Читать книгу Nie wracają na obiad - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 6

3

Оглавление

Julia ze zbyt porywczym pośpiechem wraca do sypialni, siada na brzegu swego łóżka; drugie jest nietknięte, zasłane pościelą. Nie ma odwagi położyć się, wie, że nie zaśnie. Dlaczego zdradziła się z ochoty do zwierzeń, z tej nieoczekiwanej słabości, której tak rzadko ulegała? Tylko przed sobą – czasem – bywała szczera; tylko sobie pozwalała na ocenę swego życia, na wnioski mniej oględne niż te, które wysnułby ktoś obcy.

Julia sięga po lekarstwo przepisane jej przez Elżbietę, ale cofa rękę, dopiero co nakrzyczała na synową za jej chęć załatwiania lekami wszelkich życiowych problemów. Zamiast buteleczki z kroplami bierze z nocnego stolika fotografię, na której młoda dziewczyna w ślubnym welonie na głowie tuli się do chłopaka w oficerskim mundurze. Czy naprawdę była kiedyś tą rozpromienioną smarkatą? I miała w oczach tyle wiary w nieustającą przychylność świata...? W jego uległość wobec ludzkich pragnień?

Lato było tamtego roku tak piękne, że do dziś wspomina się jego pamiętną urodę. Upał potęgował napływającą od morza woń wodorostów, moknących w nagrzanej przy brzegu wodzie. Rybacy wychodzili w morze z oksywskiej przystani w łagodnej ciszy świtu; wracali, powoli zbliżając ku brzegowi ciężkie od ryb łodzie. Z wędzarni dym szedł prosto w niebo strzelistymi wykrzyknikami pogody...

Przez wszystkie późniejsze lata – poza tymi sześcioma, które spędziła z dala od wybrzeża – przyjeżdżała co roku na Oksywie, sama, zawsze sama, właśnie w sierpniu, kiedy kwitły jeszcze malwy przed domami rybaków, a placyk przed starym kościołem wypełniała słoneczna cisza. Szła na cmentarz poza nim, skąd najlepiej widać było obydwa porty, wojenny i handlowy, jeden i drugi tak bardzo ważny w różnych okresach jej życia, albo stawała na brzegu skarpy nad przystanią, gdzie dawniej była latarnia, której światło nieraz budziło ją w nocy, kiedy tu zamieszkała.

Ślub dawał im kapelan; nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego się uśmiechał, wiążąc im ręce stułą. „Moje dzieci”, mówił do nich poprzedniego dnia, gdy razem zgłosili się do spowiedzi. Potem tańczył do rana na weselu, choć wciąż go ktoś ciągnął ku karcianym stolikom. Niewielki kościółek wypełniły białe marynarskie mundury; po skończonej ceremonii koledzy Zygmunta utworzyli przy wyjściu długi szpaler, przeszli pod ich wzniesionymi kordami, a przyglądała się temu cała ludność osady, odświętnie na ten oficerski ślub przystrojeni mężczyźni, kobiety i dzieci, które też zaraz, rozniecając kurz na pylistej drodze, ruszyły za orszakiem do kasyna. Słońce chyliło się już za wzgórza na horyzoncie, ale ostro jeszcze oświetlało ten niezwykły pochód.

– Do widzenia, panno Julio! Dobry wieczór, pani Julio! – szeptał przez całą drogę Zygmunt.

Szła, wczepiona palcami w jego rękaw, choć przestrzeń między kościołem a kasynem wydawała jej się wysłana obłokiem i nie zagrażało jej potknięcie na tej niebiańskiej puszystości. Może się już wtedy bała, że to ramię, którego trzymała się tak kurczowo, nie zawsze będzie przy niej, że ręka jej zawiśnie w próżni, daremnie szukając oparcia.

– Do widzenia, panno Julio! – powtarzał wciąż Zygmunt, oczy mu się iskrzyły. – Dobry wieczór, pani Julio! Kocham panią!

– Ja także kocham pana! – mówiła, zaciskając powieki.

Nie wracają na obiad

Подняться наверх