Читать книгу Pewnej zimowej nocy - Simon Sebag Montefiore - Страница 8

Оглавление

CZĘŚĆ III

Czworo kochanków

[fragment]

Czarodziejka mnie z miłości

Obdarzyła talizmanem.

Czule pieszcząc mnie, mówiła:

„Strzeż mojego talizmanu –

W nim jest tajemnicza siła,

Bo z miłości tobie dany!”.

Aleksander Puszkin, Talizman

(przeł. Mieczysław Jastrun)

33

Trzy uczennice siedziały w loży Teatru Wielkiego, podniecone wypitym szampanem i widokiem z loży – nigdy dotąd nie widziały sceny tak dobrze. Ale Roza była już lekko wstawiona. Bąbelki szybko uderzyły jej do głowy, bo była bardzo drobna. Ledwie usiadły, zamknęła oczy i przyłożyła ręce do skroni.

– O, Boże, kręci mi się w głowie, niedobrze mi!

– Nie możesz tutaj wymiotować! – syknęła Minka.

– Wyobraź sobie, co by było, gdyby tak zwymiotowała przez poręcz na orkiestrę! – odpowiedziała Serafima. – Odprowadzę ją do domu.

– Nie – zaoponowała Minka. – Ja ją odprowadzę. Pokazałam się w sukience, zadałam szyku, napiłam się szampana. Naprawdę nie muszę kolejny raz oglądać tego baletu.

– Dziwna rzecz, ale ja chciałabym go jeszcze raz obejrzeć – odparła Serafima, żegnając przyjaciółki.

Serafima została sama we wspaniałej loży i oglądała spektakl, rozkoszując się swoim odosobnieniem. Szczęście skończyło się nagle w połowie drugiego aktu, bo do loży wszedł młody mężczyzna w amerykańskim mundurze. Wydawał się zdziwiony, widząc ją tutaj, i nie usiadł obok Serafimy, ale dwa fotele dalej. Na jednym położył czapkę.

Serafima ukradkiem zerkała w jego stronę. Wydawał się zupełnie inny niż jego rodacy, barczyści i prostaccy, których spotykała wcześniej. Był wysoki, szczupły i niewątpliwie kulturalny, oglądał bowiem balet w skupieniu, a jego delikatne usta układały się w uśmiech, kiedy tancerze wykonywali najtrudniejsze kroki. Czasami też palcem odmierzał tempo i kiwał w zamyśleniu głową, jakby zgadzał się z interpretacją muzyki, którą najwyraźniej znał.

Po zakończeniu drugiego aktu wstał i wyszedł na korytarz, nie patrząc na Serafimę. Dziewczyna została w loży, zastanawiając się, co robić. Była zbyt nieśmiała, żeby iść do bufetu bez Minki i Rozy, ale czuła się nieco samotna, bo wszyscy widzowie wyszli zapalić albo napić się czegoś. Dlatego po minucie postanowiła wyjść na korytarz wyłożony czerwonym dywanem, żeby rozprostować nogi. Zaraz za drzwiami loży ujrzała swojego towarzysza z loży: stał i palił papierosa. Wszyscy widzowie chyba pobiegli do bufetu, bo byli w kuluarach sami.

– Wspaniała inscenizacja – powiedział płynnie po rosyjsku. – Lepieszynska jest dziś najlepszą tancerką na świecie.

– Czy chodzi pan na balet... w Ameryce? – zapytała po angielsku.

Uśmiechnął się do niej.

– Twój angielski jest lepszy niż mój rosyjski.

Poczęstował ją papierosem ze srebrnej papierośnicy i Serafima nie odmówiła.

– Myślę, że Lepieszynska wciąż się rozwija – powiedziała.

– Nie zgadzam się – zaoponował, podając jej ogień. – Moim zdaniem jest już doskonała. Zastanawiam się tylko, jak długo potrwa taka doskonałość?

– Czy to ważne, skoro jest ponadczasowa?

Wyglądało, że ucieszył się z tego pytania. Zerkając na schody (przypuszczała, że obliczał, kiedy tłum zacznie wracać; jej zdaniem była to kwestia sekund), spytał niepewnie:

– Zazwyczaj nie pytam o to, ale... myślałem... Czy uznałaby mnie pani...

– Nie uznałabym – przerwała mu, zdumiona własną śmiałością, i nagle zaczerwieniła się (jakże nie cierpiała tej idiotycznej skłonności do rumienienia się). Zepsuła wszystko, zanim cokolwiek się zaczęło.

– Nie wybrałaby się pani na spacer po przedstawieniu? – zapytał nieśmiało. Serafima ucieszyła się, że nie zaprosił jej na drinka.

– Chętnie.

– Spotkajmy się kwadrans po spektaklu w uliczce na tyłach teatru. – Zatrzymał się niepewnie; jakby sam się zaczerwienił, pomyślała Serafima. – Czy mogę wiedzieć, jak się pani nazywa?

Powiedziała mu.

– Romaszkina? Tak jak ten pisarz?

– To mój ojciec – odparła, spodziewając się, że powie, jak wszyscy: „A więc jest pani córką tej gwiazdy filmowej”, ale on nic już nie powiedział. Ta taktowność spodobała się jej.

– A pan?

– Frank Belman.

[...]

34

Frank Belman. Kapitan Frank Belman z Armii Stanów Zjednoczonych. Wyglądał za młodo na kapitana. Czekając w małej uliczce na tyłach Teatru Wielkiego, w pobliżu wejść do garderob, Serafima podziwiała jego dyskrecję. Nie powiedział do niej ani słowa w obecności osób trzecich, a po ich krótkiej rozmowie w ogóle na nią nie patrzył, tak jak wcześniej. Teraz zobaczyła, że chociaż przez dziesięć minut po przedstawieniu w uliczce tłoczyli się ludzie, w tej chwili była ona zupełnie pusta. Belman, w przeciwieństwie do hałaśliwych Amerykanów przy bufecie, wydawał się znać i rozumieć sowieckie stosunki. Była wojna i wiele dziewcząt wyskakiwało ze skóry, żeby złapać Amerykanina, ale Serafima wiedziała z komentarzy wysoko postawionych przyjaciół swoich rodziców, że władze już teraz uważają to za zgorszenie, którego nie zamierzają dłużej tolerować.

Podniosła wzrok i zobaczyła go. Miał już na sobie cywilne ubranie: kaszkiet, granatowy płaszcz, papieros w ustach. Był jeszcze wyższy niż ona, ale z tymi gładkimi różowymi policzkami i szeroko otwartymi oczami przypominał prowincjonalnego studenta literatury. Uśmiechnął się i żartobliwie zasalutował dwoma palcami: oto jestem, fajnie, prawda?!

Wziął ją za rękę i ruszyli ulicą, tak jakby robili to od dawna. Najpierw rozmawiali dość poważnie o balecie, aż w końcu Frank powiedział:

– Trochę się zgrywam. Naprawdę kocham balet, ale nie jestem żadnym znawcą. Zacząłem go oglądać dopiero tu, w Moskwie. Wiesz o nim dużo więcej ode mnie.

– Chodzę regularnie – przyznała Serafima. – Ale nie tyle dla samego baletu. Dla nas to jest...

– Powiew starego świata? – domyślił się.

– Właśnie. Lata trzydzieste były bardzo ciężkie, wojna straszna, ale teraz zwyciężamy i Moskwa odzyskuje trochę dawnego blasku. Nie za dużo...

– Ale wystarczy?

– No cóż, wszystko jest względne, dla moskwianki...

– Teatr Wielki to jak bal z Wojny i pokoju?

– Wiesz, co chcę powiedzieć, Frank.

– A może to ty odgadujesz moje myśli, Serafimo?

Roześmieli się.

– Ile masz lat? – zapytała.

– Dwadzieścia dwa.

– A ja jeszcze chodzę do szkoły. Ale w tym roku kończę.

– Wiem – rzekł, patrząc jej pierwszy raz prosto w oczy. – To widać.

W czasie ich spaceru rozpętała się zamieć. Śnieg padał tak gęsto, że dalej niż na dziesięć metrów nic nie było widać.

Serafima wiedziała, że wojna przyspieszyła tempo życia: ludzie żyli, kochali się i umierali szybciej niż przed wojną. Ale duchowe pokrewieństwo między nią a Frankiem zaniepokoiło ją i wzbudziło jej podejrzliwość. Nigdy dotąd nie była w takiej sytuacji, nie spotkała takiego mężczyzny, nie prowadziła podobnej rozmowy. Pytała się więc w duchu: czy Frank Belman należy do mężczyzn, którzy mają zwyczaj umawiać się na randkę z rosyjską dziewczyną po dwuminutowej rozmowie? Jak to możliwe, żeby tak szybko przebrał się w cywilne ubranie? Może i wygląda na szczerego intelektualistę, ale skąd wiadomo, że nie jest cynicznym uwodzicielem, który przyjechał do ponurej Moskwy, aby zawracać w głowie biednym dziewczętom pragnącym choćby otrzeć się o wielki świat? A może jest amerykańskim szpiegiem? Albo szykuje jakiś podstęp? Skąd można mieć pewność? A jednak postanowiła się dowiedzieć.

– Jak to się stało? – zapytała, zatrzymując się nagle i odwracając twarzą do niego.

– Nie rozumiem.

– No, jak to się stało, że jesteśmy razem? Wybrałeś mnie z rozmysłem, czy to czysty przypadek?

Frank wybuchnął śmiechem i Serafima zauważyła, że na jego długich ciemnych rzęsach (jeszcze dłuższych od moich, pomyślała z zazdrością) osiadły płatki śniegu.

– To ty mnie wybrałaś. Po pierwsze, siedziałaś sama w loży, mojej loży. Po drugie, patrzyłaś na balet, a nie na mnie. Po trzecie, nie pobiegłaś do bufetu jak wszystkie dziewczyny, ale czekałaś na następny akt. Wiedziałem więc, że nie jesteś taka jak inne.

– A skąd ja mam wiedzieć, że ty nie jesteś taki jak inni?

– Wyglądam na takiego?

– Nie, ale właściwie znam niewielu mężczyzn.

Położył jej rękę na ramieniu.

– Posłuchaj, wiem, o co ci chodzi. Rzeczywiście bardzo szybko zaprosiłem cię na randkę. Ale wiedziałem, że mam tylko minutę i nigdy więcej cię nie zobaczę. Pewnie się zastanawiasz, czy nie jestem agentem kapitalistycznego mocarstwa. Przyznaję, że też się zastanawiałem, jakim cudem taka piękna dziewczyna znalazła się w mojej loży, sama, akurat tego dnia, kiedy postanowiłem wybrać się do teatru.

Uśmiechnęła się niepewnie. Nie przyszło jej to do głowy.

– A więc zastanawiałeś się, czy nie jestem szpiegiem? – zapytała i po chwili milczenia dodała: – Nie jestem, chyba że można być szpiegiem, nie wiedząc o tym.

– To bardzo rosyjski pomysł – odpowiedział. – Muszę ci więc powiedzieć, że jestem attaché, dyplomatą w mundurze, w ambasadzie amerykańskiej. Pracuję jako tłumacz pana ambasadora. Ale ty powiedziałabyś pewnie, że jestem prawdziwym, cholernym kapitalistą.

– Pochodzisz z bogatej rodziny?

– Tak.

– Mieszkasz w wielkiej willi?

– Moi rodzice mieszkają.

– Masz murzyńskich służących w białych rękawiczkach?

– Bez rękawiczek, ale nasz lokaj jest Murzynem.

– Nosi białą marynarkę, jak na filmach?

– Tak.

– A więc, jako komunistka, oświadczam, że jesteś moim wrogiem. Wygląda na to, że jesteś krwiopijcą klasy robotniczej, jak my to nazywamy.

Powiedział jej, że należy do tych Amerykanów, którzy czują się równie dobrze w angielskich dworach, jak w willach na Long Island. Jego ojcem był Honorius Belman, prezes Southern-Eastern Union Railway Corporation, Teksańczyk urodzony w chacie z bali. Ale Frank kształcił się w Groton i na Harvardzie, gdzie studiował filologię rosyjską. Grywał w polo z plutokratami w rodzaju Rockefellerów, a jego ojciec łożył pieniądze na kampanie wyborcze Roosevelta. Któregoś roku podczas wakacji Frank pracował nawet w Białym Domu. Serafima zrozumiała, dlaczego nazwiska jej sławnych rodziców nie zrobiły na nim wrażenia.

Po kilkugodzinnej włóczędze moskiewskimi ulicami wrócili do miejsca, z którego rozpoczęli swoją wędrówkę. Znaleźli się pod hotelem Metropol, po drugiej stronie placu, przy którym stał Teatr Wielki. Hotel? Nie bardzo to do niego pasowało. Ale może wszyscy mężczyźni są podobni do siebie, pomyślała Serafima. Szwajcar w zielonym szamerowanym mundurze ukłonił się im i przez obrotowe drzwi weszli do szkarłatnego holu.

W bufecie Frank postawił jej dwie wódki, ale na szczęście nie wspomniał nic o wynajęciu pokoju. Orkiestra jazzowa grała fokstrota, na parkiecie widać było mundury kilkunastu armii. Połyskiwały naramienniki i wyglansowane oficerki mężczyzn, nagie ramiona i trwałe ondulacje dziewcząt o szkarłatnych ustach. Stali, przyglądając się przez chwilę tańczącym, a tymczasem wódka rozgrzewała skostniałe ciało Serafimy. Bała się, że Frank poprosi ją do tańca. Nie cierpiała fokstrota. Nie miała poczucia rytmu i jej niezdarność mogła wszystko zepsuć.

– Chcesz... za-zatańczyć? – zapytał Frank, przekrzykując jazgot orkiestry.

Kiedy poznała go bliżej, przekonała się, że kiedy jest zdenerwowany, trochę się jąka.

– Jeśli chcesz – odpowiedziała bez entuzjazmu.

– Widzę, że jesteś niezadowolona. Boczysz się, odkąd tu przyszliśmy. Kiedy jesteś zła, marszczysz brwi i wyglądasz jak wściekły łabędź. Piękniej niż kiedykolwiek, ale bardzo groźnie!

– Wściekły łabędź przeprasza. To dlatego, że... Chyba nie lubię tego miejsca.

– Myślałem, że wszystkie dziewczęta lubią tańczyć – powiedział ze zmartwioną miną.

– Większość, ale nie wszystkie.

Cicho odchrząknął.

– Muszę ci się do czegoś przyznać. Podobno wszyscy mężczyźni muszą umieć tańczyć fokstrota, ale ja w ogóle nie tańczę. Nie cierpię tego... przepraszam. Kiepski ze mnie partner na randkę, co?

– Och, Frank, ja też nie znoszę tańca. I nie umiem tańczyć fokstrota ani niczego. Umiem tylko mówić i spacerować.

Wyszli więc z hotelu i znów spowiła ich noc. Frank cytował wiersze poetów, których nazwiska znało niewielu cudzoziemców: Achmatowej, Pasternaka, Puszkina, Błoka. Szli Kamiennym Mostem łączącym brzegi rzeki Moskwy naprzeciwko Kremla. Padający śnieg zasłaniał jego baszty, bramy i gwiazdy osłonięte siatką maskującą.

Serafima czuła, jak lodowate płatki osiadają na jej ciepłej skórze i topią się – było to rozkoszne uczucie. Przystanęła, gdy Frank zdjął rękawiczki i poczęstował ją papierosem ze srebrnej papierośnicy. Błękitny dym z ich ust unosił się w kręgu szarego światła latarń, płatki śniegu błyszczały jak klejnoty. Milczeli.

Frank myślał nad czymś intensywnie. W końcu odchrząknął i powiedział:

– Nie jestem podrywaczem. Właściwie nie rozmawiałem o tych rzeczach z nikim przed tobą. Czy mógłbym... m-mógłbym... potrzymać cię za rękę?

Wyciągnęła do niego dłonie. Kiedy odpinał jej rękawiczki, noc zrobiła się cicha i Serafima widziała, że ręce Franka lekko drżą. Zupełnie jak za dawnych czasów, pomyślała, odległych romantycznych czasów.

Kiedy trzymał jej dłonie w swoich, obróciła je i wsunęła palce pomiędzy jego, a gdy je ścisnęła, odpowiedział podobnym uściskiem. I stali tak w padającym śniegu, zwróceni ku sobie twarzami, ogarnięci zachwytem i radością, że znaleźli siebie. Śnieg otulił całe miasto, niczego nie słyszeli ani nie widzieli. Minęły zaledwie godziny, odkąd się poznali, a przecież zdawało im się, że ich znajomość, trwająca nie dłużej niż ten leżący na ulicach śnieg, jest już bardzo, bardzo dawna. Serafima nie całowała się dotąd z żadnym mężczyzną i nigdy tego nie pragnęła. Teraz jednak chciała, by ją pocałował.

– Serafimo, czy mogę...

Lecz ona podniosła już twarz ku jego twarzy i poczuła jego wargi na swoich. Wokół nich gęsto i bezgłośnie padał śnieg.

[...]

Pewnej zimowej nocy

Подняться наверх