Читать книгу Chłopiec, który widział - Simon Toyne - Страница 10

2

Оглавление

Madjid Lellouche odciął kolejną uschniętą łodygę, nim podniósł wzrok. Wiedział, że będzie miał kłopoty, jeśli jego pracodawca zauważy, że choć na chwilę przestał pracować, coś jednak kazało mu przystanąć i odwrócić się – i wtedy go zobaczył.

Mężczyzna oddalony o jakieś pięćdziesiąt kroków pojawiał się i znikał za szpalerem platanów rosnących przy rzymskiej drodze, która pojawiła się tutaj mniej więcej w tym samym czasie co winnice. Droga biegła dokładnie za miejscem, gdzie pracował Madjid, w dole zbocza, więc żaden ruch nie mógł przyciągnąć jego wzroku. Mężczyzna był również na tyle daleko, że Madjid nie mógł usłyszeć jego kroków, nawet gdyby wiatr wiał w odpowiednim kierunku. Lecz tego dnia w ogóle nie było wiatru, tylko słońce, mgła rzednąca nad ziemią i zapowiedź upału, który będzie mu ciążył jak kamień i wysuszał na proch ziemię między winoroślami.

Madjid przysłonił ręką oczy i obserwował mężczyznę, który pojawiał się raz po raz między drzewami, brodząc w porannej mgle. Był blady, szczupły i wysoki, nosił jasną marynarkę, która wydawała się bardzo stara, miał białe jak śnieg włosy, choć wyglądał młodo, poruszał się z gracją tancerza, a nie z ciężką sztywnością typową dla starych, niedołężnych ludzi. Madjid wytężył słuch, ciekaw, czy usłyszy ponad brzęczeniem owadów kroki nieznajomego, lecz do jego uszu doszedł tylko trzask łamanej gałązki i świst bambusowego kija przecinającego powietrze. Ułamek sekundy później poczuł nagły, piekący ból.

– Za co ci, kurwa, płacę?

Madjid odwrócił się w miejscu i podniósł ręce, by osłonić się przed następnym ciosem.

Désolé! – zawołał, cofając się przed mężczyzną uzbrojonym w kij. – Désolé, monsieur.

Wpadł na rząd winorośli, strącając na ziemię kilka pomarszczonych, naznaczonych zarazą gron.

– Nie przepraszaj, tylko bierz się do roboty.

Bambus znów opadł ze świstem, tym razem trafiając ofiarę w przedramię. Madjid opadł na kolana. Przez szparę między uniesionymi rękami widział wielką spoconą postać Michela LePoux i złość płonącą w jego świńskich oczkach, osadzonych w mięsistej czerwonej twarzy.

Désolé, monsieur LePoux – powtórzył.

Bambus ponownie powędrował w górę i Madjid zamknął oczy, przygotowując się na kolejny cios. Znów usłyszał charakterystyczny świst i trzask kija uderzającego o skórę, nie poczuł jednak bólu. Otworzył oczy i spojrzał w górę. LePoux wciąż stał przed nim, jego sylwetka odcinała się wyraźnie od błękitnego nieba – podobnie jak sylwetka mężczyzny z drogi.

– Au… – powiedział nieznajomy głosem, który brzmiał jak przytłumiony grzmot i jak delikatny szum wiatru zarazem. – Ça fait mal. – To bolało. Przeciągał słowo mal podobnie jak miejscowi, tak że brzmiało raczej jak mel.

LePoux szarpnął za bambus, próbując wyrwać go z dłoni mężczyzny, ale ten trzymał kij bez większego wysiłku, choć był zapewne dwa razy lżejszy od właściciela winnicy. LePoux przestał się mocować i spojrzał groźnie na obcego.

– Wkroczył pan na prywatny teren.

– A pan dokonał brutalnej napaści – odrzekł mężczyzna. – Jak pan myśli, które z tych przestępstw jest cięższe?

– Przestępstw? – LePoux splunął na ziemię. – Nie ma mowy o żadnym przestępstwie. Ten człowiek jest mój, a co robię ze swoją własnością na swojej ziemi, to tylko i wyłącznie moja sprawa.

Ponownie szarpnął za bambus i nieznajomy tym razem go wypuścił, sprawiając, że LePoux poleciał raptownie do tyłu. Pochwycił się winorośli, strącając na ziemię kolejne grona. Mężczyzna pochylił się, by podnieść jedno z nich.

– Pański kraj zdelegalizował niewolnictwo w tysiąc osiemset trzydziestym pierwszym roku. – Zgniótł grono, powąchał różowy sok, oblizał palec i spojrzał na LePoux. – Więc jak ten człowiek może być pańską własnością?

LePoux stanął prosto i oderwał przepoconą koszulę od ciała.

– Nie wiem, kim pan jest, monsieur. Mówi pan z miejscowym akcentem, ale wiem, że nie mieszka pan w tej okolicy, bo znam tu wszystkich – prawników, sędziów, wszystkich. Pana nie znam, ale wiem, że wtargnął pan na moją ziemię, więc jeśli przegonię pana stąd tym kijem czy strzelbą, nikt nie będzie miał do mnie pretensji.

Podniósł bambus, lecz nieznajomy nawet nie drgnął.

– Od jak dawna ta ziemia należy do pana? – spytał.

– Moja rodzina ma tę winnicę od pięciu pokoleń – odparł LePoux, dumnie wypinając pierś.

Mężczyzna patrzył na niego przez chwilę, a potem pokręcił powoli głową.

– Szkoda, że nie przekaże jej pan szóstemu pokoleniu.

LePoux poczerwieniał jeszcze bardziej, a jego knykcie zrobiły się białe. Uderzył z całej siły, mierząc w nieznajomego. Był szybki, ale tamten był jeszcze szybszy. Błyskawicznie odsunął się na bok. Bambusowa tyczka uderzyła w ziemię tam, gdzie przed momentem stał. LePoux stracił równowagę i poleciał do przodu, nieznajomy zaś stanął na kij i złamał go na pół z głośnym trzaskiem, a potem obrócił się w miejscu i kopnął LePoux z taką siłą, że ten przeleciał przez winorośle i wylądował w następnym rzędzie, opleciony drutami i liśćmi.

Mężczyzna wygładził marynarkę i podał rękę Madjidowi, pomagając mu wstać. Jego dłoń była twarda jak marmur i silna jak ręka kowala, choć pozbawiona zgrubień i odcisków typowych dla ludzi pracujących fizycznie. Wydawał się młody i stary jednocześnie, białe włosy go postarzały, lecz gładka skóra przywracała młodzieńczy wygląd. Mógł mieć zarówno dwadzieścia, jak i sześćdziesiąt lat, choć jego oczy były stare, czarne i przepastne, jakby wpatrywały się w studnię.

– Jak nazywa się następna miejscowość? – spytał niskim głosem.

– Cordes – odparł Madjid. – Cordes-sur-Ciel.

Nieznajomy skinął głową.

– Jest tam krawiec?

– Monsieur Engel.

– A człowiek lub miejsce zwane Magellan?

Madjid zmarszczył brwi, przeszukując pamięć. Chciał pomóc temu mężczyźnie, bo on pomógł jemu, lecz ta nazwa nic mu nie mówiła.

– Przepraszam – odparł w końcu. – Ale nigdy nie słyszałem tej nazwy.

Było mu przykro, jakby zawiódł swojego dobroczyńcę.

Nieznajomy zmarszczył brwi i ponownie skinął głową.

– Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas – odparł w końcu, po czym odwrócił się do LePoux. – Ta ziemia jest zepsuta – oznajmił, zrywając liść i podnosząc go do słońca, by lepiej zobaczyć pomarańczowe i czarne plamki na zielonym tle. – Wszystkie winorośle są zatrute escą, a biorąc pod uwagę stan twojej winnicy i sposób, w jaki traktujesz swoich robotników, nie zyskasz ani pieniędzy, ani współczucia, które pozwoliłyby uratować uprawy. Zbiory się nie udadzą i będziesz musiał to wszystko sprzedać, raczej wcześniej niż później. – Wypuścił liść i zwrócił się ponownie do Madjida: – Powinien pan stąd wyjechać – poradził mu. – Nie czeka tu pana nic oprócz bólu.

Madjid patrzył w milczeniu, jak nieznajomy odchodzi przez winorośle z powrotem do drogi. Z tyłu dobiegały go trzaski i sapania, gdy LePoux wstawał z ziemi.

– Wracaj do pracy – warknął właściciel. Podniósł połówki złamanego bambusa, spojrzał na nie i rzucił na ziemię.

Madjid rozejrzał się. Pomarańczowe i brązowe plamki zarazy znaczyły niemal wszystkie liście. Nieznajomy miał rację, te zbiory można było spisać na straty. A kiedy zaraza obejmie winnicę, LePoux zrzuci na niego całą winę, będzie go bił, wyzywał od nierobów i przegoni stąd, nie zapłaciwszy ani grosza. Musiał się stąd wynieść. Było to tak oczywiste, że poczuł, jakby nagle wyrwał się spod mocy jakiegoś zaklęcia. Zaślepił go pozorny brak innych możliwości i ślepa wiara w wartość ciężkiej pracy. Spojrzał ponownie w stronę obcego mężczyzny, który otworzył mu oczy. Nieznajomy był już prawie na drodze.

– Jak się pan nazywa?! – zawołał.

– Salomon – odparł mężczyzna, nie odwracając się. Mówił równie cicho, jak poprzednio, lecz jego głos brzmiał w uszach Madjida głośniej od krzyku. – Nazywam się Salomon Creed.

Chłopiec, który widział

Подняться наверх