Читать книгу Czerwone niebo - Simon Sebag Montefiore - Страница 7
ОглавлениеDzień siódmy
I
W środku lata zupełna ciemność zapada bardzo późno, dlatego Benia odczekał, aż było już dobrze po północy. Wsłuchiwał się w bicie swojego serca, które tykało jak bomba zegarowa, i w odgłosy wsi. Wrzaski kotów, ryki wielbłądów, warkot przelatujących samolotów, trzaski pojedynczych strzałów, włoskie śpiewy, rżenie koni – i nagle cichy gwizd przy namiocie.
– Benia!
Uchylił klapę i zobaczył białą strzałkę swojej klaczy, prowadzonej przez Fabianę. Srebrne Skarpetki wyciągnęła łeb. Benia pogłaskał ją po pysku i pocałował w szyję.
– Grazie mille – podziękował Fabianie. – Grazie mille.
Fabiana miała teraz na sobie jasnozielony włoski mundur, a na głowie furażerkę, zawadiacko przekrzywioną na bakier. Odpowiedziała mu tymi samymi słowami, a Benia pocałował ją w policzki, trzykrotnie, po rosyjsku. Była tak blisko, że czuł ciepło jej ciała. Pocałował ją w usta. Oddała pocałunek i szepnęła:
– Benia, musisz mnie uderzyć, żebym...
– To nie będzie dla mnie łatwe.
– Pospiesz się.
Otwartą dłonią uderzył ją mocno w twarz, aż się wzdrygnęła. Dotknęła swoich warg.
– W porządku. – Na czubku palca widać było krew. – W sakwach jest jedzenie. Jedź!
Kiedy wsiadał, klacz lekko się spłoszyła, i Benia uspokajająco poklepał ją po kłębie. Zamierzał powiedzieć Fabianie coś poetycznego, rzucić „Jakby na zawsze”, ale teraz zbytnio się bał, żeby myśleć o takich rzeczach. Nie oglądając się, ruszył galopem. Wiedział, że Fabiana odczeka chwilę, a potem zacznie krzyczeć: „Pomocy!”. Miała powiedzieć, że „jeniec” ją uderzył, przewrócił na ziemię i uciekł. Czy Włochom będzie się chciało ścigać po nocy jednego rannego Rosjanina? Mało prawdopodobne.
Jechał przez pola żyta, trzymając się blisko żywopłotów. W ciemności widział tysiące główek słoneczników, pochylonych ku ziemi i czekających na słońce, które je podniesie. Dalej aż po Don ciągnął się step. Benia uświadomił sobie, że nie ma broni, nawet scyzoryka – tylko paznokcie, pomyślał, uśmiechając się ponuro. Ściągnął wodze i zatrzymał konia. Czy nie powinien wrócić i ukraść jakąś broń? Bodaj pistolet, aby móc odebrać sobie życie, w razie gdyby miał wpaść w ręce ludzi Mandryki. Nie mógł się zdecydować i w rozterce tarł czoło. Nie nadawał się do tego, zupełnie się nie nadawał. Nie wiedział, gdzie jechać ani co dalej robić.
Naraz usłyszał tętent kopyt. Ktoś jechał przez pola i Beni serce podskoczyło do gardła: a więc jednak go ścigają. Zsiadł z konia i stał w zbożu, nasłuchując z drżeniem. Wyglądało na to, że depcze mu po piętach tylko jeden jeździec. Czy to Malamore, czy jakiś hiwis Mandryki?
Usłyszał cichy głos:
– Benia? To ja. Jesteś tu?
– Tutaj!
Fabiana zbliżała się na swoim palominie.
– Nie wziąłeś broni. Zapomniałam dać ci to.
Podała mu parabellum, kilka granatów i pepeszę z amunicją. W skórzanym olstrze przytroczonym do siodła miała jeszcze karabin.
– Nie wiedziałam, co zabrać.
– Dzięki, ale ukradłaś za dużo. Zauważą. Odwieź resztę jak najszybciej!
– Dobrze – odparła, lecz nie ruszała się z miejsca.
– Muszę jechać. Chciałem ci powiedzieć: nigdy cię nie zapomnę ani tego, co dla mnie zrobiłaś...
– Va bene – szepnęła.
I wykonała swój osobliwy gest, który już znał. Pospiesznie wetknął parabellum za pas, pepeszę zarzucił na ramię, pudełka z nabojami włożył do sakwy, a karabin oddał Fabianie, która wsunęła go do olstra. Wsiadł na konia i spojrzał na Fabianę.
Nie ruszała się z miejsca. Obrócił Srebrne Skarpetki. Wciąż stała nieruchomo.
– Dziękuję! Muszę jechać, Fabiano, a ty musisz wracać. Vai subito! Arrivederci.
Obróciła palomina, ale wykonała pełne koło i znalazła się jeszcze bliżej Beni.
– Wiesz, Il Primo, że nie mogę wrócić. Nie teraz. Ty masz konia, broń i zaraz cię nie będzie. A oni domyślą się wszystkiego i rozstrzelają mnie za zdradę.
Benia od razu zrozumiał, co to oznacza: Włosi pomyślą, że wziął zakładnika, będą ich ścigać do upadłego i prawdopodobnie zabiją. Nie tak to sobie zaplanował, ale wiedział, że Fabiana ma rację. Przywożąc mu broń, naraziła się na śmiertelne niebezpieczeństwo.
– No to jedziemy razem. Ale musimy się pospieszyć!
Konie były niespokojne, Srebrne Skarpetki grzebała kopytem ziemię. Od strony chutoru dolatywały krzyki, widać było zapalone światła. Nagle rozległ się pierwszy strzał.
Benia wychylił się i zaciął palomina nahajką po zadzie. Violante stanął dęba i omal nie zrzucił Fabiany. Po chwili już cwałowali. Seria z karabinu maszynowego zaświstała im nad głowami. Benia widział błyski z luf i obłoczki kurzu podniesionego przez padające pociski. Jedna z kul odbiła się z brzękiem od jego ostrogi. Światło reflektora rozdarło ciemności i zaczęło uparcie szukać ich w czerni nocy. Benia przeraził się, że zaraz go zastrzelą. Chwycił konia Fabiany za uzdę i przyciągnął bliżej.
– Trzymaj się tuż przy mnie – krzyknął.
Reflektor wyłowił ich z mroku i Benia zobaczył Fabianę: była w mundurze khaki, bryczesach i butach z cholewami, a na uczesanych w kok włosach miała furażerkę. Dziękował Bogu, że nie jest to śnieżnobiały strój sanitariuszki. Wycelował do niej z pepeszy, wiedząc, że Włosi też ją widzą. Na efekt nie musiał długo czekać. Zaraz rozległy się krzyki: „Fabiana!”, a potem do niego: „Puść Fabianę!”. Ale strzały ucichły. Bali się ją trafić, bo to przecież jego chcieli zabić.
Używając Fabiany jako tarczy, przynaglał oba wierzchowce do biegu, aż znaleźli się poza zasięgiem strzałów. Była pogodna noc i wysoko na niebie stał księżyc, oświetlając wysoką trawę, słoneczniki i żyto. Fabiana, ubrana do konnej jazdy, skupiła całą uwagę na kierowaniu Violantem. Benia uprzytomnił sobie, że tego wieczoru podjęła lekkomyślną decyzję, której konsekwencje oboje będą musieli ponieść. Dostrzegł w niej coś, czego wcześniej nie widział. Czasem, gdy na nią zerkał, na jej twarzy pojawiał się uśmiech, a białe zęby pobłyskiwały w świetle księżyca.
[...]
III
Pułkownik Malamore szalał z wściekłości: Fabiany nie było, a w chutorze panował zupełny chaos. Razem z adiutantem i kilkoma zwiadowcami wrócił o świcie do Radziłłowa, ciesząc się już na myśl o odwiedzeniu Fabiany w namiocie Czerwonego Krzyża.
Czuł, że z Fabianą idzie mu coraz lepiej. Śmierć męża ofermy – który był fatalnym żołnierzem i niewiele lepszy jako mężczyzna – oczywiście wstrząsnęła nią, ale wojna zawsze odsiewała silnych od słabych. To właśnie stało się z Ippolito Bacigalupem, który zginął od razu w pierwszej potyczce. Na wojnie była to normalna rzecz i nie ulegało wątpliwości, że Fabiana wróci wkrótce do równowagi. Była silna i samodzielna. Właśnie z taką piękną Włoszką Malamore zamierzał się ożenić po odejściu z wojska. Urodzi mu dzieci, które będą rządzić nowym aryjskim imperium. Od dawna już był na wojnie i czuł się zmęczony; to miała być jego ostatnia kampania. Dziewcząt mu nie brakowało, w Charkowie zostawił Rosjankę o policzkach jak rumiane jabłka. Ale Fabiana należała oczywiście do innej kategorii. Zwycięstwo Hitlera było kwestią kilku tygodni. Kiedy uchwycimy Don i zajmiemy Stalingrad, Rosjanie wycofają się za Ural, a wtedy będę mógł zawiesić mundur na kołku, myślał.
Wjeżdżając do Radziłłowa, marzył o kupieniu wielkiej farmy na czarnoziemnych terenach południowej Rosji, niczym żołnierz osadnik w czasach rzymskiego imperium. Chłopi rosyjscy będą jak niewolnicy pracować na roli. A on będzie jeździł konno po złocistych łanach pszenicy na swoim czarnym rumaku z Fabianą na palominie i od czasu do czasu położy dłoń na jej bursztynowym ramieniu...
Po przybyciu do chutoru Malamore musiał jednak wrócić do rzeczywistości: jeźdźcy przybywali z meldunkami ze wschodu, z zachodu i Bóg wie skąd, żołnierze biegali tam i z powrotem, niektórzy nawet płakali, strzelano w stronę stepu, siodłano konie, Kałmucy zdejmowali z wielbłądów skrzynki z amunicją. Na widok pułkownika wszyscy zamarli. A major di Montefalcone ze swą zwiotczałą twarzą beczał jak baba – zupełnie jak baba, na litość boską!
– Nie ma jej, panie konsulu, nie ma jej. Jeniec ją uprowadził! – Montefalcone ocierał łzy chustką do nosa.
– Widzę – rzekł oschle Malamore, zsiadając z konia. – Ale kim on jest?
– Rosjaninem. Myśleliśmy, że to policjant z Schuma, ale okazało się, że nie. Musiał być jednym z partyzantów.
Prąd morderczej furii przebiegł przez Malamorego, ale pułkownik zapanował nad sobą.
– Niech pan zadzwoni do Schuma i dowie się. Potem ruszymy za nimi i ich złapiemy. A kiedy złapiemy, Fabiana będzie moja.
– Si, si, signore.
Malamore patrzył na majora spode łba. Tym arystokratom brak faszystowskiej ikry. Nadejdzie dzień, gdy on i jego faszystowscy kamraci będą musieli postawić ich pod mur. Ale to nie było wszystko. Pułkownikowi nie podobało się, w jaki sposób Montefalcone patrzy na niego. Wiedział, skąd to pytające spojrzenie. Czy gdyby porwana osoba nie była kobietą, gdyby nie była Fabianą, zadaliby sobie tyle trudu i narazili się na takie ryzyko?
– Proszę po prostu wykonywać rozkazy, Montefalcone. Jedzie pan z nami?
– Ja? Skoro tak pan sobie życzy.
– Do ucieczki jeńca doszło, kiedy pan dowodził, majorze. To pan jest za nią odpowiedzialny.
– Tak jest, panie konsulu. – Montefalcone odwrócił się do ordynansa. – Jacopo, przyprowadź Carusa.
Malamore wskoczył na swego wierzchowca, Borgię, po czym kiwnął na Kozaków i kałmuckich zwiadowców, żeby jechali za nim. Wyjął cienkie cygaro, a jeden z Kałmuków podał mu ogień.
– Zmusił ją? – zapytał Montefalconego, rozważając w myślach wydarzenia minionej nocy.
– Pewnie tak.
– Pewnie tak? Madonna santa, Montefalcone, odpowiadaj pan jasno.
– Tak. Trzymał ją na muszce. Jaka Włoszka odjechałaby z Iwanem? Tak, trzymał ją na muszce.
– A koń? Skąd go wziął?
– Może groził jej nożem?
– Kto mu dał nóż?
– Może to było jedno z narzędzi chirurgicznych.
– Pistolety?
– Złapał po prostu, co było pod ręką.
– Jak?
– Nie jestem pewien, panie pułkowniku.
– Czy pański arsenał nie jest pilnowany zgodnie z regulaminem?
– No, oczywiście... Ale nie w każdej chwili...
– Jest pan partaczem – warknął Malamore. Jezu, ci arystokraci do niczego się nie nadają.
Teraz, gdy miał już pewność, że Fabiana jest jego, musiał się dowiedzieć, czy nie zdradziła. Gdyby przekroczyła tę granicę, musiałby poczynić odpowiednie kroki... Pewna dziewczyna w Abisynii, długonoga, ciemnoskóra gazela, zdradziła Włochów i wtedy Malamore się nie zawahał – sam się z nią rozprawił. Ale Abisynka była dzikuską, Afrykanką, a Fabiana Włoszką. Mimo wszystko... Uniósł krzaczaste brwi i otarł twarz.
– Jacopo ich widział, widział, jak jeniec ją uderzył – klekotał dalej Montefalcone.
– Grazie a Dio – powiedział z ulgą Malamore. – Dzięki Bogu.
A więc nadal była uczciwą Włoszką, jego kobietą, przyszłą żoną.
– Kiedy żołnierze ich zobaczyli i otworzyli ogień, Iwan chwycił jej wodze i wycelował w nią. Nie miała wyboru.
– A zatem wszystko jasne – zawyrokował pułkownik. Po uwolnieniu Fabiana będzie należeć do niego i Malamore nie dopuści do żadnych głupich błędów. Obrócił konia.
– Za mną – krzyknął do swoich ludzi.
– Si, signore! Jakie pojazdy mam przygotować? – zapytał Montefalcone.
– To kraj koni. Jedziemy, a pan do nas dołączy, Montefalcone – rzucił. Spiął Borgię i wśród stukotu kopyt opuścił wieś, kierując się na wschód. Za nim pociągnęli Włosi w czarnych koszulach, Kałmucy na wychudzonych kucykach i Kozacy w niemieckich mundurach. W stalowych ostrogach odbijały się promienie porannego słońca.
[...]