Читать книгу Na szkarłatnych morzach - Скотт Линч - Страница 8
Rozdział 1
Gierki
Оглавление1
Grali w Karuzelę. Stawka wynosiła blisko połowę fortuny, będącej własnością Locke’a Lamory i Jeana Tannena, a oni zbierali takie cięgi jak dwa zakurzone dywany na trzepaku.
– Piąte rozdanie, ostatnie zakłady – oznajmił odziany w aksamit krupier, stojący na podwyższeniu obok okrągłego stołu. – Czy panowie decydują się wziąć nowe karty?
– Nie, nie, panowie decydują się naradzić – odparł Locke, pochylając się w lewo i przysuwając usta do ucha Jeana. Zniżył głos do szeptu. – Co masz na ręku?
– Spaloną pustynię – mruknął Jean, od niechcenia przesuwając prawą dłoń tak, aby zasłonić usta. – A ty?
– Pustkowie gorzkiego rozczarowania.
– Cholera.
– Zaniedbaliśmy modlitw w tym tygodniu? Któryś z nas pierdnął w świątyni czy co?
– Wydawało mi się, że przegrywanie to część planu.
– Zgadza się, ale myślałem, że trochę przy tym powalczymy.
Krupier zakaszlał dyskretnie w lewą dłoń – przy karcianym stole był to odpowiednik zdzielenia Locke’a i Jeana przez łeb. Locke odsunął się od przyjaciela, postukał delikatnie kartami o lakierowaną powierzchnię stołu i wyszczerzył zęby w najlepszej wersji uśmiechu pod tytułem „doskonale wiem, co robię”. Westchnął w głębi ducha, zerkając na pokaźną kupkę drewnianych żetonów, które za chwilę miały wyruszyć w krótką podróż z centrum blatu do stosu przeciwniczek.
– Oczywiście jesteśmy gotowi – powiedział – stawić czoło naszemu przeznaczeniu, z heroicznym stoicyzmem, godnym pochwały historyków i poetów.
Krupier skinął głową.
– Panie i panowie nie podbiją stawki. Bank sprawdza.
Rozległ się szelest tasowanych i wykładanych kart, gdy cała czwórka graczy ułożyła je i odsłoniła, kładąc przed sobą na stole koszulkami do góry.
– Doskonale – powiedział krupier. – Proszę odwrócić karty.
Sześćdziesięcioro, a może siedemdziesięcioro najbogatszych próżniaków z Tal Verrar, którzy stłoczyli się w pomieszczeniu za plecami graczy, by obserwować, jak raz za razem upokarzano Locke’a i Jeana, teraz pochyliło się jak na komendę. Każdy chciał zobaczyć, jak bardzo będą zakłopotani tym razem.
2
Tal Verrar, Róża Bogów, zachodni kraniec tego, co Therińczycy nazywają cywilizowanym światem.
Gdyby znaleźć się tysiąc jardów ponad najwyższymi wieżami Tal Verrar albo kołować leniwie jak rzesze mew, rojących się w szczelinach i na dachach miasta, zobaczyłoby się, jak rozległe, ciemne wyspy przyczyniły się do nadania temu miejscu owego wiekowego przezwiska. Układają się spiralą od serca miasta, ciągiem coraz większych półksiężyców, jak stylizowane płatki róży na mozaice.
Nie są naturalne w takim rozumieniu, jak naturalny jest wyłaniający się kilka mil na północny wschód od nich ląd. Ów popękał od wiatrów i deszczy, zdradzając swój wiek. Wyspy Tal Verrar wyglądają jak nietknięte, w ogóle nieulegające pogodzie – powstały z czarnego szkła Eldrenów, niewyobrażalnych ilości tego tworzywa, niekończących się ciągów tarasów poprzecinanych na wylot przejściami i przykrytych glazurą kamienia i ziemi, z których wyrasta miasto ludzi.
Różę Bogów otacza sztuczna rafa, dziurawy krąg o średnicy trzech mil, rysujący się cieniem pod falami. Ta ukryta ściana łagodzi niespokojne Morze Mosiądzu, umożliwiając przepłynięcie statkom z banderami setek królestw i dominiów. Ich maszty i reje tworzą biały las zwiniętych żagli.
Przyjrzawszy się dokładnie zachodniej wyspie, można było dostrzec w jej sercu strome czarne ściany, opadające setki stóp ku delikatnie chlupoczącym falom w porcie, gdzie sieć drewnianych nabrzeży przywarła do podnóży klifu. Natomiast wychodząca na morze część wyspy układa się na całej długości tarasami. Sześć szerokich, płaskich półek leży jedna na drugiej; każda – prócz najniższej – wznosi się nad poprzednią, wysoką na pięćdziesiąt stóp, gładką skarpą.
Południowy kraniec tej wyspy nazwano Złotymi Schodami – tam na sześciu tarasach jest gęsto od karczm, jaskiń hazardu, prywatnych klubów, burdeli i aren. Złote Schody mienią się stolicą hazardu miast-państw, miejscem, gdzie mężczyźni i kobiety mogą tracić pieniądze na wszystko, począwszy od pomniejszych występków, a skończywszy na najbardziej nikczemnych zbrodniach. We wspaniałomyślnym geście gościnności władze Tal Verrar ogłosiły, że żaden cudzoziemiec na Złotych Schodach nie może być wzięty w niewolę. W rezultacie niewiele jest miejsc na zachód od Camorry, gdzie przybysze mogą bezpieczniej spić się do nieprzytomności i zasnąć w rynsztoku lub ogrodzie.
Na Złotych Schodach panuje sztywna stratyfikacja. Z każdym wyższym tarasem wzrasta jakość przybytków, tak samo jak rozmiar, liczba i gwałtowność ochroniarzy przy ich drzwiach. Ukoronowaniem Złotych Schodów jest kilkanaście barokowych dworków ze starego kamienia i wiedźmodrzewia, zakorzenionych w wilgotnych, zielonych luksusach wypielęgnowanych ogrodów i miniaturowych lasów.
To są „domy gry z klasą” – ekskluzywne kluby, gdzie ludzie majętni mogą grać w stylu, do którego upoważniają ich listy kredytowe. Przez wieki były nieformalnymi ośrodkami władzy; to tam arystokracja, biurokraci, kupcy, kapitanowie statków, legaci i szpiedzy zbierali się, by rzucać na szalę fortuny – prywatne i polityczne.
W tych domach zadbano o wszelkie możliwe wygody. Znamienici goście wsiadają do palankinów w prywatnym porcie u podnóża urwiska wewnętrznej zatoki i są wciągani na górę przez lśniące, mosiężne silniki wodne, dzięki czemu omijają wąskie, kręte i zatłoczone rampy prowadzące na pięć niższych Schodów od strony morza. Znajduje się tu nawet publiczny skwer do pojedynków – rozległy, wypielęgnowany trawnik leżący na samym środku najwyższego tarasu, by nikt bardziej opanowany nie musiał powstrzymywać tych, którym krew zawrze w żyłach.
Eleganckie domy gry są nietykalne. Tradycja starsza i trwalsza niż prawo zabrania żołnierzom czy straży miejskiej postawić tam stopę, z wyjątkiem sytuacji, gdy trzeba zareagować na najbardziej odrażającą zbrodnię. Są przedmiotem zazdrości całego kontynentu: żaden zagraniczny klub, choćby nie wiadomo jak luksusowy i ekskluzywny, nie zdołał odtworzyć tej szczególnej atmosfery, jaka panuje w prawdziwym verrarskim domu gry. A i tak wszystkie one nie dorastają do pięt Wieży Grzechu.
Wysoka niemal na sto pięćdziesiąt stóp Wieża Grzechu sterczy w niebo na południowym krańcu najwyższego tarasu Schodów, który znajduje się dwieście pięćdziesiąt stóp nad poziomem portu. Zbudowano ją z czarnego staroszkła o perłowym połysku. Każdą z dziewięciu kondygnacji otacza szeroki balkon ozdobiony alchemicznymi latarniami. Nocą Wieża Grzechu jest konstelacją świateł w kolorze szkarłatu i nieba o zmroku, herbowych barw Tal Verrar.
Wieża Grzechu to najbardziej ekskluzywny, cieszący się najgorszą sławą i najsilniej strzeżony dom gry na świecie, otwarty od zmierzchu do świtu dla tych, którzy są dość potężni, bogaci lub piękni, by przekroczyć próg strzeżony przez kapryśnych ochroniarzy. Każde kolejne piętro przebija poprzednie pod względem luksusu, elitarności i poziomu ryzyka dozwolonych tam gier. Na wstęp na kolejne piętro trzeba zapracować dobrym kredytem, zabawnym obejściem i nieskazitelną grą. Niektórzy pretendenci tracili całe lata życia i tysiące solari, żeby przyciągnąć uwagę pana Wieży Grzechów, który, utrzymując bezwzględnie swoją wyjątkową pozycję, stał się najpotężniejszym arbitrem pozycji społecznej w historii miasta.
Zasady zachowania w Wieży Grzechu są niepisane, ale tak sztywne, jakby to był religijny kult. Najprostsza i najbardziej niepodważalna reguła to śmierć dla klienta przyłapanego na oszukiwaniu. Sam archont Tal Verrar złapany z kartą w rękawie nie uniknąłby konsekwencji, nawet z bożą pomocą. Co kilka miesięcy krupierzy z wieży odkrywają kogoś, kto chciał być wyjątkiem od reguły; i wtedy kolejna osoba umiera dyskretnie, z powodu przedawkowania środka alchemicznego w powozie albo w tragicznym „wypadku” – spada z balkonu na ósmym piętrze, zwieszającego się nad twardym brukiem dziedzińca Wieży Grzechu.
Locke Lamora i Jean Tannen potrzebowali dwóch lat i całkowicie nowych fałszywych tożsamości, aby ostrożnie, z pomocą oszustwa dotrzeć na czwarte piętro.
W rzeczy samej oszukują nawet w tej chwili, starając się ze wszystkich sił dotrzymać kroku przeciwniczkom, które nie muszą uciekać się do podobnych sztuczek.
3
– Panie mają sekwens wież i sekwens szabli, ukoronowany pieczęcią słońca – oznajmił krupier. – Panowie mają sekwens kielichów i wysoką kartę z piątką kielichów. Piąte rozdanie należy do pań.
Locke zagryzł wewnętrzną stronę policzka, gdy fala aplauzu rozeszła się w ciepłym powietrzu sali. Na razie panie wygrały cztery z pięciu partii i tłum ledwie raczył zauważyć jedyne zwycięstwo Locke’a i Jeana.
– A niech to – powiedział Jean, całkiem wiarygodnie parodiując zaskoczenie.
Locke odwrócił się do przeciwniczki po swojej prawej. Maracosa Durenna była smukłą kobietą pod czterdziestkę, o śniadej cerze i gęstych włosach w kolorze oleistego dymu, z kilkoma widocznymi bliznami na szyi i przedramionach. W prawej dłoni trzymała cienkie, czarne cygaro oplecione złotą nicią, a na jej twarz wypłynął powściągliwy uśmieszek chłodnego zadowolenia. Jasne było, że gra nie wymaga od niej zbytniego wysiłku.
Za pomocą grabek na długiej rączce krupier przesunął mały stosik drewnianych żetonów Locke’a i Jeana na część stołu należącą do pań. Potem tymi samymi grabkami zmiótł wszystkie karty z powrotem do swoich rąk. Gracze mieli surowy zakaz dotykania kart, po tym jak krupier ogłosił, że bank sprawdza.
– Madam Durenno – odezwał się Locke. – Gratuluję coraz bardziej krzepkiego stanu finansów. Pani sakiewka to chyba jedyna rzecz, która rośnie szybciej od mojego nadciągającego kaca.
Przesunął żeton między palcami prawej ręki. Ten mały drewniany krążek był wart pięć solari, z grubsza ośmiomiesięczny zarobek zwykłego robotnika.
– Moje kondolencje z powodu szczególnie nieszczęśliwego układu kart, panie Kosta.
Madam Durenna zaciągnęła się głęboko cygarem, a potem powoli wypuściła kłąb dymu, tak że zawisł w powietrzu między Lockiem i Jeanem, dostatecznie daleko, by nie uznać tego za obrazę. Locke już się zorientował, że zabawa dymem z cygara to jej strat péti, drobna gierka – ostentacyjnie grzeczny manieryzm, który ma rozpraszać uwagę lub drażnić przeciwników przy karcianym stole, prowokując ich do popełniania błędów. Jean zamierzał wykorzystać własne cygara do tego samego celu, ale Durenna okazała się w tym lepsza.
– Żadnego układu kart nie można uznać za naprawdę nieszczęśliwy w obecności pary tak pięknych przeciwniczek – odparł Locke.
– To niemal godne podziwu, gdy mężczyzna nadal potrafi być tak czarująco nieszczery, chociaż właśnie wyciśnięto z jego sakiewki całe srebro – powiedziała partnerka Durenny, siedząca po jej prawej stronie, między nią a krupierem.
Izmila Corvaleur była niemalże wzrostu Jeana, rozłożysta i rumiana, potężnie zaokrąglona w każdym miejscu, w którym kobieta może się zaokrąglić. Była niezaprzeczalnie atrakcyjna, ale błyszcząca w jej oczach inteligencja zdradzała pogardę. Locke dostrzegał u niej hamowaną napastliwość, upodabniającą ją nieco do ulicznego awanturnika – zaostrzony apetyt na ostrą rywalizację. Corvaleur nieustannie podjadała wisienki w czekoladzie z posrebrzanego pudełeczka, głośno oblizując palce po każdym smakołyku. To oczywiście była jej strat péti.
Corvaleur została po prostu stworzona do Karuzeli, pomyślał Locke. Umysł doskonały do kart i postura zdolna znieść specyficzną dla tej gry karę za przegrane rozdanie.
– Kara – oznajmił krupier.
Stojąc na podium, uruchomił mechanizm wprawiający w ruch karuzelę. Umieszczone pośrodku stołu urządzenie składało się z okrągłych mosiężnych ram, w których znajdowały się szeregi maleńkich, szklanych zakorkowanych srebrem ampułek. Wirowało w delikatnym świetle latarni, dając złudzenie, że zamienia się w srebrne pasma pośród mosiądzu. I wtedy mechanizm pod stołem szczęknął, maleńkie buteleczki z grubego szkła zagrzechotały, wpadając na siebie, i karuzela wypluła dwie ampułki. Potoczyły się w kierunku Locke’a i Jeana, i z brzękiem uderzyły o uniesiony lekko brzeg stołu.
Karuzela to gra dla dwóch dwuosobowych drużyn. Gra kosztowna, ponieważ mechanizm zegarowy karuzeli jest bardzo cenny. Pod koniec każdego rozdania przegrywająca drużyna otrzymywała losowo wybrane dwie ampułki z ogromnej kolekcji. Znajdował się w nich alkohol pomieszany ze słodkimi olejkami i sokiem owocowym, żeby ukryć moc danego napoju. Karty stanowiły tylko jeden z aspektów gry. Oprócz tego gracze musieli zachować skupienie mimo coraz silniejszego wpływu szatańskich buteleczek. Gra kończyła się dopiero wtedy, gdy gracz był zbyt pijany, by trzymać karty.
Teoretycznie w Karuzeli nie dało się oszukiwać. Pracownicy Wieży Grzechu zajmowali się mechanizmem i przygotowywali ampułki. Małe, srebrne kapturki szczelnie przykrywały woskowe pieczęcie. Graczom nie wolno było dotykać karuzeli ani ampułek innych graczy pod groźbą natychmiastowego walkowera. Nawet czekoladki i cygara dostarczał dom gry. Locke i Jean mogliby posunąć się do tego, żeby odmówić Madam Corvaleur luksusu słodyczy, ale z kilku powodów byłby to kiepski pomysł.
– Cóż – powiedział Jean, łamiąc pieczęć na maleńkiej buteleczce. – To chyba czas na toast na cześć czarujących przegranych.
– Gdybyśmy tylko wiedzieli, gdzie takie znaleźć – powiedział Locke i obaj wypili swoje drinki.
Gardłem Locke’a spłynęła ciepła struga o śliwkowym aromacie. To był mocny drink. Locke westchnął i odstawił pustą buteleczkę. Cztery ampułki do jednej; fakt, że jego koncentracja zaczynała się rozmywać, wskazywał, że alkohol już działał.
Kiedy krupier tasował karty do następnego rozdania, Madam Durenna zaciągnęła się cygarem, głęboko i z zadowoleniem, po czym strzepnęła popiół do szczerozłotego naczynia postawionego na podwyższeniu przy jej prawej ręce. Wypuściła przez nozdrza dwie leniwe strużki dymu i zapatrzyła się na karuzelę zza szarego welonu. Durenna to z natury drapieżnik działający z zasadzki, pomyślał Locke. Najlepiej czuje się za jakimś parawanem. Wedle jego informacji dopiero od niedawna prowadziła życie jako spekulantka w Tal Verrar. Wcześniej dowodziła korsarzami; ścigała dla nagrody i zatapiała niewolnicze statki z Jerem na otwartym morzu. Nie dorobiła się tych blizn, popijając herbatkę na salonach.
Byłoby to bardzo, bardzo niefortunne, gdyby taka kobieta jak ona dowiedziała się, że Locke i Jean, aby wygrywać, korzystają z czegoś, co Locke lubił określać jako „subtelnie nieortodoksyjne metody”. Niech to diabli, lepiej już byłoby przegrać w tradycyjny sposób albo zostać przyłapanym na oszustwie przez pracowników Wieży Grzechu. Oni przynajmniej okazaliby się szybkimi i skutecznymi katami. W końcu mieli duży ruch w interesie.
– Wstrzymaj się z kartami – powiedziała Madam Corvaleur do krupiera, przerywając rozmyślania Locke’a. – Mara, panowie mieli kilka pechowych rozdań. Może pozwolimy im na przerwę?
Locke ukrył nagłe podniecenie. Para, która prowadziła w Karuzeli, mogła zaproponować przeciwnikom krótką przerwę w grze, ale z oczywistych powodów rzadko wyświadczano taką grzeczność: dawała przegrywającym cenny czas, aby otrząsnąć się z działania alkoholu. Czy Corvaleur starała się ukryć jakiś własny niepokój?
– Panowie włożyli wiele wysiłku w grę, licząc te wszystkie żetony i przepychając je na naszą stronę raz za razem. – Durenna zaciągnęła się i wydmuchnęła dym. – Zrobicie nam zaszczyt, panowie, jeśli zgodzicie się na krótką przerwę, żeby się odświeżyć i dojść do siebie.
Aha. Locke uśmiechnął się i złożył ręce przed sobą na stole. Więc to była gra – pokaz dla tłumu, żeby wszyscy zobaczyli, jak panie pogardzają przeciwnikami, jak pewne są swojego zwycięstwa. To była szermierka na etykietę i Durenna wykonała właśnie odpowiednik rzucenia się do gardła. Odmowa wprost byłaby potwornym naruszeniem etykiety. Odpowiedź Locke’a i Jeana musiała być delikatna.
– Czy może być coś bardziej odświeżającego niż dalsza gra z tak wspaniałymi przeciwniczkami? – zapytał Jean.
– Pan jest zbyt uprzejmy, panie de Ferra – odpowiedziała Madam Durenna. – Ale czy chciałby pan, by szeptano, że jesteśmy bez serca? Nie odmówiliście nam żadnej z przyjemności. – Cygarem wskazała słodycze Madam Corvaleur. – Odmówicie nam satysfakcji zaoferowania wam w zamian odpoczynku?
– Nie odmówilibyśmy pani niczego, ale błagamy, byśmy mogli zaspokoić pani większe pragnienie. Pragnienie, z powodu którego zadała sobie pani ten kłopot i przybyła tu dziś wieczorem. Żądzę gry.
– Przed nami jeszcze wiele rozdań – dodał Locke. – I zraniłaby nas myśl, że przysporzyliśmy paniom jakiejkolwiek niewygody. – To mówiąc, spojrzał w oczy krupierowi.
– Ależ panowie nie przysporzyli nam najmniejszej niewygody – odparła słodko Madam Corvaleur.
Locke miał nieprzyjemne wrażenie, że uwaga tłumu skupiła się na tej wymianie zdań. Wraz z Jeanem rzucił wyzwanie kobietom powszechnie uznawanym za najlepszych graczy w Karuzelę w Tal Verrar i przy pozostałych stolikach na czwartym piętrze Wieży Grzechu zebrała się już spora widownia. Powinna się przy nich toczyć gra, ale ciche porozumienie między domem a klientami sprawiło, że na czas rzezi w salonie zaprzestano innych gier.
– Dobrze więc – powiedziała Durenna. – Nie mamy nic przeciwko kontynuowaniu gry. Może nawet teraz szczęście uśmiechnie się do panów.
Locke’owi tylko odrobinę ulżyło, gdy porzuciła swą słowną rozgrywkę. W końcu spodziewała się, że wytrzepie z niego i Jeana srebro, jak kucharz wytrzepuje wołki z worka po mące.
– Szóste rozdanie – oznajmił krupier. – Początkowa stawka wynosi dziesięć solari.
Kiedy gracze przesunęli po dwa żetony, krupier rzucił każdemu trzy karty.
Madam Corvaleur dokończyła kolejną wisienkę oprószoną czekoladą i zlizała słodkie resztki z palców. Jean, nim dotknął kart, wsunął palce lewej dłoni pod klapę surduta i poruszył nimi, jakby się drapał. Po kilku sekundach Locke zrobił to samo. Zauważył, że Madam Durenna patrzy na nich i przewraca oczami. Sygnały między graczami były jak najbardziej akceptowane, ale preferowano bardziej subtelne.
Durenna, Locke i Jean niemal jednocześnie zerknęli w karty; Corvaleur chwilę po nich, z powodu wilgotnych palców. Zaśmiała się cicho. Naprawdę dobra karta czy strat péti? Wyglądała na niezwykle zadowoloną, ale Locke był pewien, że nawet podczas snu miała dokładnie taki sam wyraz twarzy. Twarz Jeana nie zdradzała niczego, a Locke próbował uśmiechnąć się leciutko, chociaż jego trzy karty na wejściu zakrawały na farsę.
Na drugim końcu sali znajdowały się kręcone schody z mosiężną poręczą, prowadzące na piąte piętro, u stóp których stał potężnie zbudowany strażnik. W jednym miejscu rozszerzały się, tworząc swego rodzaju galeryjkę. Ruch na niej przyciągnął uwagę Locke’a – stała tam na wpół ukryta w cieniu, smukła, wytwornie ubrana postać. Ciepłe, złociste światło latarni w salonie odbijało się w binoklach. Locke’owi przebiegł po kręgosłupie dreszcz podniecenia.
Możliwe to? Locke starał się mieć ukrytą postać na oku, udając, że skupia się na kartach. Blask od binokli nie przesunął się ani nie zamigotał – mężczyzna zdecydowanie patrzył na ich stolik.
Nareszcie on i Jean przyciągnęli (może przez przypadek, ale na bogów, nie wzgardzą tą odrobiną szczęścia) uwagę mężczyzny, który miał swoje biuro na ostatnim piętrze, pana Wieży Grzechu, tajemnego władcy wszystkich złodziei w Tal Verrar, człowieka, który w żelaznym uścisku trzymał jednocześnie świat kradzieży i świat zbytku. W Camorze nazywaliby go capą, ale tu nie nosił żadnego tytułu, tylko imię.
Requin.
Locke odchrząknął, odwrócił wzrok z powrotem do stołu i przygotował się do kolejnej przegranej. Nad ciemnymi wodami poniosło się ciche echo dzwonów okrętowych, ogłaszających dziesiątą godzinę wieczoru.
4
– Osiemnaste rozdanie – powiedział krupier. – Początkowa stawka wyniesie dziesięć solari.
Locke musiał wyraźnie drżącą ręką odsunąć jedenaście ampułek, żeby przesunąć przed siebie żetony. Madam Durenna, nieporuszona jak statek w suchym doku, paliła czwarte cygaro tego wieczoru. Madam Corvaleur lekko kołysała się w krześle. Może zarumieniła się nieco bardziej niż zwykle? Locke starał się nie przyglądać jej zbyt natarczywie, gdy wykładała początkową stawkę. Może kołysanie to efekt tylko i wyłącznie jego własnego, coraz większego odurzenia alkoholem. Zbliżała się północ i przetykane dymem powietrze w dusznym salonie gryzło Locke’a w oczy i gardło, jak wełna.
Krupier, opanowany i czujny jak zawsze – chyba miał w sobie więcej trybików niż karuzela – wyłożył trzy karty na stół przed Lockiem. Locke przesunął palcami pod klapą surduta, a potem zerknął w karty i mruknął „Ahhhha” tonem zdradzającym zadowolenie i zainteresowanie. Dostał zadziwiającą konstelację śmiecia. Najgorsze rozdanie jak do tej pory. Zamrugał, po czym zmrużył oczy, zastanawiając się, czy alkohol jakimś cudem nie ukrywa przed jego spojrzeniem przyzwoitych kart, ale niestety! Kiedy skupił się ponownie, karty nadal były do niczego.
Ostatnim razem panie były zmuszone się napić, ale jeśli Jean nie skrywał na stole jakiegoś cudu, można było śmiało obstawiać, że kolejna buteleczka wkrótce wesoło potoczy się przez blat do trzęsącej się dłoni Locke’a.
Osiemnaście rozdań, pomyślał Locke, by – na razie – przegrać dziewięćset osiemdziesiąt solari. Jego umysł, dobrze naoliwiony alkoholem z Wieży Grzechu, pogrążył się we własnych obliczeniach. Roczne wydatki na garderobę wysoko postawionego człowieka. Mały statek. Naprawdę duży dom. Dożywotnie zarobki uczciwego rzemieślnika, na przykład kamieniarza. Udawał kiedyś kamieniarza?
– Dobieramy – powiedział krupier, przywołując go do gry.
– Karta – powiedział Jean.
Krupier podał mu jedną. Jean zerknął, skinął głową i przesunął kolejny żeton na środek stołu.
– Podbijam.
– Czekam – powiedziała Madam Durenna. Przesunęła dwa drewniane żetony ze swojego pokaźnego stosu. – Odsłonięcie przed partnerem.
Pokazała dwie karty z ręki Madam Corvaleur, która nie zdołała powstrzymać uśmiechu.
– Karta – powiedział Locke.
Krupier podał mu jedną, a Locke odgiął brzeg tylko na tyle, żeby się zorientować, co dostał. Dwójka kielichów, w tej sytuacji warta dokładnie tyle, co wodniste gówno chorego psa. Zmusił się do uśmiechu.
– Podbijam – powiedział, przesuwając przed siebie dwa żetony. – Czuję, że bogowie mi pobłogosławili.
Wszystkie oczy zwróciły się wyczekująco na Madam Corvaleur, która wyjęła oprószoną czekoladą wisienkę z topniejących zapasów, włożyła ją do ust i głośno oblizała palce.
– Och – powiedziała, gapiąc się na karty i delikatnie bębniąc lepkimi palcami o stół. – Och... och... och... Mara, to jest... przedziwne...
I wtedy upadła w przód, lądując głową na wielkim stosie drewnianych żetonów na stole. Karty pofrunęły na stół, koszulkami do dołu, a ona zamachnęła się, bez ładu i składu, by je zakryć dłonią.
– Izmila – powiedziała Madam Durenna z pewnym naciskiem w głosie. – Izmila!
Potrząsnęła partnerką, trzymając ją za bezwładne ramiona.
– Zmila – zgodziła się Madam Corvaleur zaspanym, bełkotliwym głosem.
Rozdziawiła usta i na warte po pięć solari żetony spłynęła ślina z resztką czekolady i wiśni.
– Mmmmilllaaaaa. Barrrrdzo... dziwne... przedziwne...
– Zagrywka Madam Corvaleur. – Krupier nie zdołał ukryć zaskoczenia w głosie. – Madam Corvaleur musi oznajmić, co wybiera.
– Izmila! Skup się! – Madam Durenna mówiła podenerwowanym szeptem.
– Tyle... kart... – wymamrotała Corvaleur. – Uważaj, Mara... aaaż... tyyle... kart. Na stole.
Na koniec wybełkotała:
– Blemble... na... fla... ga...
A potem odpłynęła.
– Koniec gry – powiedział po kilku sekundach krupier.
Zmiótł grabkami wszystkie żetony Madam Durenny i przeliczył pospiesznie. Locke i Jean zgarną wszystko ze stołu. Groźba utraty tysiąca solari nagle zamieniła się w zysk podobnej wielkości i Locke westchnął z ulgą.
Krupier przyjrzał się Madam Corvaleur, która wykorzystała swoje żetony jako poduszkę, i kaszlnął w dłoń.
– Panowie... Kasyno, ehm, dostarczy nowe żetony stosownej wartości w zamian za... te, które nadal są używane.
– Oczywiście – powiedział Jean, delikatnie poklepując górkę żetonów Durenny, które nagle pojawiły się przed nim.
W otaczającym ich tłumie Locke słyszał pomruk zdumienia, konsternacji i zaskoczenia. W końcu rozległ się delikatny aplauz ze strony bardziej szczodrych obserwatorów, ale szybko zamarł. Byli raczej zakłopotani niż rozbawieni widokiem takiej znamienitości jak Madam Corvaleur, która spiła się raptem sześcioma drinkami.
– Hm – mruknęła Madam Durenna, gasząc cygaro w złotym naczyniu i wstając.
Poprawiła żakiet z czarnego aksamitu, z platynowymi guzikami i wykończeniami ze srebrnogłowiu, wart znaczną część tego, co postawiła tej nocy.
– Panie Kosta, panie de Ferra... Chyba muszę przyznać, że przegrałyśmy.
– Ale z pewnością nie zostały panie pokonane – odparł Locke, przywołując resztki błyskotliwości i jadowicie czarujący uśmiech na twarz. – Niemal nas... załatwiłyście.
– Cały świat wokół mnie się kołysze – powiedział Jean, którego dłonie nie zadrżały przez całą grę.
– Zajmujące towarzystwo panów sprawiło mi dużą przyjemność – powiedziała Madam Durenna tonem dającym jasno do zrozumienia, że było wręcz przeciwnie. – Może zagramy jeszcze raz w tym tygodniu? Na honor, musicie przecież dać nam szansę na rewanż.
– Nic nie sprawi nam większej przyjemności – powiedział Jean, a Locke pokiwał z entuzjazmem głową, co wywołało natychmiastowy ból w czaszce.
Madam Durenna wyciągnęła chłodnym gestem rękę, zgadzając się, by obaj ucałowali powietrze ponad jej dłonią. Kiedy to uczynili, jakby skłaniając się przed wyjątkowo drażliwym wężem, czterej pracownicy Requina pojawili się, żeby przenieść chrapiącą Madam Corvaleur w bardziej stosowne miejsce.
– Na bogów, to musi być nużące, patrzeć, jak noc w noc próbujemy spić jeden drugiego – powiedział Jean.
Rzucił krupierowi żeton wart pięć solari. Do zwyczaju należało zostawienie krupierowi małego napiwku.
– Skądże znowu, proszę pana. W jakich monetach życzy pan sobie otrzymać resztę?
– Jaką resztę? – Jean się uśmiechnął. – Zatrzymaj wszystko.
Po raz drugi tej nocy krupier zdradził ludzkie emocje. Jeden mały drewniany żeton wynosił połowę jego rocznej pensji. Z trudem więc ukrył zaskoczenie, gdy Locke rzucił mu kilka następnych.
– Fortuna to pani, która lubi, gdy się nią dzielić – stwierdził Locke. – Kup sobie dom albo coś... Teraz liczenie sprawia mi pewien kłopot.
– Słodcy bogowie, pięknie dziękuję, panowie! – Krupier rozejrzał się szybko i zniżył głos: – Te dwie damy nie przegrywają zbyt często. Właściwie to pierwszy raz, o ile dobrze pamiętam.
– Zwycięstwo ma swoją cenę – odparł Locke. – Podejrzewam, że moja głowa będzie ją płacić, kiedy obudzę się jutro.
Madam Corvaleur niesiono ostrożnie schodami na dół, a Madam Durenna szła z tyłu, żeby mieć oko na taszczących ją mężczyzn. Tłum się rozproszył. Ci obserwatorzy, którzy zostali przy swoich stołach, teraz wzywali obsługę, zamawiali jedzenie i nowe talie kart, by rozpocząć własną grę.
Locke i Jean zebrali swoje żetony (świeże, nieoślinione, szybko dostarczone przez obsługę, by zastąpić żetony Madam Corvaleur) w tradycyjnych wyłożonych aksamitem drewnianych pudełkach i ruszyli ku schodom.
– Moje gratulacje, panowie – powiedział mężczyzna pilnujący wejścia na piąte piętro.
Z góry sączyło się podzwanianie szkła i pomruk rozmów.
– Dziękujemy – powiedział Locke. – Obawiam się, że gdyby w Madam Corvaleur coś się nie poddało, jeszcze jedno albo dwa rozdania i ja bym to zrobił.
Powoli zeszli z Jeanem schodami, które biegły spiralnie w dół po wewnętrznej stronie murów Wieży Grzechu. Byli ubrani jak zamożni mężczyźni, stosownie do wymogów mody i pełni verrarskiego lata. Locke (którego włosom alchemicznie nadano jasny słoneczny odcień) miał na sobie karmelowy frak z wciętą talią i szerokimi, sięgającymi kolan połami. Ogromne, trzywarstwowe mankiety obrębiono na pomarańczowo i czarno oraz ozdobiono złotymi guzikami. Nie nosił kamizelki, tylko przepoconą tunikę z najlepszego jedwabiu i luźny, czarny fular. Jean był ubrany podobnie, tyle że jego frak miał szarobłękitny odcień morza w pochmurny dzień. Brzuch przewiązał szeroką, czarną szarfą, takiego samego koloru jak jego krótkie, kręcone włosy na brodzie.
Schodzili, mijając piętra ze znakomitościami... Były tam królowe verrarskiego handlu, z uwieszonymi u ich ramion jak dekoracyjne zwierzątka domowe młodymi towarzyszami obu płci. Byli mężczyźni i kobiety z kupionymi lashańskimi tytułami, gapiący się ponad kartami i karafkami z winem na pomniejszych donów i doñe Camorry. Vadrańscy kapitanowie w obcisłych, czarnych płaszczach z żeglarską ogorzelizną niczym maską na ostrych, bladych twarzach. Locke rozpoznał co najmniej dwóch członków Priori, zespołu rad kupieckich, które teoretycznie rządziły Tal Verrar. Wypchane kieszenie to najwyraźniej główny warunek członkostwa w Priori.
Toczyły się kości i pobrzękiwały kieliszki. Goście się śmiali, pokasływali, przeklinali i wzdychali. Wstążki dymu snuły się niespiesznie w ciepłym powietrzu, unosząc ze sobą zapachy perfum i wina, potu i pieczonego mięsa, a gdzieniegdzie żywiczną nutę alchemicznych narkotyków.
Locke widział już prawdziwe pałace i dwory. Wieża Grzechu, chociaż zbytkowna, nie była znowuż piękniejsza od domów, do których wróci wielu z tych ludzi, kiedy w końcu skończy się noc, a wraz z nią gra. Jej prawdziwa magia płynęła z jej kapryśnej elitarności. Wystarczy odmówić czegoś wystarczającej liczbie ludzi, a prędzej czy później obrośnie to w mistyczną tajemniczość, gęstą jak mgła.
Niemal ukryta, na tyłach parteru znajdowała się ciężka, drewniana budka, obsługiwana przez kilku wyjątkowo krzepkich mężczyzn. Na szczęście nie było kolejki. Locke z nieco zbyt dużym rozmachem postawił swoje pudełko na blacie pod jedynym okienkiem w budce.
– Wszystko na moje konto.
– Z przyjemnością, panie Kosta – powiedział szef obsługi, biorąc pudełko.
Leocanto Kosta, kupiec-spekulant z Talishamu, był dobrze znany w tym królestwie oparów wina i zakładów. Mężczyzna szybko zamienił stos drewnianych żetonów Locke’a na kilka znaków w księdze głównej. Po pokonaniu Durenny i Corvaleur, nawet po potrąceniu napiwku dla krupiera, wygrana Locke’a doszła do niemal pięciuset solari.
– Rozumiem, że gratulacje należą się obydwu panom, panie de Ferra – powiedział mężczyzna z obsługi, kiedy Locke odsunął się i do budki podszedł Jean ze swoją wygraną.
Jerome de Ferra, także z Talishamu, był radosnym kompanem Leocanto. Byli jak dwie papużki nierozłączki.
Nagle Locke poczuł dotyk dłoni na lewym ramieniu. Obrócił się ostrożnie i stanął twarzą w twarz z kobietą o kręconych ciemnych włosach, bogato odzianą w te same barwy co obsługa Wieży Grzechu. Jedna połowa jej twarzy była wysublimowanie piękna, druga wyglądała jak maska z brązowej skóry, pomarszczona, jakby została koszmarnie poparzona. Kiedy kobieta się uśmiechnęła, uszkodzona strona ust nie zdołała się poruszyć. Dla Locke’a wyglądało to tak, jakby żywa osoba próbowała wyłonić się ze zgrubnej glinianej rzeźby.
Selendri, majordomus Requina.
Dłoń, którą położyła na jego ramieniu (lewa, po poparzonej stronie), nie była prawdziwa. To była mosiężna proteza; słabo zalśniła w świetle latarni, gdy Selendri ją zabrała.
– Dom gratuluje panom – powiedziała swym niesamowitym, sepleniącym głosem – dobrych manier, jak i szczególnego hartu ducha. I pragnie, żebyście wiedzieli, że obaj będziecie mile widziani na piątym piętrze, jeśli zdecydujecie się skorzystać z tego przywileju.
Locke uśmiechnął się całkiem szczerze.
– Pięknie dziękuję w imieniu swoim oraz mojego towarzysza – powiedział z gładkością typową dla człowieka wstawionego. – Oczywiście niezwykle nam pochlebia ta uprzejmość ze strony domu.
Skinęła głową i zniknęła w tłumie równie szybko, jak się zjawiła. Kilka osób uniosło z uznaniem brwi. Z tego, co Locke wiedział, Selendri bardzo rzadko osobiście obwieszczała gościom Requina awans w hierarchii.
– Jesteśmy poszukiwanym towarem, mój drogi Jerome – powiedział, gdy szli przez tłum ku frontowym drzwiom.
– Chwilowo – odparł Jean.
– Panie de Ferra. – Główny odźwierny rozpromienił się na ich widok. – I panie Kosta. Czy mogę wezwać powóz dla panów?
– Nie ma potrzeby, dziękujemy – odpowiedział Locke. – Padnę, jeśli nie przewietrzę głowy na nocnym powietrzu. Przejdziemy się.
– Oczywiście, proszę pana.
Czterech mężczyzn z obsługi przytrzymało z wojskową precyzją drzwi, gdy Locke i Jean wychodzili. Dwaj złodzieje zeszli ostrożnie po szerokich, kamiennych stopniach przykrytych czerwonym aksamitnym dywanem. Całe miasto wiedziało, że ten dywan wyrzuca się i zmienia na nowy po każdej nocy. W efekcie tylko w Tal Verrar można zobaczyć całe armie żebraków śpiących jakby nigdy nic na stosach czerwonego aksamitu.
Widok zapierał dech w piersi. Na prawo cały łuk półksiężyca wyspy przezierał między sylwetkami innych domów gry. Na północy panowała względna ciemność, kontrastująca z promieniującą jak aura poświatą Złotych Schodów. Za miastem – na południe, zachód i północ – Morze Mosiądzu lśniło fosforyzującym srebrem, oświetlone przez trzy księżyce na bezchmurnym niebie. Gdzieniegdzie żagle odległych statków unosiły się nad taflą z żywego srebra, blade jak duchy.
Patrząc w dół na lewo, Locke widział układające się w szachownicę dachy na pięciu niższych tarasach wyspy – widok przyprawiający o zawrót głowy pomimo solidności kamieni pod stopami. Dookoła rozlegał się pomruk zadowolonych ludzi i turkot ciągniętych przez konie powozów. Było ich co najmniej kilkanaście, jadących lub czekających wzdłuż prostej alei na szóstym tarasie. Ponad nimi Wieża Grzechu wznosiła się ku opalizującym ciemnościom; alchemiczne latarnie lśniły na niej jasno, jakby była świecą, która ma zwrócić uwagę bogów.
– A teraz, mój drogi zawodowy pesymisto – powiedział Locke, kiedy odeszli od Wieży Grzechu i mogli względnie spokojnie porozmawiać – mój czarnowidzu, niestrudzona fontanno wątpliwości i szyderstw... Co powiesz na to?
– Och, bardzo niewiele, z pewnością, panie Kosta. Trudno mi zebrać myśli, jestem bowiem pod wielkim wrażeniem wyrafinowanego geniuszu twego planu.
– Słowa twoje mają w sobie coś, co mgliście przywodzi na myśl sarkazm.
– Bogowie brońcie! – powiedział Jean. – Ranisz mnie! Twoje umiejętności w oszustwie, głębi których nie oddadzą słowa, znowu zatriumfowały, co było równie nieuniknione jak nadejście przypływu. Rzucam się do twych stóp i błagam o rozgrzeszenie. Tyś obdarzony geniuszem, który karmi serce świata.
– A teraz znowu...
– Gdyby tylko pod ręką był jakiś trędowaty – przerwał mu Jean – byś mógł położyć na nim dłonie i w magiczny sposób go uzdrowić...
– Och, tylko pierdzisz gębą, bo mi zazdrościsz.
– Możliwe – zgodził się Jean. – Właściwie to znacząco się wzbogaciliśmy, nie złapano nas, nie zabito, zyskaliśmy na sławie i zaproszono nas na następne piętro. Muszę przyznać, że myliłem się, mówiąc, że ten plan jest głupi.
– Serio? Hm. – Locke sięgnął pod klapę fraka. – Bo ja muszę przyznać, że to naprawdę był głupi plan. Cholernie nieodpowiedzialny. Jeden drink więcej i byłbym skończony. Właściwie to jestem zaskoczony jak cholera, że nam się udało.
Przez sekundę lub dwie gmerał pod klapą, a potem wyciągnął mały zwitek wełny, o grubości kciuka. Z włókien uniósł się obłoczek pyłu, kiedy Locke wsunął je do zewnętrznej kieszeni, a potem szybko otarł dłonie o rękawy.
– „Prawie przegraliśmy” to inne określenie na „jednak wygraliśmy” – stwierdził Jean.
– Niemniej alkohol prawie mnie załatwił. Kiedy następnym razem równie optymistycznie będę oceniał swoją odporność, to popraw mnie za pomocą toporka wymierzonego w głowę.
– Z przyjemnością poprawię cię oboma.
To dzięki Madam Izmili Corvaleur plan był możliwy. Dzięki Madam, która pierwsza skrzyżowała swoje ścieżki z „Leocanto Kostą” przy stole karcianym kilka tygodni wcześniej i która miała irytujący zwyczaj jedzenia palcami, żeby denerwować przeciwników w czasie gry.
W Karuzeli naprawdę nie dało się oszukiwać w jakikolwiek tradycyjny sposób. Żaden z krupierów Requina nie ułożyłby kart, nawet raz na sto lat i w zamian za księstwo. I żaden z graczy nie mógł zmienić obrotów karuzeli, wybrać innej ampułki ani podać buteleczki przeciwnikowi. Skoro ustrzeżono się przed wszystkimi innymi zwykłymi sposobami podania obcej substancji innemu graczowi, pozostało jedynie pozwolić przeciwnikowi, by sam, powoli i z własnej woli przyjął coś delikatnego i nieortodoksyjnego. Coś, co dostarczono sposobem, który umknąłby uwagi nawet kogoś, kto ma prawdziwą paranoję.
Na przykład za pomocą kart, które Locke i Jean oprószali minimalną ilością narkotyku w pudrze i które potem krążyły po stole aż dotarły do kobiety ciągle oblizującej palce w czasie gry.
Bela paranella to bezbarwny, pozbawiony smaku alchemiczny puder, znany również jako „nocny przyjaciel”, popularny wśród trapionych przez nerwy bogaczy, zażywających go, by odnaleźć ulgę w głębokim, spokojnym śnie. Wymieszana z alkoholem działała bardzo skutecznie nawet w maleńkich ilościach. Te dwie substancje uzupełniały się jak ogień i suchy pergamin. Byłoby to powszechnie wykorzystywane dla celów niezgodnych z prawem, gdyby nie fakt, że bela paranella kosztowała dwadzieścia razy swoją wagę w białym żelazie.
– Boże, ta kobieta ma wytrzymałość galery wojennej – powiedział Locke. – Musiała zażyć trochę pudru już przy trzecim albo czwartym rozdaniu... Pewnie mniejsza ilość załatwiłaby parę dzików w rui.
– Przynajmniej mamy to, czego chcieliśmy – powiedział Jean, wyjmując zapas pudru z surduta. Przyglądał mu się chwilę, a potem wsunął do kieszeni.
– Rzeczywiście... No i widziałem go! – powiedział Locke. – Requina. Stał na schodach, obserwował nas przez większość rozdań w środku gry. Musieliśmy wzbudzić jego zainteresowanie. – Ekscytujące implikacje tego faktu pomogły Locke’owi myśleć nieco jaśniej. – Inaczej dlaczego przysłałby Selendri, żeby osobiście poklepała nas po plecach?
– Cóż, zakładam, że masz rację. Więc co teraz? Chcesz posuwać się naprzód, jak wspomniałeś, czy zwolnić? Pograć trochę na czwartym i piątym piętrze przez kilka kolejnych tygodni?
– Kilka kolejnych tygodni? Do diabła! Kręcimy się po tym przeklętym mieście już od dwóch lat. W końcu przegryźliśmy się przez skorupkę Requina, więc sugeruję, żebyśmy się wzięli do roboty.
– Zaproponujesz jutrzejszą noc, co?
– Wzbudziliśmy jego ciekawość. Uderzmy, trzeba kuć żelazo, póki gorące.
– Chyba alkohol sprawił, że stałeś się impulsywny.
– Alkohol sprawił, że zrobiło mi się wesoło, impulsywnym stworzyli mnie bogowie.
– Ej, wy! – dobiegł głos z ulicy przed nimi. – Stać!
Locke napiął mięśnie.
– Przepraszam bardzo?
Młody Verrarczyk o udręczonej twarzy i długich czarnych włosach wyciągał przed siebie ręce. Niewielki, zamożnie ubrany tłum zebrał się obok niego, na brzegu wypielęgnowanego trawnika, w którym Locke rozpoznał teren do pojedynków.
– Zatrzymajcie się, panowie, błagam – powiedział młody człowiek. – Obawiam się, że mamy tu sprawę i w każdej chwili może tędy przelecieć bełt. Mogę prosić panów, abyście się zatrzymali na chwilę?
– Och. Och...
Locke i Jean się rozluźnili.
Gdy ktoś pojedynkował się na kusze, zwykła uprzejmość i zdrowy rozsądek kazały czekać na skraju terenu pojedynkowego, aż zostaną oddane strzały. Dzięki temu żadnego z uczestników nie rozproszy ruch w tle ani żaden przypadkiem nie pośle bełtu w przechodnia.
Skwer do pojedynków miał około czterdziestu jardów długości i połowę tego szerokości; oświetlały go białe latarnie, wiszące na ramach z kutego żelaza w każdym z czterech rogów. Dwaj pojedynkowicze z sekundantami stali pośrodku skweru. Każdy rzucał cztery bladoszare cienie tworzące krzyżujący się wzór. Locke niespecjalnie miał ochotę to oglądać, ale przypomniał sobie, że ma być Leocanto Kostą, człowiekiem, który jako światowiec patrzy obojętnie na dziurawiących się wzajemnie nieznajomych. Wcisnęli się z Jeanem w tłum gapiów. Podobny tłumek zebrał się po drugiej stronie trawnika.
Jednym z pojedynkujących się był bardzo młody człowiek, odziany we wspaniałe, luźne ubrania o modnym kroju, stosowne dla dżentelmena. Nosił binokle, a włosy zwieszały mu się do ramion w wypielęgnowanych lokach.
Jego ubrany na czerwono przeciwnik był znacznie starszy i nieco przygarbiony. Miał ogorzałą twarz. Wyglądał na wystarczająco sprawnego i zdeterminowanego, by stanowić poważne zagrożenie. Każdy trzymał lekką kuszę, jakiej chętnie użyliby złodzieje z Camorry.
– Panowie – powiedział sekundant młodszego uczestnika. – Proszę. Nie ma szansy na pojednanie?
– Gdyby lashański dżentelmen odwołał swoje przekleństwo – odparł młodszy pojedynkowicz piskliwym i nerwowym głosem – byłbym niezmiernie zadowolony, mogąc uznać...
– Nie, nie ma – powiedział mężczyzna stojący obok starszego pojedynkowicza. – Jego lordowska mość nie ma zwyczaju przepraszać za zwykłe stwierdzenia oczywistych faktów.
– ...mogąc uznać – ciągnął desperacko młodszy – że ten incydent to nieporozumienie i nie ma potrzeby...
– Jeśli jego lordowska mość odezwie się do ciebie raz jeszcze – przerwał mu sekundant starszego – to bez wątpienia zauważy, że skowyczysz jak suka, i zapyta, czy potrafisz również gryźć jak suka.
Młodszy najpierw na kilka sekund zaniemówił, a potem obraźliwie machnął wolną ręką w stronę starszego mężczyzny.
– Jestem zmuszony... – powiedział jego sekundant. – Jestem, ehm, zmuszony... zgodzić się, że nie będzie pojednania. Niech panowie staną... do siebie plecami.
Przeciwnicy ruszyli ku sobie – starszy mężczyzna kroczył żwawo, podczas gdy młodszy nadal szedł niepewnie – po czym odwrócili się do siebie plecami.
– Przejdą panowie dziesięć kroków – powiedział z goryczą sekundant młodszego mężczyzny. – Następnie na mój sygnał odwrócą się i strzelą.
Powoli odliczył kroki. Przeciwnicy powoli oddalili się od siebie. Młodszy naprawdę potwornie się trząsł. Locke poczuł w żołądku kłębek napięcia, do jakiego nie przywykł. Od kiedy to zrobił się z niego taki sentymentalny mięczak? To, że wolał nie patrzeć, nie znaczyło, że bał się patrzeć... Jednak nerwowa kula w żołądku nie słuchała myśli w głowie.
– ...Dziewięć... dziesięć. Stać – powiedział sekundant młodszego. – Stać... Obrót i strzał!
Młodszy obrócił się pierwszy; jego twarz zamieniła się w maskę czystego przerażenia. Wyprostował prawą rękę i wypuścił bełt. Rozległ się głośny brzęk cięciwy. Jednakże przeciwnik nawet nie drgnął, gdy bełt ze świstem przeciął powietrze obok jego głowy, co najmniej o szerokość dłoni chybiając celu.
Starszy mężczyzna w czerwonym surducie powoli dokończył obrót; wykrzywione usta układały się w gniewny grymas. Młodszy przeciwnik patrzył na niego przez kilka sekund, jakby chciał siłą woli przywołać swój bełt, aby powrócił jak tresowany ptak. Zadrżał, opuścił kuszę, a potem rzucił ją na trawę. Z rękoma na biodrach stał i czekał, łapiąc oddech głębokimi, nerwowymi haustami.
Przeciwnik zerknął na niego, a potem parsknął.
– Wal się – powiedział i obiema rękami uniósł kuszę.
Strzał był idealny. Rozległ się wilgotny zgrzyt i młodszy pojedynkowicz padł z opierzonym bełtem w samym środku piersi. Padł na plecy, szarpiąc surdut i tunikę, plując ciemną krwią. Kilku widzów pobiegło do niego, podczas gdy młoda kobieta w srebrnej, wieczorowej sukni padła na kolana i krzyknęła.
– Wrócimy akurat, żeby zdążyć na kolację – powiedział starszy pojedynkowicz, nie zwracając się do nikogo w szczególności.
Beztrosko rzucił kuszę na ziemię i ruszył z sekundantem u boku do jednego z pobliskich domów gry.
– Słodki Perelandro, ja pierdolę – wyrwało się Locke’owi, który na moment zapomniał o Leocanto Koście. – To dopiero sposób załatwiania spraw.
– Nie aprobuje pan tego?
Śliczna, młoda kobieta w czarnej jedwabnej sukni rzuciła mu krępująco przenikliwe spojrzenie. Miała nie więcej niż osiemnaście albo dziewiętnaście lat.
– Rozumiem, że pewne różnice zdań należy rozstrzygać za pomocą stali – wtrącił Jean, zauważając, że Locke nadal jest odrobinę zbyt wstawiony. – Ale stawanie naprzeciwko bełtu kuszy wydaje się nierozsądne. Ostrze jest raczej uczciwszym sprawdzianem umiejętności.
– Rapiery są nużące. Te wszystkie wypady i odskakiwanie... i rzadko kiedy śmiertelny cios zadaje się od razu – odparła młoda kobieta. – Bełty są szybkie, czyste i miłosierne. Możesz rąbać kogoś ostrzem całą noc i nie zdołać go zabić.
– W rzeczy samej muszę się z panią zgodzić – mruknął Locke.
Kobieta uniosła brew, ale nic nie powiedziała. Po chwili już jej nie było, zniknęła w rozpraszającym się tłumie.
Wesoły szum wśród nocy – śmiechy i rozmowy grupek mężczyzn i kobiet stojących pod gwiazdami – zamarł na chwilę podczas pojedynku, ale teraz znowu się podniósł. Kobieta w srebrnej sukni uderzała pięściami w trawę, łkając, a tłum wokół powalonego młodzieńca oklapł jak na komendę. Najwyraźniej bełt zrobił swoje.
– Szybkie, czyste i miłosierne – powiedział cicho Locke. – Idioci.
Jean westchnął.
– Nie mamy prawa czynić takich uwag, ponieważ prawdopodobnie na naszych grobach będzie napisane „przeklęci idioci”.
– Mam swoje powody, żeby robić to, co robię, tak samo jak ty.
– Jestem pewny, że ci pojedynkujący się myśleli tak samo.
– Wynośmy się stąd w cholerę – powiedział Locke. – Przejdźmy się, żeby przewietrzyć głowy, i wracajmy do zajazdu. Bogowie, czuję się stary i zgorzkniały. Widzę takie sceny i zastanawiam się, czy byłem tak cholernie głupi w wieku tego chłopca.
– Byłeś gorszy – odparł Jean. – Aż do niedawna. I pewnie nadal jesteś.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.