Читать книгу Zakon Drzewa Pomarańczy. Część 1 - Smantha Shannon - Страница 8

3
Wschód

Оглавление

Świt wylał się na Seiiki niczym żółtko z jaja czapli. Blade światło wypełniło pokój Tané. Okiennice otworzyły się po raz pierwszy od ośmiu dni.

Dziewczyna wpatrywała się w sufit podkrążonymi oczami. Nie spała całą noc, dręczona na przemian falami gorąca i chłodu.

Już nigdy nie obudzi się w tym pokoju. Nadszedł Dzień Powołania. Czekała na niego od dziecka – i zaryzykowała jak ostatnia głupia, łamiąc regułę odosobnienia. Prosząc Susę, by ukryła cudzoziemca na Orisimie, wystawiła na szwank życie swoje i przyjaciółki.

Jej żołądek zdawał się fikać kozły. Podniosła z ziemi ubrania i kosmetyczkę, minęła wciąż pogrążoną we śnie Ishari i wyślizgnęła się z pokoju.

Dom Południa stał na pagórku stanowiącym przedmurze Szczęki Niedźwiedzia, łańcucha górskiego górującego nad Przylądkiem Hisan. Podobnie jak w pozostałych trzech Domach Nauki szkoliło się w nim kandydatów do Wysokiej Straży Morskiej. Tané mieszkała tu, odkąd skończyła trzy lata.

Wychodząc na zewnątrz, czuła się tak, jakby właziła do pieca, spiekota oblepiła jej ciało potem.

Seiiki pachniała. Powietrze przenikał podsycony przez deszcz zapach drzew, Tané miała wrażenie, że każdy liść wydziela inną woń. Kiedy indziej ta woń ukoiłaby jej nerwy, lecz nie dziś.

Gorące źródła parowały w porannym chłodzie. Tané zrzuciła szatę nocną i weszła do najbliższego stawu. Wyszorowała ciało otrębami. W cieniu śliw założyła mundur i zaczesała włosy na bok, by nie zasłaniały niebieskiego smoka na tunice. Gdy weszła do domu, w środku trwała już krzątanina.

Spożyła skromne śniadanie – pół miski potrawki i łyk herbaty. Kilkoro uczniów, których minęła, życzyło jej powodzenia.

Gdy wybiła godzina, wyszła z budynku jako pierwsza.

Na zewnątrz czekali słudzy z końmi. Skłonili się jednocześnie. Gdy Tané dosiadała wierzchowca, dogoniła ją skołowana Ishari i prędko wsiadła na swojego.

Tané przyglądała jej się, czując, że w gardle rośnie jej gula. Dzieliła z przyjaciółką pokój od sześciu lat, a po ceremonii mogą się już nigdy nie zobaczyć.

Zbliżyły się do bramy, która oddzielała Domy Nauki od reszty przylądka, a następnie pokonały most i przecięły spływający z gór strumień. Dołączyły do grupy uczniów, którzy pochodzili ze wszystkich stron dystryktu, a teraz tkwili zebrani tutaj, czekając na ostatni sprawdzian. Tané pochwyciła spojrzenie Turosy, swojego rywala, który posłał jej pogardliwy uśmieszek. Wpatrywała się w niego, aż popędził konia i ruszył galopem w kierunku miasta. Za nim, jak cienie, podążyli jego znajomkowie.

Tané ostatni raz obejrzała się przez ramię, by nasycić oczy widokiem soczyście zielonych wzgórz i sylwetek modrzewi rysujących się na tle bladobłękitnego nieba. A potem utkwiła wzrok w horyzoncie.


Procesja wlokła się naprzód. Wielu obywateli wstało wcześnie rano, by popatrzeć na zmierzających do świątyni kandydatów. Obrzucali ich solnym kwieciem, tłoczyli się na ścieżkach i wyciągali szyje, chcąc przyjrzeć się tym, którzy być może za chwilę zostaną uznani za boskich wybrańców. Tané usiłowała skoncentrować się na cieple końskiego grzbietu, które wnikało w jej uda, na miarowym stukaniu kopyt – na czymkolwiek, byle tylko przestać myśleć o cudzoziemcu.

Susa zgodziła się ukryć Inysytę na Orisimie. Oczywiście, że się zgodziła. Zrobiłaby wszystko dla Tané, a Tané dla niej.

Jak to czasem bywało, Susa była niegdyś blisko z jednym z wartowników pilnujących faktorii. Sprawa była już zakończona, ale mężczyzna chciał, by dziewczyna na powrót obdarzyła go względami. Otworzywszy bramę, Susa planowała popłynąć wraz z obcokrajowcem na wyspę i dostarczyć go do chirurga, nęcąc starca pustą obietnicą srebra, jeśli zgodzi się na współpracę. Mężczyzna najwyraźniej tonął w hazardowych długach.

Jeśli intruz rzeczywiście zapadł na czerwoną zarazę, utknie na Orisimie na dobre. Gdy ceremonia dobiegnie końca, Susa anonimowo doniesie na niego do gubernatora Hisan. Jeśli strażnicy znajdą mężczyznę w domu doktora, ten zostanie wychłostany do żywego mięsa, ale Tané nie sądziła, by go zabili – ryzykowaliby wtedy zerwanie sojuszu z Mentendonem. Jeśli tortury rozwiążą mu język, może intruz opowie władzom o dwóch kobietach, które pomogły mu tej nocy, gdy przybył na wyspę, ale nie będzie miał wiele czasu, by próbować się wybronić z zarzutów. A to dlatego, że na skutek obaw przed epidemią czerwonej zarazy, natychmiast zostanie zgładzony.

Ta myśl kazała Tané spojrzeć na własne dłonie. To właśnie tam choroba uwidacznia się w pierwszej kolejności. Nie dotknęła go co prawda, ale już samo przebywanie w jego obecności narażało ją na ryzyko. To było czyste szaleństwo. Jeśli Susa się zaraziła, Tané nigdy sobie tego nie wybaczy.

Przyjaciółka zaryzykowała wszystko, byle dopilnować, że dzisiejszy dzień przebiegnie tak, jak Tané sobie wymarzyła. Nie zadawała żadnych pytań, nawet nie uniosła brwi – po prostu zaoferowała pomoc.

Wrota Wielkiej Świątyni rozwarły się po raz pierwszy od dekady. Strzegły ich dwie kolosalne statuy smoków z rozwartymi w wiecznym ryku paszczami. Przeszło między nimi czterdzieści koni. Poprzedni, wzniesiony z drewna gmach świątyni spłonął w czasie Żałoby Wieków. Ten zbudowano z kamienia. Z jego dachu zwisały setki latarni z błękitnego szkła, zalewając okolicę zimnym blaskiem. Wyglądały jak spławiki unoszące się na ciemnej tafli nieruchomego morza.

Tané zeskoczyła z konia i u boku Ishari ruszyła w kierunku bramy zbudowanej z drewna wyrzuconego przez fale. Turosa zrównał się z nimi.

– Niechaj wielki Kwiriki uśmiechnie się dzisiaj do ciebie, Tané – powiedział z wyczuwalnym sarkazmem. – Byłoby szkoda, gdyby uczennica twojej rangi została wysłana na Skrzydło.

– To godne życie – odparła Tané, przekazując konia stajennemu.

– Na pewno będziesz to sobie powtarzać, gdy już zaczniesz je wieść.

– Kto wie, może ty również, czcigodny Turoso.

Nim rywal ruszył naprzód, by dołączyć do swoich przyjaciół z Domu Północy, Tané dostrzegła, jak drgnął mu kącik ust.

– Mógłby zwracać się do ciebie z większym szacunkiem – mruknęła Ishari. – Dumu mówi, że w walce przewyższasz Turosę pod każdym względem.

Tané milczała. Przeszedł ją dreszcz. Była najlepsza w swoim domu, ale Turosa przodował w swoim.

Na świątynnym dziedzińcu stała fontanna wyobrażająca Kwirikiego – pierwszego smoka, który zgodził się nosić ludzkiego jeźdźca. Z jego ust lała się słona woda. Tané umyła ręce i zwilżyła usta jedną kroplą.

Wydawała się czysta.

– Tané – powiedziała Ishari. – Mam nadzieję, że wszystko pójdzie tak, jak tego chcesz.

– Ja życzę ci tego samego. Ty opuściłaś dom jako ostatnia.

– Późno wstałam. – Ishari dokonywała ablucji samotnie. – Zeszłej nocy wydawało mi się, że ktoś odsunął zasłony w naszym pokoju. Trochę się zdenerwowałam… Długo nie mogłam potem zasnąć. Nie wychodziłaś czasem na dwór?

– Nie. Zapewne to był ktoś z naszych nauczycieli.

– Tak, być może.

Z zewnętrznego placu przeszły na wewnętrzny, gdzie dachy powleczone były złotym blaskiem słońca.

Na szczycie schodów stał mężczyzna z obfitym wąsem, trzymający pod pachą hełm. Twarz miał ogorzałą i przeoraną bruzdami, ramiona okryte pancernymi rękawami i szerokimi bransoletami, a prócz płaszcza barwy ciemnego błękitu założył lekki napierśnik. Na to narzucił zakończoną kołnierzem opończę z czarnego aksamitu i brokatowego jedwabiu. Ubiór świadczył o tym, że mężczyzna jest żołnierzem, znamionował też wysoką pozycję.

Tané na chwilę zapomniała o swoim przerażeniu. Znów była dzieckiem, które śni o smokach.

Stał przed nią seiikineski generał Wysokiej Straży Morskiej, głowa rodziny Miduchi, dynastii smoczych jeźdźców – zjednoczonej nie przez krew, lecz przez wspólny cel. Tané miała zamiar stać się członkinią tej rodziny.

Dotarłszy do schodów, uczniowie utworzyli dwuszereg, klęknęli i przycisnęli czoła do ziemi. Tané słyszała oddech Ishari. Nikt nie wstawał, nikt nawet nie drgnął.

O kamień zaszurały łuski. Każdy mięsień w ciele dziewczyny stężał.

Uniosła wzrok.

Było ich osiem. Spędziła lata na modłach przed statuami smoków, ucząc się o nich i z daleka je obserwując, ale nigdy jeszcze nie widziała ich z tak niewielkiej odległości.

Były zatrważająco wielkie. Większość pochodziła z Seiiki, poznała to po ich srebrnej skórze i smukłych sylwetkach. Niesłychanie długie ciała dźwigały majestatyczne głowy; każdy miał muskularne nogi zakończone stopami o trzech pazurach. Długie wąsy falowały wzdłuż ciał niczym wstęgi latawców. Większość była dość młoda, miały najwyżej po czterysta lat, ale wśród nich odnalazła wzrokiem i takie, które nosiły blizny jeszcze z czasów Żałoby Wieków. Wszystkie były pokryte łuskami i poznaczone czerwonymi śladami po przyssawkach gigamątwy.

Dwa posiadały czwarty palec – te wykluły się w Imperium Dwunastu Jezior. Jeden z nich, samiec, miał skrzydła. Większość była ich pozbawiona i latała dzięki specjalnemu organowi znajdującemu się na głowie, który naukowcy zwali koroną. Nieliczne wykształcały skrzydła, ukończywszy przynajmniej dwa tysiące lat.

Gdyby Tané wyprostowała się na pełną wysokość, nie sięgnęłaby nawet do pyska skrzydlatego smoka, zdecydowanie największego spośród wszystkich. Choć jego skrzydła wydawały się wiotkie jak pajęczyna, były zdolne jednym machnięciem wywołać tajfun. Tané przyjrzała się uważnie torbie na gardle stworzenia. Podobnie jak małże, smoki wytwarzały perły, a właściwie jedną jedyną perłę podczas całego życia, która zostawała z nimi już na zawsze.

Smoczyca obok samca, również Jezioranka, prawie dorównywała mu rozmiarami. Jej łuski były blade, miały barwę przychmurzonej zieleni mlecznego jadeitu, a złocistobrązowa grzywa przywodziła na myśl rzeczne ziele.

– Witajcie – rzekł generał. – Jego głos brzmiał jak wzywający do walki dźwięk wojennego rogu. – Powstańcie – rozkazał, a przybyli usłuchali. – Znaleźliście się tutaj, by wybrać jedną z dwóch ścieżek życia. Jedna z nich wiedzie w szeregi Wysokiej Straży Morskiej i oznacza, że odtąd będziecie bronić Seiiki przed zarazą i inwazją. Druga oznacza oddanie się nauce i modlitwie na Skrzydle. Dwanaścioro spośród tych, którzy przywdzieją mundur straży, otrzyma szansę zostania jeźdźcami smoków.

Tylko dwanaścioro. Zwykle było ich więcej.

– Trzeba wam wiedzieć – podjął generał – że od dwustu lat nie wykluł się żaden młody smok, a kilka z nich poległo w starciu z Flotą Tygrysiego Oka, która w dalszym ciągu handluje smoczym mięsem pod rządami tak zwanej Złotej Cesarzowej.

Skinięcie głów.

– Ale spotkał nas wielki honor. Nasze szeregi zasilili dwaj wielcy wojownicy z Imperium Dwunastu Jezior. Ufam, że zacieśni to więzy przyjaźni łączące nas z naszymi sojusznikami z Północy.

Generał wskazał głową dwa jeziorańskie smoki. Pewnie nie były tak obyte z morzem, jak ich towarzysze z Seiiki, wolały bowiem osiedlać się w rzekach i innych zbiornikach wodnych – lecz smoki z obydwu krajów walczyły ramię w ramię podczas Żałoby Wieków i miały wspólnych przodków.

Tané wyczuła na sobie spojrzenie Turosy. Jeśli zostanie jeźdźcem, będzie do utraty tchu wychwalał swojego smoka i głosił wszem wobec, że żaden inny nigdy mu nie dorówna.

– Teraz dowiecie się, która ścieżka jest wam przeznaczona. – Generał wydobył z opończy zwój i go rozwinął. – Zaczynajmy.

Tané ze wszystkich sił próbowała wziąć się w garść.

Pierwsza wyczytana uczennica została powołana do straży. Generał wręczył jej tunikę koloru letniego nieba. Gdy ją przyjęła, czarny seiikineski smok buchnął dymem. Dziewczyna o mało się nie przewróciła. Stworzenie parsknęło.

Dumusę z domu Zachodu również powołano do morskiej straży. W żyłach tej dziewczyny, wnuczki dwojga jeźdźców, płynęła krew zarówno południowców, jak i mieszkańców Seiiki. Tané obserwowała, jak Dumusa przyjmuje swój nowy mundur, kłania się generałowi i staje po jego prawej stronie.

Kolejny kandydat był pierwszym powołanym w szeregi uczonych. Jego jedwabna szata miała głęboką barwę czerwonej morwy. Drżały mu ramiona, gdy się skłaniał. Tané wyczuła napięcie pośród niewywołanych jeszcze uczniów, nagłe niczym gwałtowny poryw morskiego prądu.

Oczywiście Turosa trafił do straży. Miała wrażenie, że upłynęły wieki, nim usłyszała swoje imię:

– Czcigodna Tané z Domu Południa.

Zrobiła krok naprzód.

Smoki obserwowały ją. Mówiło się, że są w stanie odczytać tajemnice drzemiące w głębi ludzkich dusz, gdyż ludzie zrobieni są z wody, a one są władcami wód.

Co, jeśli wiedzą, czego się dopuściła?

Skupiła się na ułożeniu stóp na posadzce. Gdy stanęła przed morskim generałem, ten przyglądał jej się dłuższą chwilę. Tané wydawało się, że trwa to wieczność. Utrzymanie wyprostowanej pozycji pochłonęło wszystkie jej siły.

Wreszcie sięgnął po błękitny mundur. Tané wypuściła powietrze z płuc. Łzy ulgi zakłuły ją w oczy.

– W dowód uznania za twoje poświęcenie i wyniki w nauce zostajesz wyniesiona do chwalebnej rangi strażniczki. Przysięgnij wiernie podążać drogą smoka aż do ostatniego tchu, który dobędzie się z twoich ust. – Pochylił się w jej kierunku. – Twoi nauczyciele mają o tobie jak najlepsze zdanie. To zaszczyt mieć cię w swoich szeregach.

Skłoniła się nisko.

– To ja czuję się zaszczycona, wielki lordzie.

Generał obdarzył ją uśmiechem.

Tané dołączyła do czterech uczniów po jego prawej stronie, przepełniona ulgą i radością. Krew szumiała jej w uszach z siłą wodospadu.

Gdy następny kandydat wyszedł z dwuszeregu, Turosa szepnął jej do ucha:

– A więc ty i ja spotkamy się w czasie próby wody. – Jego oddech pachniał mlekiem. – Nie mogę się doczekać.

– To będzie dla mnie zaszczyt stanąć do walki z tak wprawnym wojownikiem, czcigodny Turoso – odpowiedziała ze spokojem.

– Przejrzałem cię, ty wiejska klucho. Wiem, co jest w twoim sercu. To samo, co w moim: ambicja. – Umilkł na moment, gdy kolejny uczeń dołączał do ich grupy. – Tylko że ja jestem, kim jestem, a ty nie.

Tané wwierciła się w niego spojrzeniem.

– Za kogokolwiek byś mnie nie uważał, stoisz teraz na równi ze mną, czcigodny Turoso.

Jego śmiech podniósł Tané włoski na karku.

– Czcigodna Ishari z Domu Południa! – zawołał generał.

Ishari wspięła się po schodach. Gdy stanęła przed oficerem, ten podał jej zwinięty w rulon czerwony jedwab.

– W dowód uznania za twoje poświęcenie i wyniki w nauce zostajesz wyniesiona do chwalebnej rangi uczonej. Przysięgnij wiernie podążać ścieżką wiedzy aż do ostatniego tchu, który dobędzie się z twoich ust.

Choć wzdrygnęła się, słysząc te słowa, przyjęła mundur i się skłoniła.

– Dziękuję, wielki lordzie – wymamrotała.

Tané odprowadzała przyjaciółkę wzrokiem, gdy ta skierowała się na lewo.

Wiedziała, że Ishari musi być zrozpaczona. A jednak Tané była zdania, że przyjaciółka może świetnie sobie poradzić na Skrzydle. Ostatecznie wróci na Seiiki jako mistrzyni.

– O, jaka szkoda – parsknął Turosa. – To nie ta twoja przyjaciółeczka?

Tané miała ripostę na końcu języka, ale się powstrzymała.

W dalszej kolejności dołączyła do nich prymuska z Domu Wschodu. Onren była niska i przysadzista, a jej brązową od słońca twarz pokrywały liczne piegi. Gęste włosy opadały jej do ramion, wysuszone od słonej wody i łamliwe na końcach. Muszlokrew barwiła jej wargi na ciemny kolor.

– Tané – zwróciła się do niej, stając obok. – Gratulacje.

– I nawzajem, Onren.

Były jedynymi uczennicami, które każdego dnia o świcie wybierały się popływać – tak zresztą zaprzyjaźniły się ze sobą. Tané nie miała wątpliwości, że Onren również słyszała plotki i także wymknęła się z pokoju, by zażyć kąpieli przed ceremonią. Czy to nie ironia losu, że ze wszystkich zatoczek, którymi podziurawiona była linia brzegowa przylądka, akurat Tané musiała wybrać tę, do której przybył cudzoziemiec?

Onren spojrzała na jej niebieski mundur. Podobnie jak Tané wychowała się w ubogiej rodzinie.

– Są wspaniałe – wyszeptała, wskazując smoki ruchem głowy. – Zakładam, że marzysz o tym, by zostać jedną z dwanaściorga?

– Nie jesteś trochę za niska, by dosiadać smoka, Onren? – Turosa przeciągał sylaby. – Ktoś będzie cię musiał podsadzić do siodła.

Onren obejrzała się na niego przez ramię.

– Pan mówi do mnie? Chyba nie mieliśmy przyjemności? – Gdy Turosa otworzył usta, by odpowiedzieć, dodała: – Nie, nic nie mów. Po gębie widzę, żeś głupi jak stołowa noga, na co mi w życiu kolejny głupiec?

Tané ukryła uśmiech za kosmykiem włosów. Turosa choć raz się zamknął.

Gdy ostatni kandydat przyjął swój mundur, obie grupy zwróciły się ku generałowi. Tylko Ishari, ze łzami płynącymi po policzkach, nie odwracała wzroku od uniformu w swoich rękach.

– Dzisiaj skończyło się wasze dzieciństwo. Oto wkroczyliście w dorosłość. Przed każdym z was rozpościera się jego własna droga. – Generał łypnął w prawo. – Czworo morskich strażników spełniło z nawiązką pokładane w nich nadzieje. Turosa z Domu Północy, Onren z Domu Wschodu, Tané z Domu Południa i Dumusa z Domu Zachodu. Zwróćcie się ku naszym starszym, by poznali wasze twarze i imiona.

Wykonali polecenie. Tané wraz z innymi zrobiła krok naprzód, uklękła i przyłożyła czoło do posadzki.

– Powstańcie – rzekł jeden ze smoków głosem, od którego zadrżała ziemia. Był tak głęboki i niski, że z początku Tané nie zrozumiała, co smok powiedział.

Cztery młode strażniczki stanęły na baczność. Największy z seiikineskich smoków pochylił głowę, a jego oczy znalazły się na wysokości ich oczu. Spomiędzy jego zębów wystrzelił długi jęzor.

Gad odbił się z impetem od podłoża i nagle wzbił w powietrze. Uczniowie padli na ziemię, na nogach utrzymał się tylko morski generał, który wybuchł głośnym śmiechem.

Mlecznozielony smok znad jezior zaprezentował zęby w uśmiechu. Tané zdała sobie sprawę, że znajduje się we władaniu jego oczu, przypominających rozszalałe wiry.

Pozostałe smoki uniosły się w powietrze, pofrunęły wysoko ponad dachami miasta. Woda stała się ciałem. Gdy krople boskiego deszczu spłynęły z ich łusek i opadły na ziemię, mocząc znajdujących się w dole ludzi, seiikineski samiec wziął głęboki wdech i wydał z siebie potężny podmuch.

Odpowiedziały mu wszystkie dzwony w mieście.


Niclays obudził się z suchością w ustach i potwornym bólem głowy, zresztą nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. Zamrugał oczami i potarł powiekę kłykciem.

Dzwony.

To właśnie one go obudziły. Mieszkał na tej wyspie od lat, ale jeszcze nigdy nie słyszał dzwonów. Wymacał swoją laskę i wstał, wspierając się na niej drżącym z wysiłku ramieniem.

To musi być alarm. Idą po Sulyarda, idą, by ich obu aresztować.

Niclays obrócił się w lewo i w prawo, jakby czegoś rozpaczliwie szukał. Jedyną szansą na ocalenie skóry było udawanie, że mężczyzna włamał się do jego domu i skrył w nim bez jego wiedzy.

Łypnął przez zasłonę. Sulyard smacznie spał, zwrócony do ściany. Cóż, przynajmniej umrze spokojną śmiercią.

Słońce świeciło jakby jaśniej niż zwykle. Nieopodal domu, w którym mieszkał Niclays, jego asystent Muste siedział pod śliwą wraz ze swoją seiikineską towarzyszką Panayą.

– Muste! – zawołał chirurg. – Co to za raban?

Muste pomachał mu tylko. Przeklinając siarczyście, Niclays wcisnął stopy w sandały i kuśtykając, ruszył w kierunku Mustego i Panayi, próbując nie zważać na dojmujące wrażenie, że oto kroczy ku własnej zgubie.

– Dzień dobry, czcigodna Panayo – przywitał się po seiikinesku, skłaniając się.

– Doktorze Roos. – W kącikach jej oczu pojawiły się drobne zmarszczki. Dziewczyna miała na sobie przewiewną szatę w deseń błękitnych kwiatów na tle białych, rękawy i kołnierz obszyte były srebrem. – Czyżby hałas wyrwał cię ze snu?

– Owszem. Pozwolisz, że spytam, czemu jakiś maniak łomocze w dzwony?

– Dzwonią na Dzień Powołania – poinformowała go. – Najstarsi uczniowie Domów Nauki ukończyli studia i zostali przydzieleni do kast uczonych oraz morskich strażników.

A więc nie miało to związku z intruzem. Niclays wyjął z kieszeni chusteczkę i otarł pot z czoła.

– Dobrze się czujesz, Roos? – zatroskał się Muste, przysłoniwszy oczy otwartą dłonią.

– Wiesz, że nie znoszę lata. – Niclays wcisnął chusteczkę z powrotem do kieszeni kamizeli. – Dzień Powołania ma miejsce raz do roku, prawda? – rzucił do Panayi. – A dzwony słyszę po raz pierwszy.

Dzwony tak, ale wcześniej słyszał już bębny. Upajający dźwięk radości i zabawy.

– Ach! – zawołała Panaya, a jej uśmiech stał się jeszcze szerszy. – Ale dzisiaj jest wyjątkowy Dzień Powołania.

– Doprawdy?

– Jak możesz tego nie wiedzieć, Roos? – zachichotał Muste. – Jesteś tu dłużej ode mnie.

– Roos ma prawo tego nie wiedzieć – rzekła z wyczuciem Panaya. – Widzisz, Niclaysie, po Żałobie Wieków uzgodniono, że co pięćdziesiąt lat pewnej liczbie seiikineskich smoków przydzieleni zostaną jeźdźcy, abyśmy zawsze byli przygotowani raz jeszcze stanąć do wspólnej walki. Ci, którzy dzisiejszego ranka zostali wybrani do Wysokiej Straży Morskiej, otrzymali tę szansę i teraz czekają ich próby wody. Wyłonią one tych, którym rzeczywiście będzie dane dosiąść smoków.

– Rozumiem – powiedział Niclays, na tyle zainteresowany słowami Panayi, by na moment zapomnieć o trwodze, którą budził przebywający w jego domu Sulyard. – A potem odlecieć na swoich podniebnych wierzchowcach, by walczyć z piratami i przemytnikami, jak mniemam?

– To nie są żadne wierzchowce, Niclaysie! Smoki to nie konie.

– Błagam o wybaczenie, czcigodna pani. Źle dobrałem słowa.

Panaya skinęła wyrozumiale. Jej dłoń powędrowała do wisiorka na szyi, przedstawiającego smoka.

Ten przedmiot zostałby zniszczony wśród ludów wyznających religię Cnót, gdzie nie istniał już podział na starożytne smoki Wschodu i ich młodszych braci, ziejących ogniem wyrmów, którzy niegdyś siali postrach na całym świecie. Obydwa te gatunki uznawane były za złe. Bramę wychodzącą na wschód zamknięto dawno temu, a niezrozumienie wzajemnych zwyczajów i wierzeń kwitło jak trujący bluszcz.

Niclays wierzył w to, zanim przybył na Orisimę. W przeddzień opuszczenia Mentendonu był skłonny sądzić, że oto zostaje wygnany do krainy zamieszkałej przez ludzi zniewolonych przez stworzenia tak nikczemne, jak sam Bezimienny.

Jakże się wówczas bał. Wszystkie mentyjskie dzieci poznawały opowieść o Bezimiennym, gdy tylko nauczyły się pierwszych słów. Nawet ukochana matka Niclaysa lubowała się w straszeniu go, roztaczając przed nim straszliwe wizje ojca i wszechkróla wszystkich ziejących ogniem potworów – tego, który wyłonił się z Góry Trwogi, by siać zniszczenie i śmierć, lecz został śmiertelnie zraniony przez sir Galiana Berethneta, zanim zdołał podporządkować sobie ludzkość. Tysiąc lat później duch Bezimiennego żył dalej w opowieściach i koszmarnych snach.

Rozmyślania Niclaysa przerwał odgłos kopyt na moście wiodącym do Orisimy.

Zbrojni.

Poczuł ucisk w żołądku. Jadą po niego. Teraz, gdy wybiła w końcu jego godzina, ku własnemu zaskoczeniu odkrył, że zamiast czuć obezwładniające przerażenie, ogarnęły go otępienie i spokój. Jeśli to dzisiaj, trudno. Co to za różnica, umrzeć z ręki straży lub zbirów wynajętych przez ludzi, którym jest krewny furę pieniędzy.

O Święty – zaczął się modlić – spraw, bym ze strachu nie zlał się w portki przy ludziach.

Żołnierze nosili zielone tuniki i płaszcze. Prowadził ich – któż by inny – sam główny oficer, przystojny i życzliwy służbista, który nikomu na Orisimie nie zdradził swego prawdziwego imienia. Był o dobrą stopę wyższy od Niclaysa i zawsze miał na sobie pełną zbroję.

Strażnik zsiadł z konia i zamaszystym krokiem ruszył w stronę domu doktora. Otaczali go podwładni, a jedna z jego urękawiczonych dłoni spoczywała na rękojeści miecza.

– Roos! – Załomotał do drzwi. – Roos, otwórz te drzwi albo je wyważę!

– Nie ma potrzeby nic wyważać, czcigodny główny oficerze – zawołał z ogrodu Muste. – Doktor Roos jest tutaj.

Urzędnik obrócił się na pięcie. Błysnął ciemnymi oczami i ruszył w ich kierunku.

– Roos.

Niclays najchętniej poudawałby sam przed sobą, że nikt nigdy nie wymówił jego nazwiska z taką pogardą, wówczas jednak minąłby się z prawdą.

– Uprzejmie proszę, by nie wahał się pan mówić mi po prostu Niclays, wielmożny panie – rzekł, nasycając słowa udawaną wesołością. – Znamy się nie od dziś, w końcu…

– Milczeć – warknął oficer, a Niclays kłapnął ustami. – Moi ludzie odkryli, że brama na moście została zeszłej nocy otwarta, a w okolicy widziano piracki okręt. Jeśli ktoś z was udziela schronienia intruzom lub ukrywa przemycony towar, niech przemówi od razu i liczy na zmiłowanie smoka.

Panaya i Muste milczeli. Tymczasem Niclays stoczył krótką i szaleńczą bitwę z samym sobą. Sulyard nie miał gdzie się schować. Czy nie lepiej od razu się przyznać?

Zanim podjął decyzję, główny oficer rozkazał podwładnym:

– Przeszukać budynki.

Niclays wstrzymał dech.

Żył na Seiiki pewien ptak, którego głos przypominał początkową fazę płaczu dziecka. Dla Niclaysa ów nieznośny dźwięk – swoiste piskliwe skamlenie, które nigdy nie przeradzało się w krzyk z prawdziwego zdarzenia – był symbolem jego życia na Orisimie, przypominającego oczekiwanie na cios, który nigdy nie spadał. Gdy strażnicy przetrząsali jego dom, ten przeklęty ptak postanowił się odezwać i Niclays nie słyszał już nic innego.

Ale ludzie oficera wrócili z niczym.

– Dom jest pusty – orzekli.

Tylko dzięki nadzwyczajnemu wysiłkowi woli nie osunął się na kolana. Główny oficer długo wwiercał się w niego wzrokiem. Jego twarz zastygła na podobieństwo maski. Wreszcie odwrócił się i pomaszerował w kierunku sąsiednich domów.

A ptak śpiewał dalej: „Hy-hy-hy”.

Zakon Drzewa Pomarańczy. Część 1

Подняться наверх