Читать книгу Nigdy się nie dowiesz - S.R. Masters - Страница 8
Adeline, 1997
ОглавлениеNa łące za ogrodem przebywają jakieś dzieciaki w wieku Adeline. Widzi je z okna w holu: Azjatę w białej koszuli i rudowłosą dziewczynę z dwoma warkoczami. Co jakiś czas przykładają dłonie do ust i krzyczą coś, co niesie się aż do domu. O Bii, O Bii, O Bii, O Bii. Jest środek dnia, a Adeline paraduje jeszcze w szlafroku.
Tych dwoje często widać we wsi. Zazwyczaj towarzyszy im chłopak z włosami w kolorze truskawkowego blondu, który jest wysoki jak dorosły i czasem nosi czapkę. Tydzień temu, krótko po przeprowadzce do Blythe, Adeline wpadła na tę dziewczynę i jasnowłosego chłopaka, kiedy obchodziła okoliczne łąki i pola. Kładli monety na torach parę kilometrów za Elm Close. Zapytali ją, ile ma lat, a kiedy im odpowiedziała, że piętnaście, odparli, że wygląda na siedemnaście. Uznała, że robią sobie z niej żarty – skłamała: piętnaście lat skończy dopiero pod koniec sierpnia – więc opryskliwie im oświadczyła, że jeszcze wykoleją pociąg.
Powinna się była bardziej postarać. I tak już zbyt wiele wakacyjnych dni spędziła w swoim pokoju, gdy tymczasem lato trwało w pełnej krasie. Może w wysokich czarnych kozakach, kabaretkach i z eyelinerem na powiekach rzeczywiście wygląda na starszą. Zwłaszcza tutaj, na wsi.
O Bii, O Bii.
Ubiera się: T-shirt Green Day, czarna miniówa i rajstopy. Bierze discmana, wkłada słuchawki i wychodzi z domu. Green Day atakuje jej uszy: Insomniac, dźwięki towarzyszące zakupom w centrum Birmingham z Alexą, piciu napojów z niedużą zawartością alkoholu nad kanałem w Brindley Place. Ten album to prezent od Alexy. Adeline tęskni za nią, starym domem i szkołą. Wie, że nie pasuje do wsi. Miała co do tego rację, kiedy krzyczała na rodziców, usłyszawszy wiadomość o przeprowadzce.
Za podjazdem skręca w lewo, kierując się w stronę końca ślepej uliczki. Pies sąsiada doskakuje do ogrodzenia i zaczyna ujadać. Adeline odruchowo robi krok w bok, wchodząc przy tym na ulicę. W ostatniej chwili unosi głowę; srebrny van zatrzymuje się z piskiem opon zaledwie pół metra od niej. Unosi przepraszająco rękę, a kierowca, skrzywiony mężczyzna z wąsami, kręci głową, po czym wrzuca kierunkowskaz sygnalizujący chęć wjazdu na posesję, na której mieszka pies.
Czemu kręci głową? To przecież przez jego psa musiała zejść na jezdnię. Pies chce podbiec do vana, ale jest przywiązany do wbitego pośrodku podwórza pala i w pewnym momencie się zatrzymuje, a brzydki łeb odskakuje mu do tyłu. To rasa ze słowem „bull” w nazwie, z tych, co to najpewniej atakują małe dzieci. Sznur ma nie więcej niż dwa metry – pewnie dlatego pies zachowuje się tak agresywnie. Nim mężczyzna wysiada z samochodu, Adeline pokazuje środkowy palec, po czym oddala się, mając nadzieję, że tego nie widział, ciesząc się jednak, że to zrobiła. Okrutny drań.
Kawałek dalej znajduje się przejście między dwoma domami; żółta strzałka na płocie oznacza, że to droga publiczna. Cholernie tam śmierdzi psimi odchodami i kompostem z jednego z pobliskich ogrodów. Natomiast kiedy Adeline wychodzi na pole, czuje zapach obornika. W sumie lepsze już to niż psie kupy. Idzie ścieżką, aż dostrzega ją dziewczyna z warkoczami i macha do niej. Podchodzi do Adeline, więc ta wyjmuje z uszu słuchawki.
– Widziałaś psa? – pyta ruda.
Ubrana jest w ogrodniczki i dzięki nim oraz włosom doskonale się wpasowuje w otoczenie. Na twarzy ma jednak grubą warstwę podkładu. Jakież to konwencjonalne. Pewnie typowy z niej ptasi móżdżek, taki, co robi zakupy w sieciówkach i aby zaimponować chłopakom udaje, że lubi muzykę. A może po prostu ma kiepską cerę; Adeline postanawia dać jej szansę.
– Właśnie zaatakował mnie jakiś pies przywiązany do pala w ogrodzie – mówi.
– To nie ten. – Dziewczyna z warkoczami marszczy nos.
– Zgubił wam się? – pyta Adeline.
– Naszemu koledze Steve’owi. Szukamy całe popołudnie.
Azjatycki chłopak podchodzi do nich i z uśmiechem mówi „cześć”. Ma nie tylko elegancką koszulę, ale także równy przedziałek w czarnych włosach.
– Wcale go nie lubimy. Zawsze mówię, że nie powinien go spuszczać ze smyczy.
– Jaka to rasa?
Dziewczyna z warkoczami wybucha śmiechem.
– Jaka rasa? Nie mam pojęcia. Jest duży, kudłaty i trochę siwy. – Kładzie płasko dłoń tuż nad talią. – W sumie to prawdziwy mutant. Dziwnie chodzi, bo ma coś z grzbietem.
– I gryzie, kiedy się go głaska – dodaje chłopak i ściąga brwi. – Jest naprawdę stary.
– Ale wiesz co? Pieprzyć to – oświadcza dziewczyna. – Steve go kocha, a my przynajmniej mamy jakieś zajęcie.
To przekleństwo z ust niewinnie wyglądającej dziewczyny sprawia, że Adeline od razu pała do niej sympatią.
– Mogę wam pomóc, jeśli chcecie – proponuje. – Autentycznie nie mam nic lepszego do roboty.
– Witamy w klubie – rzuca chłopak.
Pies wabi się Obi-Wan Kenobi, a Adeline nie trzeba tłumaczyć, że to postać z Gwiezdnych wojen, filmu, który oglądała kiedyś z tatą. Dziewczyna z warkoczami ma na imię Jen, a chłopak to Rupesh. Popołudnie dobiega końca, chmury zasnuwają słońce i zrywa się chłodny wiatr, a oni zdążyli do tej pory obejść dwa pola za domem Adeline oraz dwa kolejne, które należą do farmy.
Na polu zaraz za Elm Close, na którym rośnie chyba kukurydza, wpadają na jasnowłosego chłopaka, Willa. Bladą skórę ma poparzoną słońcem, a pasek ozdobiony plakietkami z nazwami głównie amerykańskich zespołów grunge’owych. Nirvana to jedyny, o którym Adeline słyszała, a jego logo przedstawiające uśmiechniętą buźkę z przekreślonymi oczami znajduje się po sąsiedzku z Pearl Jam i Soundgarden. Will zdaje się ignorować obecność Adeline, niemal w ogóle jej nie dostrzega. Przez ostatni rok przyzwyczaiła się do uwagi ze strony chłopców. Generalnie ją ona cieszy, nawet jeśli to oznacza, że musi się częściej przeglądać w lustrze, aby sprawdzić, czy nie ma przypadkiem na ustach śladów po paście do zębów czy śpiochów w kącikach oczu. Reakcja Willa jest dla niej czymś nowym i z lekka irytującym.
– Znalazłeś coś? – Jen pyta Willa. W jej głosie pobrzmiewa troska, której wcześniej nie było.
Chłopak kręci przecząco głową.
– Nic mu nie będzie – mówi Rupesh, po czym zerka na Adeline. – Już mu się zdarzało uciec.
Bezowocne poszukiwania Obiego wkrótce przeradzają się w poszukiwania także i Steve’a. Wszyscy zapuszczają się coraz głębiej w pola, aż w końcu docierają w pobliże dziwacznego jeziorka niedaleko torów, przy których poprzednio spotkała ich Adeline. To tam Will po raz ostatni widział Steve’a. Na drodze gruntowej prowadzącej do jeziora Jen pyta Adeline, gdzie wcześniej mieszkała. Ta odpowiada, że w Marlstone, skąd bez problemu można się było dostać do Birmingham. I dodaje, że nienawidzi rodziców, a zwłaszcza mamy za to, że tu się przeprowadzili.
– Zastanawiałam się, czy nie chodzić dróżką do Hampton – mówi Adeline. Choć Hampton to mała miejscowość, tato jej powiedział, że z tamtejszej stacji kursuje pociąg do Birmingham.
– Za daleko – orzeka Rupesh. – Nie pojedziesz też rowerem, no i zatacza się wtedy taki łuk wokół dróg, że zabiera to tyle samo czasu.
Odpowiedź jest stanowcza, jakby sprawa została zamknięta. Nikt nie podważa słów Rupesha. W jego ciemnych oczach Adeline widzi coś równie dorosłego jak jego strój. To irytujące i kiedy tylko będzie miała okazję, udowodni mu, że się myli.
– I tak mi się zepsuł łańcuch rowerowy – mówi.
– Mogę go naprawić – proponuje Jen.
Adeline nie ma pewności, czy chce, aby Jen zobaczyła jej stary rower – nie jeździ nim od lat.
– A tak w ogóle to jest w okolicy co robić? – pyta, uśmiechem zbywając propozycję Jen.
– Ciebie pewnie by obsłużono w Głowie Jędzy – odzywa się Will.
– Zawsze chodzimy do Steve’a – wyjaśnia Jen. – Lubisz filmy?
– O tak.
– To dobrze – mówi Rupesh – bo sporo ich oglądamy.
– Rodzice Steve’a mają taki dziwaczny układ, że w ogóle się nie widują – wyjaśnia Jen. – Pracują często za granicą, jego mama właściwie na okrągło siedzi w Stanach, więc on nawet się z nią nie spotyka. A jego tata rzadko tu bywa, co oznacza, że jeśli chcemy, to całe dnie i noce możemy spędzać u niego. Mają tu dom i szczerze mówiąc, nie wiem, co byśmy zrobili bez niego. No a Steve zgromadził całe mnóstwo pirackich filmów, które jego tata przywozi z Tajlandii. Takich, co u nas nie weszły nawet jeszcze do kin. W zeszłe wakacje zahipnotyzował także Rupesha, co było zabawne.
– Wcale mnie nie zahipnotyzował – protestuje Rupesh.
Przy jeziorze dzielą się na dwie grupki i postanawiają spotkać w połowie drogi. Adeline obchodzi prawą część jeziora razem z Rupeshem. Will i Jen idą w lewo. Adeline jeszcze nie widziała takiego jeziora. Wygląda raczej jak ogromny staw. Wzdłuż ścieżki oraz w zaroślach znajdują się kupki ziemi oraz mnóstwo betonu i ma się wrażenie, że to porzucony w pośpiechu projekt budowlany. Wokół zalewu echem rozbrzmiewa nawoływanie: „Obiiii!”, a dziesięć minut później docierają do celu. Will i Jen już na nich czekają.
– Znaleźliśmy go – oznajmia Jen. – Jest w dole, przy torach. – W jej głosie nie słychać jednak radości. Will z kolei ma ściągnięte brwi.
Adeline schodzi za nimi krótką ścieżką, która prowadzi na sam koniec nieoznaczonej drogi. Sześć betonowych bloczków leży na krawędzi tego, co musiało być miejscem do zawracania. Rozpanoszyły się tu gęste krzaki i zarośla. Jen kieruje ich w stronę dziury w gęstwinie.
– Ja tu zostanę – bąka Rupesh. W tej chwili wygląda na dziesięć lat.
Will i Jen wymieniają spojrzenia, po czym Jen kiwa głową, dotyka ramienia Rupesha i mówi:
– Oczywiście, wrócimy po ciebie.
Adeline nie pyta, o co chodzi. Udaje obojętność. We troje dochodzą do wznoszącej się nad torami kładki. Jen przeskakuje przez płot na końcu kładki, który oddziela ścieżkę od dwóch torów. Idzie prawą stroną. Will robi to samo. To na pewno nie jest rozsądne. Adeline miała okazję widzieć filmiki o bezpieczeństwie na kolei, ale wspomnienie o nich teraz uczyniłoby z niej nudziarę. Ostrożnie przechodzi przez płot, czego nie ułatwia jej krótka spódniczka. Idzie jak najdalej od torów. Pod jej butami chrzęści żwir. Porastające prawy wał chwasty co rusz smagają jej twarz. Po lewej stronie widzi olbrzymi słup wysokiego napięcia. Nie mija wiele czasu, nim docierają do czerwonego kształtu, być może tajemniczego Steve’a. Ta osoba żyje, na szczęście, bo sposób, w jaki oni rozmawiali, kazał sądzić, że zamierzają pójść po zwłoki, jak w jednym filmie z Riverem Phoenixem.
Steve siedzi na torach u stóp kamiennego wału. Will i Jen stoją przed Adeline, zasłaniając jej widok, ale udaje się jej dostrzec czubek głowy chłopaka. Włosy ma ciemne tak jak ona.
– O nie – mówi Jen.
– To moja wina – odzywa się Steve. Głos ma cichy, spokojny. Pociąga nosem, jakby całkiem niedawno płakał. – Przecież zawsze tu przychodzimy, no nie? Niewystarczająco bał się pociągów.
Jen przyklęka i gładzi go po ramieniu.
– Ćśś. Albo wszyscy jesteśmy winni, albo nikt. Wracajmy do domu, Steve.
Wstaje i Will się odsuwa. Steve jest wysoki, wyższy od Willa, który i tak musi mieć niemal metr osiemdziesiąt. Adeline po raz pierwszy dostrzega jego oczy. Są bursztynowe. Ma na sobie czerwony T-shirt ze szkieletem tyranozaura, czyli z logo Jurassic Parku. W pomazanych krwią ramionach trzyma dolną połowę psa. Integralność łap – kudłatego, szarego futra i czarnych poduszeczek – sprawia, że wyglądają, jakby w każdej chwili mogły zacząć wierzgać.
Steve nieruchomieje i patrzy na Adeline, po czym się uśmiecha, jak gdyby to nie było nic niezwykłego. Oczy ma smutne i czerwone.
– Nie mogłem znaleźć reszty – mówi do niej przepraszającym tonem.
– Ja… przykro mi – odzywa się Adeline. Klatkę piersiową ma ściśniętą, a mózg sparaliżowany. – Ja… Jen ma rację, powinieneś iść do domu. Może później tu wrócimy, żeby poszukać.
Chłopak uśmiecha się z wdzięcznością, po czym nie przerywając kontaktu wzrokowego, robi krok w jej stronę. Adeline nie chce znaleźć się bliżej tego, co Steve trzyma w ramionach, ale się nie cofa. Jego spojrzenie ześlizguje się z jej twarzy na klatkę piersiową.
Sprawdza jej cycki? Nie, oczywiście, że nie, czemu miałby to robić?
– Podoba mi się twój T-shirt – oświadcza.
– Och. – Adeline zerka na logo Green Day. Steve najwyraźniej jest w szoku. – Mnie twój też.
Mija ją i zaczyna iść wzdłuż torów. Jen biegnie za nim, zerknąwszy na Adeline z niepokojem.
Tylko Will z nią zostaje, klęcząc w miejscu, w którym przed chwilą siedział Steve. Szare i białe kamyki są całe zakrwawione.
– To właśnie tu go znalazł? – pyta Adeline, a kiedy Will ją ignoruje, dodaje: – Dobrze się czujesz?
– To chore, no nie? – odzywa się w końcu. – Fakt, że to wszystko drzemie w nas wszystkich.