Читать книгу Nasze miejsce - Sonja Yoerg - Страница 6
Rozdział 2
ОглавлениеSuzanne opuściła obie przednie szyby, walcząc z apodyktyczną słodyczą sześćdziesięciu hiacyntów zajmujących tył lincolna navigatora. Tak się cieszyła, kiedy szkółka zgodziła się przekazać na aukcję Boosters rośliny doniczkowe, tyle że wtedy powiedziano jej, że to będą tulipany albo żonkile. Już jeden hiacynt w pełnym rozkwicie potrafił sprawić, że jego zapach unosił się w całym domu. Przy sześćdziesięciu nikt w sali balowej Boar’s Head nie będzie w stanie oddychać, nie wspominając o jedzeniu. Gdyby owinięto je w celofan, dałoby się to znieść. Nie mogła sobie przypomnieć, co na zeszłotygodniowym zebraniu postanowiono w kwestii opakowań i prezentacji. Podjęto na nim pięćdziesiąt decyzji, do tego jakieś sto na dwóch innych – jedno dotyczyło lunchu z okazji uznania zasług, a drugie banku żywności. Suzanne, jako przewodnicząca Boosters, za prezentację aukcji uczyniła odpowiedzialną Greer Rensworth. Tyle pamiętała. Kogo, jeśli nie niepracującą mamę z dyplomem z dekoracji wnętrz i marketingu? To przynajmniej miało sens, w przeciwieństwie do założenia, że każde zadanie mające związek z roślinnością trafi do Suzanne, bo przecież ukończyła botanikę. Na wypadek gdyby podczas drogi do domu hiacynty potrzebowały awaryjnego przesadzenia?
Piknął jej telefon – esemes. Zatrzymała się za innymi samochodami na skrzyżowaniu z drogą 250 i wyjęła komórkę z uchwytu.
BRYNN: Zapomniałam wypracowania na angielski. Leży na łóżku. Potrzebne mi na 4. lekcję.
Odłożyła telefon na miejsce i pokręciła głową. Już drugi raz w tym tygodniu jej córka o czymś zapomniała. Samochód na czele kolejki skręcił w lewo, pozostałe zaś wystrzeliły do przodu. Suzanne także.
Czwarta lekcja. Jedenasta piętnaście. Zerknęła na zegar na desce rozdzielczej. Dziesiąta trzydzieści dwie.
Dałaby radę wrócić do domu i udać się do szkoły, być może nawet zostałoby jej jeszcze kilka minut. Nie musiała sprawdzać w telefonie, aby wiedzieć, że na ten czas czekało niezliczenie wiele innych zadań. Właściwie to tym właśnie był czas: wąskim przepustem na niekończące się zadania. Tego przepustu nie dało się poszerzyć, natomiast zadania mnożyły się na potęgę. To było pewne jak w banku. Prawo entropii bez wątpienia odkryła matka dwojga nastolatków.
Kondensacyjny charakter czasu stanowił najistotniejszy aspekt jej życia. Nie dawał się rozszerzyć, nigdy się nie naciągał, zupełnie inaczej niż wszechświat. Jej młodszą wersję rozbawiłaby ta ironia losu. Czterdziestodwuletnia Suzanne nie miała czasu na ironię i jej zwinne naginanie prawdy, nawet ironię dotyczącą samego czasu.
Według niej istniały trzy sposoby radzenia sobie z presją czasu.
Sposób pierwszy: sprawniejsze wykonywanie zadań. Szybciej się ruszać, robić trzy rzeczy naraz, chodzić na skróty. Kupić ciastka, zamiast je piec, i ignorować uniesione brwi albo cierpkie uwagi lepszych, wydajniejszych matek. Szybciej jeździć, ryzykując otrzymanie mandatu. Pisać esemesy na światłach, ale nie przy dzieciach. Krócej spać.
Sposób drugi: więcej zlecać. Jako że była odpowiedzialna za tak dużo zadań (jej umysł zbyt szybko się poruszał, aby je policzyć), sporo już zleciła innym osobom. Niestety, nie było to tak proste, jak się mogło wydawać. Na ludziach nie można polegać, zwłaszcza tych kompetentnych, bo mają własne niekończące się listy rzeczy do załatwienia.
Sposób trzeci: odmowa. To radykalne rozwiązanie Suzanne wykorzystywała rzadko, jako że przyzwyczaiła się do bycia zajętą. Wszyscy wiedzieli, że jest zajęta. To było coś, o czym rozmawiano, kiedy podczas treningu dzieci na basenie odpisywano na zaległe e-maile albo kiedy podczas czekania w aptece na realizację recept esemesowano do mężów w sprawie kolacji na wynos. Bycie zajętą stanowiło produkt uboczny życia, jakie wybrała razem z mężem Whitem, choć jeśli miała być szczera, to nie do końca była pewna, czy słowo „wybrała” jest odpowiednie. Kiedy ich dzieci poszły do szkoły, było to raczej jak skok do rwącej rzeki. Niczego się nie wybierało. Płynęło się, aby nie utonąć. Suzanne pływała doskonale.
Przed nią w żółwim tempie poruszał się czerwony pikap. Silnik mu się krztusił, a kierowca siedział z łokciem wystawionym za opuszczoną szybę.
Znowu piknięcie telefonu. Odczytała wiadomość.
WHIT: O 17 mam spotkanie z Robertem, więc nie mogę odebrać Brynn z basenu. Będę przed 20. Przepraszam!
Jedną ręką odpisała „OK”, wcisnęła „wyślij”, po czym rzuciła telefon na fotel pasażera. Kolejna zmiana w grafiku.
Włączyła kierunkowskaz, sygnalizując zamiar skrętu w prawo i udania się w stronę Charlottesville i domu. Domu, w którym tego ranka Brynn obrzuciła ją spojrzeniem tak pełnym pogardy, że Suzanne nabrała pewności, iż jej córka jest opętana. No bo jak inaczej taki wyraz nienawiści mógł się pojawić na twarzy dziecka, które swego czasu – setki razy – patrzyło na matkę z miłością tak czystą, że czyniło to w tamtej chwili jej życie niemal zbyt pięknym, aby mogło być prawdziwe? A przecież twarz Brynn nie kłamała. Suzanne poczuła ucisk w gardle.
Pikap skręcił w prawo w główną drogę. Kiedy miała zrobić to samo, dostała esemes.
BRYNN: ???
Upuściła telefon na kolana. Zrobiła się przerwa w ciągu samochodów. Zamrugała, walcząc ze łzami, i spojrzała na pastwisko otoczone czarnym ogrodzeniem.
Samochód za nią zatrąbił.
Brynn kilka godzin temu przy barze śniadaniowym, jej twarz, skóra gładka jak lukier, okolona włosami w odcieniu szampana z jednej strony zachodzącymi na oko, z drugiej schludnie przerzuconymi przez ramię, jakby to nie były włosy, lecz dwie płachty jedwabiu. Idealne łuki brwi nad orzechowymi oczami, rzęsy pokryte tuszem. Usta zaciśnięte, jakby powstrzymywała się przed okazaniem całej swojej pogardy.
„Ale z ciebie dzban, mamo”.
Suzanne zmieniła kierunkowskaz na lewy, przejechała przez skrzyżowanie i udała się na wschód, oddalając się od domu. Wcisnęła mocniej gaz, czuła ciężar i moc prowadzonego przez siebie samochodu, słyszała pomruk silnika. Po chwili pastwisko ustąpiło miejsca lasowi, ciemnym prostym pniom i splątanym bezlistnym gałęziom oddzielonym od drogi zachwaszczonym poboczem. Przed nią wyrosły wzniesienia gór Blue Ridge, szorstki kobierzec w kolorze błotnistej szarości, oliwkowy w miejscach oświetlonych przez słońce. Suzanne zacisnęła dłonie na kierownicy i jeszcze dodała gazu. Wiatr smagał jej twarz, do płuc wpadało ostre powietrze.
Nie czuła już hiacyntów.
Zaskoczył ją drogowskaz na aleję Blue Ridge. Wiedziała, że to tutaj, ale zbyt pochłaniało ją sprawowanie kontroli nad emocjami i samochodem, gdy jechała zdecydowanie szybciej niż dopuszczalne siedemdziesiąt na godzinę. Nim zdążyła podjąć świadomą decyzję, skręciła w prawo i po chwili zatrzymała się na rozwidleniu dróg. Zero samochodów. Skręciła w stronę alei i przejechała przez kamienny mostek.
Zamierzała tak jechać, dopóki nie będzie miała ochoty zawrócić, dopóki nie zachce jej się wrócić do domu. Taki niesprecyzowany plan wywoływał w niej niepokój. Gdyby w tej chwili zawróciła, i tak byłaby już spóźniona z kwiatami, które miała dostarczyć do Country Clubu przed lunchem z Rory, skarbniczką Boosters, a nie uwzględniało to wcale zapomnianego przez Brynn wypracowania. Myśli Suzanne waliły się razem z upadającymi kostkami domina niedotrzymanych zobowiązań. Wypatrzyła punkt widokowy, zjechała z drogi i się zatrzymała. Nie było tu żadnego innego samochodu.
Wyśle do każdego esemes, zawróci i zajmie się gorączkowym nadrabianiem straconego czasu. Przesunęła palcem po wyświetlaczu i znieruchomiała. Brak zasięgu. Ani jednej kreski. Wiedziała, że esemesy mimo wszystko mogą dotrzeć do adresatów, lecz zawahała się.
Podniosła głowę. Wzniesienia opadały łagodnie ku dolinie, pofałdowanemu terenowi z polami uprawnymi i lasem, nieruchomemu i milczącemu. Hen w oddali ponownie wyłaniały się góry, ocean przygaszonej ochry. Niebo nad górskim pasmem miało nieokreślony odcień, a nad jej głową było posępnie niebieskie.
Była tu sama. Serce jej przyspieszyło. Czym prędzej uniosła obie szyby, zablokowała drzwi i włączyła radio. Wnętrze samochodu wypełnił kobiecy głos, rzeczowy i wyważony. Uspokoiła się. W samochodzie nic jej nie groziło. Dopiero co był w serwisie. Jeździła z nim tam bezwarunkowo co miesiąc. Mogła teraz wrócić do Charlottesville, do swoich spotkań i obowiązków – dobrowolnych kajdan, które łączyły ją z innymi ludźmi i uodporniały na samotność, jej największego wroga.
Z nogą na hamulcu wrzuciła bieg i po raz kolejny pomyślała o pogardzie malującej się na twarzy córki, o lekceważących, niegrzecznych słowach. Pomyślała o niezadowoleniu męża, z którym to uczuciem musiałaby się mierzyć, gdyby złożony zegar ich życia przestał sprawnie funkcjonować, i o łatwości, z jaką jego obowiązki przechodziły na nią. (Nie mogła mu jednak mieć tego za złe, bo on miał pracę, a ona tylko zajęcia). Pomyślała o synu, który nie umiał (nie chciał) się dopasować, co jednocześnie bolało ją i stanowiło źródło frustracji.
Siedziała w samochodzie sama, ale to nigdy nie było dla niej problemem. A dzisiaj nie usprawiedliwi esemesowo swojej nieobecności. Nie ruszy na ratunek córce. Pozwoli, aby domino się przewróciło bez żadnego zrozumiałego powodu.
Suzanne jechała szybko. Nie zwalniała na zakrętach, a jedynie mocniej ściskała kierownicę, czując, jak auto lekko podskakuje. Nie przekraczała granicy lekkomyślności, niemniej żałowała, że droga nie jest bardziej kręta, a samochód – zwinniejszy. Navigator był pomysłem Whita, a jej nie zależało na tym na tyle, aby zaprotestować. Z czasem zaczęła doceniać zalety tego wozu przypominającego czołg.
Wyłączyła radio, kiedy minęła Wintergreen Resort i zjazd na Love. Zwolniła. Droga prowadziła przez gęsty las i być może powodem jej krętości była konieczność unikania skalnych występów. Nie wiedziała. Jedynym, co widziała, był tunel nagich pni i konarów, otwierający się niechętnie ku niebu.
Jej telefon co jakiś czas biadolił jak grymaśne niemowlę. Suzanne ignorowała go, podążając serpentynową drogą przez labirynt wzgórz, to wjeżdżając między las, to z niego wyjeżdżając.
Mijając zjazd w prawo, dostrzegła, że między parkingiem wysypanym żwirem a lasem leży coś sporego. Spojrzała w lusterka i się zatrzymała. Nie miała jak zawrócić, więc włączyła światła awaryjne i ze wzrokiem wbitym w lusterko wsteczne wycofała, po czym skręciła w zjazd. Kiedy zaparkowała, spojrzała przez przednią szybę.
To coś znajdowało się jakieś dziesięć metrów dalej i z całą pewnością było człowiekiem, siedzącym w kucki i zwróconym twarzą w przeciwną stronę. Przeczesała wzrokiem otaczające drogę trawy w poszukiwaniu motocykla, roweru czy plecaka, ale wypatrzyła jedynie kosz na śmierci i stół piknikowy. Postać w ciemnym ubraniu pozostawała w bezruchu. Spała? Była ranna? Nie żyła?
Suzanne zatrąbiła. Postać się poruszyła. I dopiero wtedy okazało się, jak bardzo jest mała. Kobieta opuściła szybę od strony pasażera.
‒ Wszystko w porządku?
Postać szybko zerwała się z miejsca i na czworakach zaczęła wchodzić po kamiennych schodkach. To był ktoś o drobnej budowie, może nawet dziecko, z ciemnymi i potarganymi włosami.
‒ Hej! – Suzanne zgasiła silnik i z kluczykami i telefonem w ręce wyskoczyła z samochodu.
Postać oddalała się szybko, ale niepewnie.
‒ Zaczekaj! Chcę ci pomóc!
Wbiegła na szlak i pokonała nierówne schodki dochodzące do drewnianych torów kolejowych biegnących równolegle do drogi. Tory, skąpane w bladym świetle słonecznym, skręcały i znikały za wzgórzem. Na podkładach obok torów leżało dziecko – chyba dziewczynka, ale twarz miała tak brudną i wychudzoną, że Suzanne nie była tego pewna. Dziecko wsparło się na jednej ręce i odwróciło, ze strachem wpatrując się w Suzanne. Jego spięte ciało sygnalizowało, że w każdej chwili jest gotowe się zerwać i uciec.
‒ Zaczekaj – powiedziała spokojnie, zachowując stosowną odległość. – Jestem Suzanne. Chcę ci pomóc.
Dziecko wydało głośny pisk, starając się go tłumić zaciśniętymi ustami. Wyraźnie było widać białka oczu. Miało na sobie zbyt duże ubranie. Spodnie były podwinięte, a koszula z długim rękawem wystrzępiona i rozdarta na karku. Od ciężkich butów, owiniętych wokół kostek nylonowym sznurkiem, zaczynały odłazić podeszwy.
Suzanne zrobiła dwa kroki w stronę dziecka, przykucnęła i się uśmiechnęła. Miała już pewność, że to dziewczynka. Przerażona dziewczynka.
‒ Gdzie twoi rodzice? Są gdzieś niedaleko?
Dziewczynka się trzęsła. Policzki pod warstwą brudu miała czerwone, a oczy w niespotykanym odcieniu, niebieskofioletowym.
‒ Jesteś ranna? – Wyciągnęła w jej stronę rękę i się przysunęła. – Pozwól, abym ci pomogła.
Twarz dziewczynki opuściło przerażenie.
‒ Mama… ‒ I w tym momencie zemdlała.
Suzanne podbiegła do niej i przykucnęła. Klatka piersiowa dziewczynki unosiła się i opadała. Przyłożyła wierzch dłoni do jej czoła. Było rozpalone. Gdzie się podziewała jej rodzina? Nie mogła mieć więcej niż jedenaście, może dwanaście lat.
‒ Halo?! – zawołała, rozglądając się na wszystkie strony. – Jest tam kto? Halo?
Przez tory przebiegła wiewiórka i dała nura w krzaki.
‒ Halo?
Dłonie Suzanne zlodowaciały i tętno jej przyspieszyło. Przełknęła gulę w gardle i powtarzała sobie w myślach, że przecież nie jest tu zupełnie sama. Po plecach spływał jej pot. Spojrzała na dziewczynkę. Nie sama. Ujęła dłoń dziecka, taką drobną i kościstą. I gorącą. Dziewczynka miała wysoką temperaturę. Suzanne zamknęła oczy i walczyła z paniką rozlewającą się po jej ciele. Nie sama.
Zebrała się w sobie, po czym wzięła bezwładną dziewczynkę na ręce, zaszokowana tym, jak bardzo ta okazała się lekka. Zeszła po schodkach i w zaroślach wypatrzyła zniszczony plecak. Dotarła do samochodu i nie bez wysiłku posadziła dziewczynkę na fotelu pasażera, po czym zapięła jej pasy. Mała miała spuchniętą szczękę, a jej skóra była naznaczona ranami i bliznami. Suzanne zastanawiała się, czy nie została napadnięta i porzucona. Na szczęście to, iż była ubrana, sugerowało, że raczej się tak nie stało.
Wróciła po plecak. Zewnętrzne kieszenie były przegniłe i podarte. Nie chciała tracić czasu na przeszukiwanie głównej komory, więc wrzuciła go na tylną kanapę, siadła za kierownicą i najszybciej, jak tylko mogła, ruszyła w stronę Charlottesville i szpitala. Zaskoczona tym, jak daleko zajechała, liczyła, że droga powrotna minie jej równie szybko jak wcześniejsza jazda. Dziewczynka to odzyskiwała na chwilę przytomność, to ją traciła. Trzepotały jej powieki, popękane usta otwierały się i zamykały, ale z gardła wydostawały się tylko ciche jęki.
Telefon Suzanne nie przestawał popiskiwać. Zastanawiała się, czy nie zjechać na chwilę na pobocze, żeby zadzwonić albo napisać do Whita, wyjaśniając sytuację. Uznała to jednak za bezcelowe, tak samo jak telefon na 911 czy do szpitala. Już tam przecież jechała.
Na autostradzie 64 East, piętnaście minut od Charlottesville, dziewczynka drgnęła i się obudziła. Krzyknęła i ze wzrokiem wbitym w przednią szybę zacisnęła dłonie na brzegu fotela.
‒ Co się stało? – Suzanne wyciągnęła w jej stronę rękę, aby ją uspokoić.
Dziewczynka gwałtownie odwróciła głowę, śledząc wzrokiem mijający ich samochód, a potem kolejny i jeszcze jeden. Ponownie krzyknęła i drapała paznokciami w drzwi i szybę, rozpaczliwie pragnąc się wydostać.
‒ Nic się nie dzieje! – Suzanne upewniła się, że zablokowała drzwi i szyby, po czym nakazała sobie skupić się na drodze.
Dziewczynka obiema dłońmi pociągnęła za pasy, uniosła nogi, kucnęła na fotelu i wysunęła się spod nich. Nim Suzanne zdążyła cokolwiek powiedzieć, przemknęła do tyłu i zwinęła się w kulkę na podłodze za fotelem pasażera.
‒ Dobrze, dobrze. – Starała się mówić jak najspokojniej, tonem, którego używała, kiedy jej dzieci były małe i miały skłonność do napadów złości, zwłaszcza Brynn. – Możesz tam leżeć. Nic się nie dzieje. Jesteśmy prawie na miejscu.
Dziewczynka zakwiliła i zwinęła się w jeszcze ciaśniejszą kulkę.
Suzanne skupiła się na jeździe i pilnowała prędkości, nie przestając myśleć o tym, że dziewczynka zachowuje się identycznie jak ich kot Rusty, kiedy po raz pierwszy zabrali go do weterynarza, nim się dowiedzieli, że posiadanie transportera to konieczność. Czy to biedne dziecko jest chore umysłowo? Nie wydawała się agresywna, a jedynie przerażona. Przerażały ją Suzanne, samochód, mijany szybko świat. Wszystko.
Dziewczynka po raz kolejny straciła przytomność. Na oddziale ratunkowym szpitala uniwersyteckiego personel przeniósł jej bezwładne ciało na wózek, Suzanne polecono przestawić samochód, po czym dziecko z pielęgniarzami zniknęło za podwójnymi drzwiami. Suzanne udała się na parking dla odwiedzających, chwyciła telefon i plecak, po czym weszła do szpitala. Zamieniła kilka słów z pracownicą rejestracji, następnie przeszła do sali, w której na łóżku leżała spocona dziewczynka. Pielęgniarka mierzyła jej tętno. W świetle szpitalnych lamp i na tle białej pościeli jej wygląd okazał się jeszcze bardziej zatrważający. Ciało ginęło w za dużych ubraniach, a kości policzkowe napierały na cienką skórę. Co więcej, sprawiała wrażenie, jakby tu nie pasowała. Ona nie była zwyczajnie chora czy zagubiona, lecz wyglądała, jakby pochodziła z innego świata.
Suzanne stanęła z boku, przy nogach stawiając plecak. Poproszono ją, aby zaczekała na przyjazd policji. Nie miała pojęcia, jak długo to potrwa. Pewnie mogła zaczekać w holu, ale nie chciała zostawiać dziewczynki samej.
Weszła kobieta w średnim wieku – zapewne lekarka. Miała krótkie grafitowe włosy, lekarski uniform, a na jej twarzy malował się wyraz typowej rezygnacji. Pielęgniarka wyrecytowała podstawowe informacje. Kiwając głową, lekarka założyła rękawiczki i przystąpiła do badania. Kiedy dotykała spuchniętej szczęki, dziewczynka otworzyła oczy. Omiotła wzrokiem lekarkę, pielęgniarkę, lampy, sprzęt. Usiadła i próbowała zeskoczyć z łóżka.
Lekarka złapała ją za ramię.
‒ Hej, nie tak szybko. – Odwróciła się i warknęła do pielęgniarki: ‒ Pomóż mi. Jest niezwykle silna.
Pielęgniarka stanowczo położyła dłoń na ramieniu dziewczynki.
‒ Jak masz na imię, skarbie?
Dziewczynka podciągnęła nogi do klatki piersiowej i się skuliła.
Lekarka uniosła dłonie, na których miała rękawiczki.
‒ Muszę jedynie zajrzeć ci do buzi.
‒ Nie możecie jej czegoś dać? – odezwała się Suzanne.
‒ Dopiero wtedy, kiedy się przekonam, co jej dolega, kiedy przyjrzę się tej szczęce. Wygląda na niedożywioną i najprawdopodobniej jest odwodniona, więc nie chciałabym zwlekać.
Suzanne podeszła do łóżka i uniosła plecak.
‒ To twoje, prawda? – Dziewczynka znieruchomiała. – Nie zaglądałam do środka. – Położyła go na łóżku.
Lekarka ściągnęła brwi.
‒ Nie wiemy, co jest w środku…
‒ Jej rzeczy.
Dziewczynka przytuliła do siebie plecak. Suzanne przeszła na drugą stronę łóżka i kucnęła przy niej.
‒ Wiem, że cię boli. Dlatego cię tu przywiozłam. Leczy się tutaj ludzi. – Dziewczynka wpatrywała się w nią z drżącymi ustami. – Może byłaś już chora. Każdy czasem choruje. Nie wiem, gdzie jest twoja rodzina, ale może jeśli byłaś chora, to była tu z tobą twoja matka.
Dziewczynka wciągnęła powietrze, przygarbiła się i drżąc, patrzyła na Suzanne. Niebieskofioletowe oczy miała pełne łez.
Kobieta dotknęła jej dłoni.
‒ A teraz ja z tobą jestem.