Читать книгу Nasze miejsce - Sonja Yoerg - Страница 5

Rozdział 1

Оглавление

Dziewczynka nie otworzyła jeszcze oczu, a już wiedziała, że mamy nie ma. Powietrzu w chacie czegoś brakowało: odrobiny ciepła, cichego pomruku wydechu, bicia serca. Wczesny ranek to najlepsza pora na polowanie, godziła się z tym, ale i tak po przebudzeniu otulał ją obłok samotności.

Przekręciła się na plecy i nasłuchiwała wiewiórki przemykającej po dachu. Cisza. Skoczyła. Całą sobą wyczuła, jak łapki zwierzęcia prostują się, przednie unoszą się wyzywająco, bez cienia wahania, ogon blisko ciała. Grawitacja to nic. Kiedy wiewiórka wylądowała, towarzyszył temu szelest liści. Dziewczynka zacisnęła zęby, uniosła jeden kącik ust i mocno wciągnęła powietrze, wydając charakterystyczny dźwięk. Wiewiórka jej odpowiedziała.

Dziewczynka opuściła nogi na podłogę, ramiona jednak miała okryte kocem. Przez szpary w ścianie z bali sączyło się blade światło. Oddechem przetestowała powietrze. Nie tak zimno. Co prawda był kwiecień, ale zima jeszcze czaiła się w pobliżu, gotowa sypnąć śniegiem, dopilnować, aby zjadły do końca suszone mięso jelenia. Może tym razem dopisze im szczęście i prześcigną zimę. Może dzisiaj mama przyniesie indyka.

Odrzuciła koc, włożyła spodnie i wsunęła w nie koszulę sięgającą połowy ud. Skórzany pasek ojca był tak długi, że mało brakowało, a mogłaby się nim owinąć dwa razy. Wcisnęła stopy w kalosze, napierając palcami na kawałki szmat wepchnięte w czubki, a za szlufkę na biodrach wsunęła nóż.

‒ Idziemy, Ash – rzuciła niecierpliwie do pustej izby, otworzyła drzwi i wyszła na wąski ganek.

W koronach drzew srebrzyła się wilgotna mgła, ale dziewczynka wiedziała, że wkrótce przebije się przez nią słońce i osuszy trawę przygarbioną pod ciężarem rosy. Chatka znajdowała się na niewielkiej polanie, a otaczające ją drzewa od dawna pięły się ku niebu, na tyle długo, by dziewczynka nie była w stanie objąć ich pni, a na ich widok człowiek milkł z szacunkiem. Polana była tak mała, że gdyby któreś z drzew się przewróciło – a to akurat wiele razy sobie wyobrażała – te po przeciwnej stronie zatrzymałyby jego powyciągane kończyny, uniemożliwiając przygniecenie dachu chaty. W sumie to marzyła, aby gruby pień wisiał nad nimi niczym gigantyczna strzała wystrzelona z góry ku ziemi. Było to jednak mało prawdopodobne. Pomimo że drzewa się zmieniają, raczej pozostają tam, gdzie stoją.

Z rosnącego w kierunku wschodnim orzesznika dobiegło żałobne nawoływanie gołębia. Wsiąkało ono w dziewczynkę, mieszając się z sennością, oplatającą ją niczym setki pajęczyn. Ziewnęła i zaburczało jej w brzuchu. Musiała zwalczyć w sobie pokusę cofnięcia się do chaty i poczęstowania kawałkiem suszonego mięsa. Im dłużej czekała na jedzenie, tym mniej go potrzebowała. Poza tym może trafi się dzisiaj królik. Mama pozwalała jej samej go przyrządzić, o ile tylko nie paliła dużego ogniska i nie pozostawiała go bez opieki. Dziewczynka zawsze odkładała trochę mięsa, żeby się z nią podzielić.

Polana i stojąca na niej chata były wciśnięte w klin między dwiema graniami, ukryte przed słońcem, wiatrem, wzrokiem. Ruszyła wąską ścieżką biegnącą równolegle do wschodniej grani i w dwóch susach przecięła strumień. Pofrunęła za nią muzyka wody, kiedy skręciła na południe, zanurzając się aż po kolana w kępach kokoryczki. Przez zamglone korony drzew przebijało się blade światło. Wkrótce drzewa się przerzedziły, a ich pnie obrastały przy ziemi stopkowce. Kawałek dalej ustąpiły miejsca czerwonym trójlistom i tiarellom, których maleńkie kwiatki przypominały jej gwiazdy.

Dotarłszy do dużego dębu, dziewczynka dała nura w poszycie i sprawdziła wnyki. Poprawiła metalową pętlę. Obejrzała pięć pozostałych, które rozstawiła w pobliżu, ale wszystkie okazały się puste. Może jutro. Znowu zaburczało jej w brzuchu.

Ruszyła dalej ze wzrokiem wbitym w ziemię. Dostrzegła szczawik zajęczy, zerwała kilka łodyżek i zaczęła żuć kwaskowate listki. Kawałek dalej jej uwagę zwróciły wysokie, dwuwarstwowe rośliny. Medeola wirgińska. Zacisnęła dłoń na cienkiej łodydze i wyrwała podłużne pnącze o długości palca. Wytarła je w koszulę i zjadła, delektując się świeżym, cierpkim smakiem.

Rozległ się wystrzał ze strzelby.

Dziewczynka znieruchomiała, po czym się uśmiechnęła. Mama nie marnowała kul, jako że nie było czego marnować. Dziś wieczorem będą się raczyć świeżym mięsem. Wiedziała, że powinna mieć nadzieję, iż to jeleń – z racji wielkości tego zwierzęcia.

‒ Oby to był indyk, Ash. Najbardziej go lubimy.


Dziewczynka czekała przy strumieniu, który mama musiała przeciąć w drodze do domu. Znudzona i głodna zjadła całą rukiew wodną, którą nazbierała do kolacji. Ash opowiedział jej historię o tym, jak wspiął się na drzewo i znalazł się na wprost jeżozwierza. Kiedy skończył, nie mogła znaleźć sobie miejsca. Napiła się wody ze strumienia, po czym ruszyła w stronę, skąd wcześniej dobiegł odgłos wystrzału.

Mgła zniknęła jakiś czas temu równie niepostrzeżenie, jak się pojawiła. Słońce wisiało wysoko na niebie i wszystko, co zielone, wyciągało do niego ręce. Szła, nasłuchując, z wyostrzonymi zmysłami. Odczuwała i znała wszystko, co ją otaczało i docierało do jej świadomości.

Nie wołała. Mama była gdzieś w lesie i wiedziała, że ją znajdzie, albo mama znajdzie ją.


Promienie słoneczne padały teraz pod kątem, a towarzyszył temu wiatr. Dziewczynka wróciła do strumienia i chaty, ale nie zastała tam mamy. Ponownie ruszyła, teraz inną trasą, zawsze inną, żeby nie zostawiać śladów, no i tym razem wołała. Trawił ją coraz większy niepokój.

Skręciła na północ i dotarła do kęp szaleju jadowitego. Gonił ją wiatr – silniejszy niż zazwyczaj, zwiastujący zmianę pogody – i nagle poczuła w gardle smak krwi. Niedaleko coś ciemnego połamało liście paproci. Podeszła i zobaczyła, że to indyk. Jedno skrzydło leżało w poprzek jego ciała, jakby się zasłaniał przed wstydem śmierci.

Dziewczynka rozejrzała się. Oczy miała zmrużone, drgały jej płatki nosa.

‒ Mamo!

Próbowała usłyszeć coś więcej niż westchnienia wiatru, trzaski starych drzew, szelesty w poszyciu.

‒ Mamo!

Dźwięk. Echo czegoś, czego wcześniej nie usłyszała. Ruszyła w tamtą stronę. Obeszła wychodnię, przez chwilę szła przez gęstszy las, po czym jej oczom ukazały się młode drzewka, tulipanowce amerykańskie. W ogóle się ich tutaj nie spodziewała.

‒ Mamo! Mamo!

Usłyszała stłumioną odpowiedź i wbiła wzrok w stopy. Wydawało się, że dźwięk dochodzi gdzieś z dołu. Ostrożnie zatoczyła koło, zaglądając pod małe drzewka, przeczesując wzrokiem poszycie. Zrobiła krok nad pułapką ze spadającym ciężarem i się zatrzymała. Tuż przed nią była dziura, otchłań w ziemi. Gdyby nie patrzyła pod nogi, możliwe, że by do niej wpadła. Dziura była na tyle duża, aby ją połknąć.

W uszach czuła dudnienie serca. Potrząsnęła głową i przeszedłszy nad powalonym drzewem, znalazła się na drugim końcu dziury. W plątaninie gałązek dostrzegła strzelbę ze znajomą osadą z drewna orzechowego. Wzięła ją do ręki, sprawdziła zabezpieczenie i oparła o drzewo. Poczuła ściskanie w żołądku. Mama nigdy by tak nie zostawiła broni.

Dziewczynka zbliżyła się do dziury. Po drugiej stronie znajdowały się głazy wielkości dzieci, a dokąd sięgała wzrokiem, widziała w dole kamienne ściany. Od strony, po której stała, nad czeluścią zwisały świeżo wyrwane rośliny.

‒ Mama?

Z dołu dobiegł cichy jęk.

‒ Mama!

‒ Tutaj jestem. – Głos mamy był słabym, mokrym echem. – Bądź ostrożna.

Dziewczynka cofnęła się o krok.

‒ Złamałam nogę – powiedziała mama.

Dziewczynka położyła się na brzuchu i podczołgała do krawędzi. Jedną ręką chwyciła się solidnej gałęzi i zawołała do czeluści:

‒ Jak głęboko jesteś?

Wydawało jej się, że słyszy urywany oddech mamy, ale równie dobrze w jej uszach mogła dudnić krew. Albo mógł to być wiatr.

‒ Siedem metrów. – Cisza. Gdzieś wysoko zakrakała wrona. Inna jej odpowiedziała. – Mam połamane żebra.

Dziewczynka oczami wyobraźni dojrzała matkę na zimnych, mokrych kamieniach, z ręką na klatce piersiowej, wpatrującą się w jasne, nierówne koło nad głową. Siedem metrów. W gardle jej zaschło. Zasznurowała usta. Przeanalizuj problem – tak jej zawsze mówił tata. Wykorzystaj wszystkie środki.

‒ Idę po linę, mamo. Przyniosę też wodę i coś do jedzenia. – Na próżno czekała na odpowiedź. – Zaraz wrócę. – Wstała i zaczęła się oddalać od pułapki. Nagle się zatrzymała i pokiwała palcem. – Zostań tu, Ash. Zostań z mamą, okej? Choć raz zrób to, co ci każę.

Zabrała indyka nie dlatego, że myślała o głodzie, lecz z powodu przekonania, że tego właśnie chciałaby mama. Ten indyk kosztował je jedną kulę, no i nie wolno przecież marnować mięsa. Na początku trzymała ptaka za łapy, ale co chwilę uderzał głową o ziemię, co wydawało jej się nieprzyjemne, więc przemieściła mu skrzydła i wcisnęła go sobie pod pachę, dłonią przytrzymując małą łysą głowę.


Kiedy wróciła, zapadał już zmierzch. Rzuciła plecak na ziemię i przykucnęła, aby go rozpakować. Koc, kurtka, nylonowa lina, plastikowa butelka z wodą, dwie porcje suszonego mięsa i ostatnie orzechy z ich zapasów. Obwiązała liną butelkę, następnie położyła się na brzuchu i opuściła ją powoli do dołu w ziemi.

‒ Nadchodzi woda! – Przesuwała linę, aż poczuła luz w dłoniach. – Masz, mamo?

‒ Tak. – Jej głos był gardłowy i dziewczynka miała wrażenie, że słyszy go z większej odległości niż wcześniej.

Usiadła i przez chwilę czekała, aż mama rozwiąże linę, następnie ją wciągnęła.

‒ Teraz zrzucam jedzenie. – Wrzuciła zawinięte w szmatkę mięso i orzechy. Cofnęła się do plecaka i powiedziała cicho: ‒ Nie sądzę, aby utrzymała się na linie, Ash. Nie z połamanymi żebrami. – Utworzyła z liny pętlę, zabezpieczyła ją węzłem, po czym to samo zrobiła kawałek dalej.

Pracowała przez kilka minut, a ruchy miała pewne i wprawne. Uniosła linę i pociągnęła mocno za węzły.

‒ Wiesz, co to jest, prawda? To uprząż. Mama jej potrzebuje, żebym mogła jej pomóc wyjść z tego dołu. Najlepiej by było, gdyby dała radę wsunąć w nią nogi, ale jeśli jej się nie uda, będą musiały wystarczyć ręce.

Przywiązała koniec liny do pnia klonu i wróciła nad krawędź dołu.

‒ Mamo? Napiłaś się wody?

Stęknięcie.

‒ Zrzucę ci linę. Zrobiłam uprząż na nogi.

Panująca w dole cisza sprawiła, że wzdłuż ramion dziewczynki przebiegł zimny dreszcz. Odkąd odszedł tata, mama prawie w ogóle się nie odzywała, ale to był zupełnie inny rodzaj milczenia.

‒ Nie dam rady się wspiąć – odpowiedziała w końcu mama.

‒ Wiem, że cię boli, a ja nie dam rady cię wyciągnąć, ale jeśli spróbujesz się wspinać, odciąży to trochę linę. Pomogę ci.

Pomiędzy drzewami przemykał wieczorny wiatr i dziewczynka poczuła chłód na spoconych plecach i szyi. Była napięta jak struna i choć wyczerpana, odsuwała od siebie strach i nadzieję, analizując dostępne możliwości.

‒ Jaskinia – odezwała się wreszcie mama. Dziewczynka znieruchomiała. Głos matki był niczym postrzępiona nić, a mimo to pełen znaczenia i ostateczności. – To jest jaskinia. – Głos ją zawiódł.

Wpatrywała się w trzymaną w dłoniach uprząż i zbielałe knykcie, następnie przeniosła spojrzenie na dziurę ziejącą z ziemi. Znaczenie słów matki okryło ją niczym całun. Wcześniej zakładała, że ten dół to coś w rodzaju szybu. Pierwszy metr czy dwa – tyle, ile była w stanie dojrzeć – okazały się pionowe. Ale teraz wiedziała już, że poniżej tego miejsca ściany się rozchodziły, być może zakręcały, tworząc jaskinię. Nie znała jej kształtu i wielkości. Nie szkodzi. Mama nie wspięłaby się na ukośną ścianę, nawet gdyby nie była ranna, a dziewczynka była zbyt lekka, aby ją stamtąd wyciągnąć własnymi siłami. Znała podstawy przewagi mechanicznej, dźwigni i koła pasowego, ale nie widziała tu żadnej wystarczająco grubej poziomej gałęzi, którą dałoby się obwiązać liną, a nawet gdyby taką znalazła, to też by nie wystarczyło.

Rzuciła linę na ziemię i wyjęła z plecaka koc.

‒ Zrzucam ci koc.

‒ Nie! – To było ostre warknięcie, zupełnie nie w stylu mamy. Warknięcie nabrzmiałe bólem.

Strach wsiąkał w dziewczynkę każdym porem jej ciała. Usiadła po turecku przy wylocie jaskini, tuląc do siebie koc, który zbyt był cenny, aby go poświęcić w imię chwilowego komfortu.

‒ Przykro mi, mamo. Naprawdę mi przykro.

‒ Wiem. – A może to był jedynie stłumiony jęk?

Wyobraziła sobie przerażenie i ból matki, pełzające po ciemnej jaskini, wypełniające ją całą. Gdyby tylko miała tyle siły, aby podnieść mamę, wyciągnąć ją na powierzchnię, ranną, ale jednak blisko niej. Ale dziewczynka nie wierzyła w czary, a żeby jeść i żyć, niezliczenie wiele razy była świadkiem śmierci. Jej matka była zwierzęciem, tak samo jak ona, podlegającym nieustępliwym prawom fizyki i przyrody, i nie dało się jej przekuć w coś innego – ponadnaturalnego, duchowego czy transcendentalnego – tylko dlatego, że znalazła się w niebezpieczeństwie. Rzeczywistość oferowała nieupiększoną prawdę, zwłaszcza teraz, a ją i mamę dzieliły skalna formacja, zwyczajna, a mimo to nie do pokonania, oraz powietrze i przez krótki jeszcze czas szare światło zmierzchu. Pragnienie przebywania obok matki kazało jej trzymać się blisko dziury i co chwila zastanawiała się nad przywiązaniem liny do drzewa i opuszczeniem się do szybu. Może mimo wszystko jakoś by jej się udało powrócić razem z mamą na powierzchnię. Ale to były tylko jej myśli. Mama umierała i nie było na to rady.

Między drzewami błądziły fioletowe cienie. Powietrze się ochłodziło. Dziewczynka włożyła kurtkę, a strzelbę umieściła w plecaku, żeby ją chronić przed nocną wilgocią. Otuliwszy kocem nogi, powróciła do czuwania i z konieczności zjadła resztę suszonego mięsa. Miała wrażenie, że je piach.

Światło rozpierzchło się, podobnie jak rankiem mgła, pozostawiając niebo blade i muśnięte różem, następnie wycofało się za góry widniejące w oddali. Kiedy w końcu pojawiły się gwiazdy, dziewczynka westchnęła i powiedziała:

‒ Będę tu dzisiaj spała i ty też powinieneś, Ash. Ona może i nie wie, że tu jesteśmy, ale nie chcę jeszcze odchodzić.

Złożyła inaczej koc i położyła się, wierzchem dłoni ocierając oczy. Dopadł ją ostry ból, kumulujący się od rana w jej kościach, i wciągnęła głośno powietrze. Tak bardzo potrzebowała teraz mamy. Wystarczyłoby muśnięcie palcem policzka albo bliskość ciała, nad strumieniem albo przy stole. Choć próbowała, nie potrafiła wyobrazić sobie rozmiaru takiej straty. Zbyt wiele ich ostatnio doznała. Było to niczym liczenie gwiazd.

Leżała nieruchomo, a nad jej głową połyskiwało bezkresne sklepienie.

‒ Będzie mi jej brakowało – szepnęła. Pokiwała głową i wsparła się na łokciu. – Wiem, Ash. Wiem, że tobie też. Połóż się przy mnie. Spróbuj zasnąć.

Sen przyszedł szybko, przejmując kontrolę nad jej ciałem. Obudziła się przed świtem, przeciągnęła się i otarła rosę z twarzy. Pozostałości snów zostały zastąpione wspomnieniami z wczoraj i przepełnił ją dojmujący smutek. Obserwowała, jak otaczające ją nocne cienie przybierają znajome kształty. Przyczołgała się do krawędzi dołu.

‒ Mamo?

W koronach otaczających ją drzew poruszyły się ptaki, ale na razie milczały.

‒ Mamo? – Tym razem głośniej.

Nasłuchiwała całą sobą, wykorzystując wszystkie zmysły, odsiewając dźwięki w tle, w pełni skupiając się na dziurze w ziemi. Wyczuwała charakterystyczny dla mamy słaby zapach ziemi i spalonej słońcem trawy wymieszany z gorzką wonią strachu, ale nic poza tym.

Długo nasłuchiwała, aż nabrała pewności, po czym odsunęła się od wylotu jaskini i przysiadła na piętach. Potarła palcem strup na kolanie. Rozpacz i żółć sprawiały, że jej żołądek wykręcał się na drugą stronę i ciężko jej było na duszy. Raz jeszcze zwalczyła w sobie impuls opuszczenia się w ciemną czeluść. Mamy tam nie było, jedynie zimne, połamane ciało otoczone skałami. Mama odeszła.

Dziewczynka zapakowała do plecaka koc i linę. Krążyła przez chwilę, zapamiętując to miejsce, pachnące zielenią i świeżą wilgocią poranka.

‒ Idziemy, Ash. – Założyła plecak. – Musimy się zająć indykiem.

Nasze miejsce

Подняться наверх