopiero tłumaczył mi, o co chodzi. Pamiętam, że w przerwie pewnego meczu, w którym grałem wyjątkowo kiepsko, trener zaczął coś do mnie mówić; podejrzewałem, że na temat mojej słabej gry. Odpowiedziałem mu: „Sí, la concha de tu madre”. To bardzo wulgarne sformułowanie po hiszpańsku, odnoszące się do czyjejś matki. „Nie moja matka, twoja matka”, odparł Jans perfekcyjnym hiszpańskim. Wyglądało na to, że bariera komunikacyjna między nami wreszcie padła, i to z obu stron…
Grałem u boku Erika Nevlanda, który później przeniósł się do Fulham, ale w Groningen stanowił dla mnie wielkie wsparcie. Norweski napastnik był naszą największą gwiazdą, ale mimo swego statusu bez przerwy pomagał mi na boisku – dokładnie tak samo jak później Steven Gerrard w Liverpoolu.
Jestem bardzo wdzięczny Groningen także za możliwość zadebiutowania w międzynarodowych rozgrywkach, co pozwoliło mi pojawić się na radarze selekcjonera reprezentacji Urugwaju, który w lutym powołał mnie do kadry. To było coś wspaniałego! Kiedy przenosiłem się do Groningen, byłem pewien, że popadnę w kompletne zapomnienie; myślałem, że nie da się przebić do kadry z klubu, o którym – jak mi się wydawało – nikt w Urugwaju nie słyszał. Kiedy pierwszy raz dowiedziałem się o zainteresowaniu moją osobą, od razu pognałem do PlayStation, by razem z bratem sprawdzić, kto tam gra. Okazało się, że żaden z nas nie zna choćby jednego piłkarza Groningen… Gdy Urugwajczyk usłyszy nazwę „Holandia”, natychmiast wymieni Ajax, Feyenoord i PSV. Inne kluby stamtąd są u nas kompletnie nieznane, również AZ Alkmaar czy Twente, choć obie drużyny zdobywały mistrzostwo Eredivisie, czyli najwyższej ligi w Holandii. Groningen należało do klubów, o których nigdy w życiu nie słyszałem, podobnie jak o NAC Breda, Roda Kerkrade czy RKC Waalwijk – nie tylko nie umiałem nic o nich powiedzieć, ale nawet porządnie wymówić ich nazw.
Uznałem, że skoro ja nigdy nie słyszałem o Groningen, to członkowie sztabu technicznego reprezentacji też nie. Ale byłem w błędzie. Zobaczyłem, że piszą o mnie w urugwajskich serwisach sportowych: „Luis Suárez zdobył bramkę dla Groningen”. Pomyślałem wówczas: „Skoro ja mogę o tym przeczytać, to znajdą się ludzie w Urugwaju, którzy również to przeczytają”. Tak też się stało i oto ja, 19-latek z Groningen, dostałem powołanie do reprezentacji Urugwaju. Niestety, w ostatnich minutach debiutu w towarzyskim spotkaniu z Kolumbią zostałem wyrzucony z boiska za drugą żółtą kartkę. Niepotrzebnie kwestionowałem decyzje sędziego Jorge Hernána Hoyosa, który w 85. minucie stracił wreszcie do mnie cierpliwość. Trener Tabárez nie był tym zachwycony, ale ja miałem za sobą debiut w reprezentacji, do czego przyczyniły się występy w Groningen.
W klubie też byli ze mnie zadowoleni, a ja chciałem jakoś się zrewanżować. Zwykle nie składam obietnic, ile goli strzelę w sezonie. Ale podczas spotkania z kibicami ma prezentacji po podpisaniu kontraktu, gdy wyszedłem na środek stadionu i dyrektor sportowy Groningen zapytał mnie, ile bramek zamierzam zdobyć w pierwszym sezonie, wypaliłem: „15!”. Byłem tylko dzieciakiem, który właśnie podpisał pierwszy zagraniczny kontrakt, i nagle znalazł się w świetle jupiterów. A co niby miałem wtedy powiedzieć? Rzuciłem pierwszą liczbę, jaka mi przyszła do głowy: „15 goli”, rzuciłem i zaraz dopowiedziałem sobie w myślach: „15… chyba przez pięć najbliższych lat”.
No ale stanęło na 15 i co niezwykłe, na koniec sezonu rzeczywiście osiągnąłem ten cel! W lidze strzeliłem 12 goli, a Groningen znalazło się w play-offach o awans do europejskich pucharów, co oznaczało konieczność rozegrania przynajmniej jeszcze dwóch meczów. Zdobyłem dwie bramki w półfinale play-offów, a kolejna – w finale – pozwoliła mi spełnić obietnicę daną kibicom.
Grałem na tyle dobrze, że ściągnąłem na siebie uwagę najlepszych klubów w Holandii. Zdecydowałem, że skoro tak, to będę tym napastnikiem, którego potrzebują. Oczywiście, jak zazwyczaj w takich przypadkach, czujesz lojalność wobec swego klubu, ale jeszcze większą wobec własnej kariery, więc kiedy zgłosił się po mnie z poważną propozycją Ajax, uznałem, że nie mogę jej odrzucić.
Ten transfer okazał się równie trudny, jak pierwszy. Musiałem wywalczyć sobie zgodę na przejście. Groningen kupiło mnie za 1,4 miliona euro, a Ajax oferował pięć milionów. Miałem zarabiać sześć razy więcej niż w obecnym klubie – i oczywiście znałem już w tym momencie różnicę między brutto a netto… W Holandii istnieje prawo, które mówi, że jeśli po piłkarza zgłosi się klub występujący w Lidze Mistrzów, gotowy płacić mu przynajmniej dwa razy więcej niż dotąd, to jego obecny klub jest zobligowany, żeby go sprzedać. Ajax zamierzał zapłacić za mnie Groningen ponad trzykrotnie więcej, niż kosztowałem, przechodząc z Urugwaju. W teorii Groningen musiało pozwolić mi odejść, ale klub wolał oddać sprawę do Trybunału Arbitrażowego. Mój agent stwierdził: „Po prostu wcale nie chcą cię sprzedać i udają mądrale”.
Musiałem wybrać się do sądu i słuchać, jak prawnicy przedstawiają moją sprawę. Problem polegał na tym, że Ajax jeszcze nie był pewny awansu do Ligi Mistrzów. Jans szepnął mi na ucho: „Luis, klub nie chce cię sprzedać, ale zamierzam ci pomóc”. Powiedziałem mu, że być może ominie mnie życiowa okazja i najlepszy klub w Holandii nie zgłosi się po mnie drugi raz, a on to zrozumiał. „Wiem – powiedział – ale decyzja należy do dyrektorów, a oni nie chcą pozwolić ci odejść”.
Na wyrok trybunału trzeba było czekać aż pięć dni. W tym czasie musiałem normalnie trenować w klubie. Możecie sobie wyobrazić, czego nasłuchałem się od kibiców… Któregoś ranka dotarły do mnie wieści, że przegramy sprawę przed Trybunałem Arbitrażowym. Miałem przed sobą dwie sesje treningowe, ale nie byłem w stanie się ruszyć, moja głowa gdzieś odpłynęła, myśli były zupełnie gdzie indziej…
„Hej, Luis, nie chcesz dziś z nami trenować?”, spytał Jans.
Odpowiedziałem, że nie, nie mam ochoty trenować po otrzymaniu takiej wiadomości. Nie byłem w stanie nic robić. Czułem się totalnie przegrany. Chciałem wrócić do domu i się rozpłakać. Nie mogłem uwierzyć, że klub robi mi coś takiego. Ale nadszedł dyrektor techniczny Henk Veldmate i pocieszył mnie: „Idź do domu i niczym się nie martw. Zajmę się tym i rozwiążę tak, żebyś był zadowolony. Klub pozwoli ci odejść”.
Pojechałem do domu w południe, a o 17.00 zadzwonił Fonseca i powiedział: „Luis, wszystko załatwione – kluby się dogadały, że odejdziesz za siedem i pół miliona euro. Zbieraj się i jedź do Amsterdamu”.
Zaraz po nim zadzwonił jeden z dyrektorów Groningen: „Luis, gratulacje, przechodzisz do Ajaksu. Dziękujemy ci za wszystko”. Okazało się, że wcale nie chcieli mnie zatrzymywać na siłę, po prostu walczyli o jak najwyższą cenę i dopięli swego.
W Holandii zawsze gdy odchodzi jakiś zawodnik, klub organizuje mu oficjalne pożegnanie – dla niego i dla kibiców. Ale nasi kibice wcale nie chcieli się ze mną żegnać. Wołali na mój widok: „Huurling!”, co oznacza najemnika, i oskarżali, że interesują mnie tylko pieniądze. Prawda była taka, że odchodziłem też dlatego, bo chciałem odnieść sukces w najlepszym klubie w kraju, ale fani Groningen palili moje koszulki, szaliki z moim wizerunkiem i transparenty z nazwiskiem. Ustalono, że klub nie będzie organizował pożegnalnego meczu.
Kiedy w następnym sezonie, w kwietniu 2008 roku, przyjechałem do Groningen z Ajaksem, wrogie nastroje jeszcze nie wygasły. Kibice rozprowadzili między sobą specjalne koszulki z napisem „Anti-Suárez” i znów wyzywali mnie od najemników. Machali flagami i transparentami z wizerunkiem moim oraz dolara. Bruno, który wówczas też już grał w Ajaksie, stwierdził: „Ufff, to nie będzie łatwy mecz”.
W Groningen zwykle było tak, że autokar zostawiał przyjezdnych piłkarzy przed bramą główną stadionu, skąd spokojnie szli sobie do szatni. Ale tym razem bus musiał wjechać do środka, pod same drzwi, inaczej nie trafilibyśmy do szatni w jednym kawałku…
Przez całą rozgrzewkę mnie obrażano, wszędzie powiewały hasła z wrogimi hasłami. Kiedy wybiegaliśmy z tunelu przed rozpoczęciem meczu, spostrzegliśmy jakieś zamieszanie. Ludzie przeskakiwali ogrodzenie i wbiegali na murawę, ponieważ na trybunach został wzniecony ogień. Mnóstwo kibiców trzymało w rękach transparenty z napisami, a część z nich zapaliła się od licznych fajerwerków. Wkrótce zaczęły też płonąć plastikowe krzesełka. Czarny dym zasnuł fragment trybuny i wybuchła panika. Obrażeń doznało 20 osób.
Najszybciej jak to było możliwe, zeszliśmy do szatni, a wraz z nami sporo fanów Groningen, którzy wpadli na ten sam pomysł. Cały korytarz był pełen wkurzonych kibiców, którzy krzyczeli: „Luis, Luis, dlaczego musiałeś odejść?!”. A potem zaczęli prosić o wspólne fotki i autografy. Dość szybko przeszli od obrażania mnie i podpalania trybun do życzenia mi powodzenia w nowym klubie i próśb o pamiątki… To podsumowuje całą kibicowską pasję – dopiero co mieli w sobie tyle gniewu i nagle, w ciągu kilku minut, ich nastrój diametralnie się zmienił.
Sofi siedziała na trybunach wraz ze swoim tatą i nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Ostatecznie mecz został przełożony i rozegrany cztery dni później. Strzeliłem gola, ale nie cieszyłem się z tego. W kolejnych konfrontacjach z Groningen zdobyłem jeszcze trzy czy cztery bramki. Cieszyłem się tylko z tych goli, które wbijałem na stadionie Ajaksu, a i to bardzo umiarkowanie. Kibice Groningen byli dla mnie wspaniali, póki tam grałem, czułem też wdzięczność dla klubu, który sprowadził mnie do Europy. Z czasem też – czego można było oczekiwać – fani przestali być do mnie wrogo nastawieni.
Zaraz na samym początku, po przejściu do Groningen, musiałem polecieć do Urugwaju podpisać jakieś dokumenty. Sofi została sama w Holandii na cztery dni, w naszym apartamencie w centrum miasta. Nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić, wyszła więc na małe sprawunki – kupić kilka płyt i najnowsze gazety, żeby stworzyć album z wycinkami na mój temat i relacjami z meczów. Prowadziła go przez cały nasz pobyt w Groningen. Dobrze, że zaczęła na samym początku, gdy pisano o mnie tylko pozytywnie, inaczej niż pod koniec. W samym centrum Groningen stoi pomnik, który trochę przypomina kurczaka. Żartowałem sobie z Sofi zaraz po przyjeździe do miasta, że kiedyś zastąpią tego ptaszora moim wizerunkiem. Okazało się, że nie mam w sobie nic z proroka – zamiast wystawić mi pomnik, kibice palili moje koszulki…
Odchodząc, czułem, że zostawiam za sobą ważny kamień milowy w karierze – mój pierwszy klub w Europie. Ten, do którego trafiłem, by znaleźć się bliżej miłości mego życia. Gdy byłem dzieciakiem, futbol i Sofia Balbi uratowały mi życie. W 2007 roku przenosiliśmy się do Amsterdamu, gdzie miałem poślubić swoją ukochaną i gdzie miało przyjść na świat nasze pierwsze dziecko. Miałem tam też zostać kapitanem jednego z największych europejskich klubów.