Читать книгу Tak trzymać tom 3: Niepokonani, niepokorni - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 5
II
Оглавление– Przyniosłem ci białe rękawiczki! – zawołał Laubnitz. Szedł między dwoma rzędami końskich boksów w swojej zniszczonej wojskowej kurtce, należącej do uniformu armii cesarza Wilhelma, w jasnych bryczesach i wysokich butach, w których wydawał się wyższy, niż był – stary, ale wciąż jeszcze zwinny i lekki jeździec, stary oficer. – Hej, ho! Jesteś tam? – zawołał głośniej. – Przyniosłem ci białe rękawiczki!
Krzysztof wysunął się wreszcie z cienia między ostatnim boksem a ścianą stajni.
Spędzał tu najlepsze chwile w ciągu dnia. We względnym spokoju, w ciszy, w usypiającej woni siana, która przypominała mu dzieciństwo na wsi, czas sianokosów, wieczory na łące. Brunon Pawliszek – drugi stajenny, z którym zaprzyjaźnił się łatwo, choć był o wiele od niego młodszy, właściwie niedorostek jeszcze, uważający pracę przy koniach za zaszczytny awans po dotychczasowych, sumiennie wykonywanych obowiązkach w dworskiej chlewni – nie przeszkadzał mu w tych chwilach, sam zresztą pozwalał sobie na popołudniowe drzemki w dobrze wymoszczonym sianem żłobie „Meteora”, chluby połczyńskiej stajni.
– Jestem – odezwał się Krzysztof bez pośpiechu, usiłując nadać swojej twarzy wyraz, który powinno się mieć podczas gorliwej pracy, jakiej wymagali Niemcy. Miejsce u Laubnitza było najlepszym z możliwych w tej wsi. Gdyby go stąd zwolniono, musiałby chodzić osiem kilometrów dziennie – po cztery w każdą stronę – do Luftwaffewerke w Pucku, gdzie zapewne bardziej dokładnie przyglądano się papierom zatrudnionych ludzi, niż to czynił Laubnitz.
– Przyniosłem ci białe rękawiczki – powiedział dziedzic jeszcze raz. – Mamy gości. Tylko żebyś starannie pozapinał guziki, bo podczas ostatniej wizyty nie zrobiłeś tego.
– Dobrze, proszę pana – rzekł Krzysztof. – Pozapinam starannie guziki.
Laubnitz przez chwilę patrzył na niego; to, że Polak powtarza za nim całe zdania, już nieraz wydało mu się nie tylko posłuszeństwem. Ale nie miał czasu, może także i ochoty – w końcu wojna została wygrana – zastanawiać się nad tym.
– Przyjeżdża pan hauptmann Wacholz z żoną – dodał. – Pewnie zechce zobaczyć „Meteora”. Wyczyszczony?
– Jak zawsze. Czyścimy konie nie tylko wtedy, kiedy mają być goście.
– No, no – stary pan uśmiechnął się – nie masz się co obrażać. Tak tylko powiedziałem. – Miał słabość do nowego Polaka. Szczycił się nim przed gośćmi, że tak poprawnie mówi po niemiecku i tak dobrze wygląda, gdy na wybiegu oprowadza konie.
– Kiedy wyprowadzić „Meteora”?
– Mniej więcej za godzinę. Ale dam ci jeszcze znać. Może hauptmann Wacholz się spóźni, jego żona jest w odmiennym stanie, a panie w takich okolicznościach bywają kapryśne.
– Koń będzie gotowy.
– Włóż rękawiczki.
– Tak jest, proszę pana, włożę rękawiczki.
Stary Laubnitz znów badawczo spojrzał na Polaka. Tym razem pomyślał, że powtarzanie jego rozkazów jest podkreśleniem ich zrozumienia. Wydało mu się to nadmierną gorliwością.
Oprowadzanie koni przed gośćmi nie należało do najłatwiejszych zajęć Krzysztofa. Prace w stajni przy zwierzętach jakoś znosił, nie wydawały mu się poniżające, dopiero obecność ludzi, tych ludzi, upokarzała go we własnych oczach, rodziła nierozumne pragnienie, żeby nie godzić się potulnie na ich rozkazy, wyjawić im, kim jest, powiedzieć, że walczył z nimi, że nie poddał się bez walki. Pragnienie to było niekiedy tak silne, że przyjmował je nieomal jak powinność i tylko myśl o tych, których kochał, powstrzymywała go przed jego spełnieniem.
Bo goście dziedzica Połczyna należeli przeważnie do starej szlachty niemieckiej zorganizowanej znakomicie podczas polskiego dwudziestolecia w Reifeisenverband, co wyrażało się nie tylko kultywowaniem tradycji pruskich ziemian, ale także i prawem do przydziału nawozów sztucznych z Rzeszy, którymi zasilano obficie pozostające wciąż w niemieckich rękach ziemie polskiego Pomorza.
Szczęki zwierały mu się z bezsilnej wściekłości, gdy dowiadywał się coraz to nowych szczegółów tej przedziwnej polityki, jaką Polacy zastosowali na odzyskanym przez siebie wybrzeżu, w miejscu tak newralgicznym, tak narażonym na niebezpieczeństwo. Bał się, że zdradzi go wyraz twarzy, drganie zaciśniętych ust, spojrzenie, któremu nie mógł nakazać obojętności i pokory.
Najgorsze były jednak odwiedziny hauptmanna Wacholza – pragnął zapaść się wtedy pod ziemię, utracić pamięć i zdolność myślenia.
Wacholz był zięciem właściciela sąsiedniego majątku. Przyjeżdżał do Połczyna w mundurze Wehrmachtu, a ludzie znali go tu jako rotmistrza polskiej kawalerii, w którym na jakichś wyścigach konnych zakochała się brzydka, ale bogata panna Stammfeld. Rotmistrz Wacholz, wychowanek podchorążówki w Grudziądzu, zachował mimo zmiany armii ten sam stopień – nosił teraz mundur hauptmanna, choć nawet Polacy uważali, że należał mu się awans za zadania, które miał do wykonania i które niechybnie wykonał.
Dostanie go przy najbliższej okazji – myślał Krzysztof, patrząc na dystynkcje zdobiące mundur oficera. Był tak napięty wewnętrznie, że nie zdołał zastanowić się nad tym, co by to mogła być za okazja. Styczniowy wiatr, pędzący od morza śnieżne chmury, przewiewał go do szpiku kości.
Płaszcz by go przed nim osłonił, ale nie mógł włożyć płaszcza – rytuał oprowadzania koni po wybiegu wymagał, aby miał na sobie kurtkę z błyszczącymi guzami, na których widniał ponoć herb Laubnitzów. W dodatku były rotmistrz uważał się za znawcę koni, parada na wybiegu nie trwała nigdy krótko, dziś mogło ją skrócić tylko złe samopoczucie jego małżonki, która – bardzo już ociężała, w niedopiętym na brzuchu futrze – przez cały czas mu towarzyszyła.
– Mój drogi – mówiła, wpatrując się w męża z tym samym chyba zachwytem, z jakim spojrzała na niego po raz pierwszy podczas owych pamiętnych wyścigów – jeśli zdecydujesz się pojechać, to tylko na „Meteorze”.
– Marzyłbym o tym – powiedział uprzejmie właściciel konia. Podniósł futrzany kołnierz szuby, którą nosił zwykle w czasie zimowych polowań, a która wydała mu się najodpowiedniejsza na tę pogodę.
Wacholz zrobił ruch, jakby miał zamiar uczynić to samo. Opanował się jednak i jeszcze bardziej wyprostowany nadstawił twarz na uderzenia śniegu i wiatru. Może nie chciał psuć linii swego pięknego oficerskiego płaszcza, który nosił nie jak uniform, ale jak kostium teatralny. Było w ogóle coś nieodparcie teatralnego w niemieckiej armii, przynajmniej jak długo zwyciężała. Krzysztof zauważył od pierwszej chwili zetknięcia się z Wehrmachtem w Babich Dołach, że dla żołnierzy w mundurach feldgrau wojna była przede wszystkim wielkim przedstawieniem, w którym uczestniczyli z satysfakcją podziwianych aktorów. Och, jakże pragnął zobaczyć ich w odwrocie, w jenieckiej kolumnie, w haniebnym dla żołnierza momencie rzucania broni na rosnący stos. Czy zachowaliby wtedy swoje gesty i pozy? Czy wyreżyserowane one zostały tylko dla zwycięstwa? Faszyzm był okrutną ideą, ale dla umysłów zbyt słabych, żeby zgłębić jej sens istotny nie dla jednego narodu, ale dla ludzkości – efektowność spektaklu znaczyła więcej niż prawdziwy „stan kasy”, którą – być może – zechce ktoś kiedyś podliczyć. Na razie jednak – Krzysztof musiał to przyznać ze ściśnięciem serca – widowiskowa strona idei była opracowana bardzo starannie.
– Ten koń – odezwał się wreszcie hauptmann Wacholz ze skromnością zbyt manifestowaną, aby mogła być prawdziwa – nie będzie miał na wyścigach w Sopotach żadnej konkurencji. I dlatego wszystko jedno, kto na nim pojedzie. Doprawdy wszystko jedno...
– Heini, kochanie – żona wiedziała, że powinna w tej chwili nie zgodzić się z nim i udowodnić, że nie ma racji. – Wiesz dobrze, że nasze wyścigi różnią się na szczęście od upokarzających te piękne zwierzęta gonitw, na których liczą się tylko pieniądze. Na takich gonitwach oczywiście wszystko jedno, kto jedzie na koniu, wystarczą środki podniecające...
– Zabiłbym tego, kto by je podał „Meteorowi” – powiedział hauptmann.
– No więc widzisz, że powinieneś sam na nim pojechać.
– Hm... – Laubnitz spostrzegł ze zdumieniem, że nie był brany pod uwagę w tej rozmowie – skądże środki podniecające w mojej stajni? Kto by je miał dać „Meteorowi”? I po co? Obydwaj, pan... – skłonił głowę przed hauptmannem, nie za nisko jednak, akurat na tyle, na ile zezwalał mu wobec gościa własny stopień podpułkownika w stanie spoczynku – i ja wierzymy tak samo, że „Meteor” ma wielkie szanse w wiosennej gonitwie.
– Jasne – potwierdził hauptmann. – Ale na wiosnę... mogą być trudności.
– Co ty mówisz, Heini? Jakie trudności? – Pani Wacholz zaplotła dłonie na brzuchu wystającym spod niedopiętego futra. Oczy jej stały się okrągłe jak oczy kury. – Nie strasz mnie, bardzo cię proszę.
– Wcale cię nie straszę. Ale wiesz przecież... – eks-rotmistrz Wacholz zerknął ku Polakowi, który krążył z koniem po wybiegu. – Mówiliśmy o tym w domu dostatecznie często – dokończył ze zniecierpliwieniem.
– Ale zawsze prosiłam, żeby o tym przy mnie nie mówić.
– Kochanie! To będzie także trwało bardzo krótko.
Do Krzysztofa dochodziły poszczególne zdania tej rozmowy. Ostatnie – może nawet przeznaczone dla niego – zabrzmiało prawie donośnie.
Przechodząc przed ławką, na której siedział Laubnitz ze swoimi gośćmi, widział ich z bliska, miał w odległości wyciągniętej ręki zdrajcę, któremu należała się kula w łeb, a któremu nie mógł nic zrobić, nawet spojrzeć w oczy tak, żeby mógł z nich coś wyczytać. Dla niego czyścił zad i boki „Meteora”, żeby błyszczały jak najlepszy atłas, dla niego szczotkował grzywę i ogon. Falowały teraz puszyście na wietrze, a hauptmann Wacholz, a rotmistrz Wacholz, zmrużywszy oczy, przyglądał się koniowi z lubością.
Czy był naprawdę zdrajcą? Krzysztof musiał zadać sobie w końcu to pytanie. A może był patriotą niemieckim, wypoczywającym teraz po ofiarnie i znakomicie spełnionym zadaniu, a zdrajcami trzeba by nazywać tych, którym zabrakło czujności, którzy w swojej armii tolerowali szpiegów? Czy głupota i zadufanie w sobie nie były także zdradą? Wyobraził sobie, że mógł być podkomendnym Wacholza, w oczach mu pociemniało, szarpnął koniem, boleśnie zacisnął uzdę przy jego pysku.
„Meteor” przyjął to ze zdumieniem. Gwałtownie podrzucił głowę. Zarżał.
– Uważaj! – zwrócił mu uwagę Laubnitz. Nie podniósł nawet głosu. Miał wyraźną słabość do Polaka.
Ale zakochany w koniach rotmistrz, a teraz hauptmann Wacholz, nie był skłonny do równie łatwego pobłażania. Przywołał Krzysztofa skinieniem ręki.
– Heini – poprosiła żona. – Wiesz, że jestem... że przy mnie... – Uspokój się, kochanie – powiedział ze wzrastającym zniecierpliwieniem. – No, chodź, chodź! – zwrócił się do Polaka. – Chodź tu bliżej!
Jeśli mnie uderzy, myślał Krzysztof, będę musiał mu oddać i wtedy mnie chyba zastrzeli, na pewno ma przy sobie broń i zastrzeli mnie, nic innego stać się nie może. Jednym skurczem serca pożegnał się ze wszystkimi, dla których chciał żyć, gdyby mógł, gdyby nakazujący mu znoszenie upokorzeń rozsądek nie doszedł do granicy, poza którą musiał utracić swoją władzę...
– Chodź! Chodź! – przywoływał go Wacholz.
Krzysztof zbliżał się powoli, słyszał plaśnięcia kopyt końskich o zamarzniętą ziemię, krakanie wron na wysokich topolach wokół pobliskiego stawu. Jeśli mnie uderzy... – myślał.
– Człowieku! – zaczął Wacholz. – Takiego konia jak „Meteor” trzeba traktować ze specjalną uwagą. Ze zrozumieniem, a nawet czułością. Konie mają w ogóle wysoce wykształcony zmysł sprawiedliwości. Karcone bez powodu czują się krzywdzone i buntują się, co jest najlepszym potwierdzeniem ich wysokiej klasy. Rozumiesz to?
– Tak. Buntują się, co jest najlepszym potwierdzeniem ich wysokiej klasy.
Dlaczego on wciąż powtarza całe zdania? – zatrwożył się nie wiadomo dlaczego Laubnitz. Wydało mu się, że to coś znaczy, że to musi coś znaczyć. Wacholz nie zwrócił jednak na to uwagi.
– I tylko ludzie – ciągnął dalej z groźnie łagodnym spokojem – którzy sami mają tę klasę... którzy sami... Chodź tu bliżej! – krzyknął.
– Heini! – szepnęła żona.
– Przestań mi wciąż zwracać uwagę!
– Nie pozwalam ci! – pisnęła. – Przy mnie... teraz...
– No, dobrze – powiedział, ale nie było to skierowane do niej. – Nagle jakby go wszystko przestało interesować. Znudzonym wzrokiem objął postać Polaka. Polak – nawet zasługujący na naganę – nie był w stanie zająć go na dłużej. Co innego koń... Ale i konie nie podniecały go jak dawniej, skoro nie było w bliskiej perspektywie żadnych wyścigów i sportowych emocji. Wiosna, pomyślał i znowu miał ochotę podnieść kołnierz. Wiosna... Nie wiedział, czy przerażał go ten termin, czy go oczekiwał. Na razie nudził się, żołnierze zawsze nudzą się podczas wygranej wojny... Dlaczego pomyślał: podczas? Co za głupie słowo! Po wygranej wojnie, powinien był pomyśleć. Ale tylko ten jeden kawałek, ten jej polski kawałek był już wygrany. Lecz czy nie powiedział przed chwilą tej głupiej kobiecie, którą pojął za żonę, czy nie powiedział jej, że to będzie także trwało bardzo krótko? Mdła niechęć do niej wzrastała w nim po każdym jej odezwaniu, po każdym spojrzeniu, które na nią kierował. W dodatku znowu była w ciąży! Trzech chłopców, których mieli, mogłoby wystarczyć nawet führerowi. – Wynoś się! – powiedział do Polaka. – Wynoś się stąd jak najprędzej!
– Odprowadź konia do stajni – rozkazał Laubnitz z wyczuwalną ulgą.
– Krótko to dzisiaj trwało – zdziwił się Bruna, gdy Krzysztof wprowadzał „Meteora” do boksu.
– Krótko – odparł, pokonując suchość gardła.
– Dlaczego? Stało się coś?
– Nie. Nic.
– Bo... jak spojrzałem na ciebie, pomyślałem...
– Nic się nie stało. Jeszcze dziś nic się nie stało.
Do stajni wszedł stary Cygier, obsługujący dworskie maszyny – dziadek Bronk, jak go tu wszyscy nazywali. Przysiadł na odwróconym do góry dnem żłobie, wyjął z przepastnej kieszeni spodni kapciuch z tabaką, nasypał jej na wierzch dłoni, pociągnął, a potem czekał przez chwilę na serię kichnięć potężnych i donośnych, od których konie płoszyły się w swoich boksach.
– Ja także – powiedział, wytarłszy nos w kraciastą chustę – kiedy ten Wacholz przyjeżdża, czuję się przez cały czas, jakby mi ktoś dał w pysk.
Krzysztof gwałtownie potrząsnął głową.
– Nie mówmy o tym.
Dziadek Bronk spojrzał na niego uważnie. We wsi sądzono, że ma nie po kolei w głowie – dziwak był, mruczał coś wciąż do siebie, w domku, w którym mieszkał samotnie na skraju wsi, gromadził jakieś śrubki, zawory, łańcuchy, butle z różnego rodzaju kwasami i olejami, kawałki starej uprzęży – ale czasem potrafił spojrzeć tak, że widziało się w nim wszystko poukładane bardzo starannie i bardzo po kolei, i powiedzieć potrafił coś, czego nie powiedziałby nikt inny we wsi.
– Tak, nie mówmy – powtórzył – ale każdy po to ma głowę, żeby myślał. I jak długo myślenie jest jak należy, tak długo oni nas do końca nie mają.
– Co to znaczy: do końca? – spytał Bruna.
Dziadek Bronk zwrócił ku niemu powoli głowę.
– Wszystko ma początek i koniec, tylko Pan Bóg podobno nie, ale to już nie moja sprawa. I to, co w człowieku jest, co w człowieku jest człowiekiem, też ma swój początek i koniec. Zrozumiałeś?
– Nie – powiedział Bruna.
– Jeszcze zrozumiesz.
– Zadałeś koniom siana? – spytał Krzysztof. Pragnął i bał się tych rozmów. Wciąż powtarzał sobie, że musi być nieufny i czujny, nawet gdyby miało to kogoś krzywdzić. – Zadałeś?
– Tak.
– To na razie fajrant.
– Fajrant! – rozpogodził się chłopak. – Matka dostała skądś oleju i mają być dziś placki kartoflane.
– No to się śpiesz! – uśmiechnął się do niego Krzysztof. Lubił chłopaka, nieraz myślał, jak inaczej wyglądałaby jego praca, jego pobyt tutaj, gdyby pracował w stajni z kimś innym. – Śpiesz się! – powtórzył.
Bruna mieszkał z matką po drugiej stronie stawu w małym domu, który kupiła na własność po śmierci męża za odszkodowanie, wypłacone za tę śmierć podczas wyrębu państwowego lasu. W żałobie pocieszała ją więc niespodziewana radość posiadania – stała się nagle gospodynią, jak inne w tej wsi, nie siedziała już na komornem, w kościele pchała się przed sam ołtarz, tylko modlitwy jej się myliły: ta wciąż pełna żalu, niepokorna wobec wyroków boskich – z dziękczynną, chwalącą szczodrobliwość Pana. Z pensji, jaką otrzymywała po mężu, syna wychowała jak należy, nawet do gimnazjum w Pucku zaczęła go posyłać, ale nie miał głowy do nauki, więc dokupiła pięć morgów pola i gospodarzyli na nich spokojnie do wybuchu wojny we dwoje, matka i syn, bardziej sobie bliscy niż matka i syn w domach, z których nikt nie ubył, z których nikogo nie zabrała śmierć. Krzysztof podczas pierwszej bytności u Pawliszków od razu to wyczuł. Tę nadmierną, bezustannym lękiem podpalaną miłość matki, tę wzajemną zawisłość, którą chłopcy w wieku Bruny zrywali brutalnie, a on by bez niej żyć nie umiał i nie chciał, i nie mógł.
– Śpiesz się! – powtórzył Krzysztof, gdy chłopak zatrzymał się jeszcze przy którymś z końskich boksów. Wiedział, jak matka czeka na syna.
Na niego czekała Anula. Opuściwszy podwórze dworskie, zobaczył ją na dróżce przy stawie, którą zwykle wracał do domu. Anula także pracowała u Laubnitzów, nie w gospodarstwie jednak, ale „na pokojach”, do czego przyczyniła się jej miejska praktyka w Gdyni. Tak orzekła pani Laubnitz, biorąc ją do sprzątania we dworze, do woskowania podłóg i ścierania kurzu z mebli, książek i tych wszystkich dziwnych rzeczy, które państwo (Anula nie mogła obyć się bez tego słowa) przywieźli z Afryki, gdzie pan dziedzic przez wiele lat służył w wojsku. – Mam praktykę w mieście – powtarzała nieraz.
Teraz czekała na niego przy stawie, choć mogła przyjść do stajni albo spotkać się z nim na podwórzu czy w bramie. Uchodzili tu za małżeństwo i byłoby całkiem naturalne, że razem wracają do domu. Ale wołała czekać tutaj, wciąż onieśmielona tą dziwną sytuacją, do której, mimo upływu kilku miesięcy, nie zdołała się przyzwyczaić.
– Chciałam panu przypomnieć – powiedziała, gdy się zbliżył – że dziś przyjeżdża pani z panią gospodynią. Bałam się, że pan pójdzie do Pawliszów i zapomni o tym.
– Pamiętałem. Jakżebym mógł zapomnieć. Ale ty o czymś zapomniałaś. Jak mam na imię?
– Krzysztof.
– To dlaczego tak nie mówisz?
– Ale to przy ludziach – broniła się Anula, spuszczając oczy. – A jak jesteśmy sami...
– Wszystko jedno, przy ludziach czy jak jesteśmy sami, masz mi mówić po imieniu. Prędzej się przyzwyczaisz, jak będziesz zawsze mówiła jednakowo.
– Tak, proszę pana.
– Anula!
– Tak, Krzysztof.
Zarumieniła się, patrzyła spłoszona spod opuszczonych rzęs. Krzysztofa ogarniało przerażenie: jego życie zależało od rozsądku, czujności i przebiegłości tej małej, nawet podczas spokojnego czasu nie nazbyt rozgarniętej służącej. Był teraz – tu, w tej wsi, i na tę zimę wojenną – jej mężem. Wszyscy wiedzieli – także pan Laubnitz – że przywiozła go sobie z Gdyni, gdzie był do wojny robotnikiem w porcie, że ich ksiądz stułą przedtem związał, zanim go wcisnęła pod stertę pierzyn w domu swoich rodziców.
Gdyby to był inny czas i gdyby metryka ślubu, służąca za wszelkie zaginione dokumenty, była prawdziwa, Anula szczyciłaby się nim zapewne przed dawnymi koleżankami. Ale że to wszystko było na niby – nie na to „niby” wesołe i beztroskie z dawnych przebieranek w zapusty, ale wojenne i groźne – w oczach Anuli nie widział triumfu, tylko pomieszanie albo tępy, obezwładniający ją strach.
Co ranka przypominał jej reguły gry, która z początku wydawała się jej prawie zabawą, ale z upływem czasu stawała się pojętym wreszcie, trudnym obowiązkiem wobec dawnych chlebodawców, do których miała zamiar wrócić po wojnie i chyba nie za piętnaście złotych miesięcznie, ale na pensję podwyższoną stosownie do jej zasług. Widział te myśli w jej oczach, gdy skwapliwie powtarzała lekcję. Bardzo chciała sprostać swemu zadaniu.
– Może jakie dobre nowiny będą – powiedziała cicho, a on zrozumiał, jak bardzo pragnie, żeby się to skończyło, żeby nie musiała się bać, żeby nie musiała każdej chwili pamiętać, że już nie jest Dyszków najstarszą, szukającą sobie chłopaka w swojej wsi dziewczyną, której wszystko wolno i wszystko przystoi.
– Nie będzie dobrych nowin – odparł i pomyślał: Teraz dobre nowiny ma tylko hauptmann Wacholz.
– Nie? – zmartwiła się. – Dlaczego?
– Ża wcześnie na dobre nowiny.
– Już styczeń!
– I co z tego?
– Niedaleko do wiosny. A na wiosnę miało się ruszyć...
– I ty to wiesz!
– Wszyscy wiedzą. I mówią o tym. Każdy ma dobre nowiny. I było tak naprawdę. Każdy, kto skądś przybywał – z sąsiedniej wsi czy z miasta, z drugiego obejścia nawet – przynosił jakieś wieści. A że złymi się nie chwalono, pozostawały tylko dobre. Do Dyszków przyniósł je tego popołudnia Alojz Szwenk, hofsmaurer we dworze, którego Laubnitz wysłał po jakieś gospodarskie sprawunki do Pucka. Wrócił nie tylko z puckim piwem. Zastali go nad miską dymiącej grochówki, a byle kogo i bez powodu nie goszczono tak w skąpy wojenny czas.
– W Tempczu słuchają radia! – powitał Krzysztofa triumfalnie.
Nie zapytał gdzie, u kogo – nie zrobił tego także nikt z Dyszków. Rodzice Anuli, a nawet jej młodszy brat Józefek, choć w szkole uważano, że ma ciężką głowę, wiedzieli dobrze, że o to pytać nie należy. I wiedzieli także, że to radio jest zagraniczne, choć mówiące polskim głosem. Niemieckiego można było słuchać od rana do nocy – wisiało na słupie przed gemeindeamtem i nawet nikt głowy ku niemu nie skręcał, przechodząc tamtędy.
Szwenk poprawił się w krześle. Stały przed nim już dwie opróżnione butelki po piwie.
– Co nocy słuchają – dodał.
Krzysztof zrzucił z nóg drewniaki, które nigdy nie dały się oczyścić ze stajennego gnoju, i w grubych skarpetach z owczej wełny, zrobionych przez Anulę na drutach, podszedł do stołu. Odnosił się sceptycznie do tych wszystkich przekazywanych z ust do ust wojennych plotek, ale wiedział, że nie powinien tego okazać Szwenkowi. Był chrzestnym Anuli, za jego wstawiennictwem dostali oboje pracę we dworze, Laubnitz liczył się z nim, wyraźnie wyróżniał swego hofsmaurera wśród służby – i Alojz Szwenk przywykł do tego, że liczono się z nim wszędzie. Nie zapytał go jednak o nowiny. Ale gospodarze byli ich chciwi.
– I co? I co? – przynaglał Dyszk. I przed nim stały dwie butelki po piwie.
Szwenk odczekał jeszcze chwilę, zanim powiedział:
– Na wiosnę ofensywa!
Z najwyższych drzew we wsi widać było morze. W pogodne dni chłopcy, drąc do reszty połatane porcięta, wspinali się po pniach aż na ich szczyty i patrzyli na błękitne pasemko między ziemią a horyzontem. Wierzono, że to przyjdzie stamtąd. Może niekoniecznie z tego kierunku, nie od zatoki, może zza Krokowej, od Karwi, z Wielkiego Morza – ale na pewno z tej wolnej, niezmierzonej przestrzeni, w którą odeszły polskie okręty, żeby się tu nie poddać, żeby cała Polska nie była pod wrogiem.
Czekano tu na nie każdego dnia, wyglądano ze szczytów najwyższych drzew.
Ci, co byli na dole, pytali tych w górze:
– Nic nie widać?
Jeśli nie było odpowiedzi, oznaczało to, że nie – że jeszcze nie dziś. Ale wszyscy wierzyli, że to będzie na wiosnę. Drzewa okryją się świeżą zielenią, może nawet pączki będą miały dopiero, kiedy na horyzoncie ukażą się okręty...
– Ofensywa – powtórzyli cicho wszyscy domownicy i Krzysztof wraz z nimi. W jednej chwili wyzbył się swego sceptycyzmu i poddał nadziei, nie pytając rozsądku, czy nie jest za naiwna albo zbyt pochopna. Chciał wierzyć, chciał, i to było najważniejsze, najlepsze. Mimo woli powiódł spojrzeniem po izbie i zaczęło mu się coś roić. Nie wypił jeszcze piwa, które i przed nim postawiono. Spojrzał na mężczyzn przy stole, licząc ich i przymierzając do bliskich zadań...
Drzwi uchyliły się nieśmiało, ukazał się w nich Teofil, najmłodszy syn Szwenka. Anuli policzki zapaliły się krwiście, spuściła oczy, głowę odwróciła do okna.
– Ojca szukam – bąknął speszony i tylko stary Szwenk nie wiedział dlaczego.
– O! Jest jeszcze jeden żołnierz! – zawołał.
Myślał więc o tym samym – Krzysztof spojrzał na niego z sympatią, po raz pierwszy odczutą tak żywo. Myślał o tym samym! A miał w niewoli dwóch starszych synów, wszyscy o tym wiedzieli, także i Laubnitz. Dostali się do niej w Borach Tucholskich wraz z armią „Pomorze”. Jeden z nich przysłał kartkę z oflagu, drugi ze stalagu, ojciec pokazywał je ludziom – nie tylko jego najmłodszy, ale i on sam mocno ścisnąłby w rękach broń, gdyby mu ją ktoś dał... A Dyszk, ojciec Anuli? Nie miał jeszcze pięćdziesiątki – wysoki, żylasty i. silny. Służył podczas pierwszej wojny w niemieckim wojsku; do polskiego go nie powołali, kiedy wybuchła druga, ale nie zapomniał jeszcze na pewno, jak się strzela...
– Nie patrz tak! – szepnęła Anula. Bała się zawsze jego zamyśleń, wyrazu twarzy, tak bardzo innego niż ten, który nauczył się obnosić na co dzień; bała się, że z tych zamyśleń nie powróci w miejsce, gdzie teraz był, że odezwie się jakimś słowem nie do tych ludzi przed sobą, ale do tamtych – ze swoich myśli... Trącała go zawsze wtedy w bok i teraz to także zrobiła, żeby oprzytomniał, żeby przypomniał sobie, gdzie jest i z kim. – Nie patrz tak! – powtórzyła cicho. – Znowu tak patrzysz przed siebie, aż się boję...
– Nie bój się – uspokoił ją łagodnie. – Teraz nie musisz się bać. – Liczył żołnierzy... Tych w izbie i poza nią. Bo Teofil, którego Dyszkowa sadzała właśnie przy stole w nadziei, że to on kiedyś będzie jej prawdziwym zięciem, a także i Józefek Dyszk mieli przecież kolegów i przyjaciół w tej wsi. Gdyby ich skrzyknął, gdyby im powiedział, że przez siedemnaście dni był przy boku pułkownika Dąbka, na pewno nie odmówiliby mu swego zaufania... Dręczyło go poczucie winy wobec tych ludzi, że nieraz czuł się wśród nich obco, choć właśnie tu doszedł do pełnego zdrowia, odgrodzony ich życzliwością od wojennych niebezpieczeństw. Taka chwila jak ta zbliżała go jednak do nich bardziej niż wielomiesięczna zażyłość. – Nie bój się – powiedział do Anuli jeszcze raz. – Słyszysz przecież, co mówi twój chrzestny. A jednak są dobre nowiny!
Anula zerkała teraz ku matce, niespokojna, czy dla Teofila starczy jeszcze grochówki – zdołała sobie jednak coś przypomnieć:
– Pan Laubnitz mówi co innego.
– Jasne, że co innego – zgodził się dobrotliwie. Rozbierało go ciepło izby, gorące jedzenie, piwo dolewane przez Dyszka, a nade wszystko myśli, którym poddał się z ulgą. – Chciałabyś, żeby mówił to samo co my?
– Ale pan Laubnitz ma zięcia gdzieś tam wysoko i byłam akurat na pokojach, kiedy dostał od niego list. Zawołał zaraz panią i cieszyli się obydwoje, a mnie nawet potem uszczypnął w policzek...
– Na pewno w policzek? – spytał żartobliwie, wchodząc w swoje mężowskie prawa.
Anula spłonęła rumieńcem, ale patrzyła na Teofila, jakby to on miał prawo do tej nieufności. Czy powiedziała mu? – zastanowił się Krzysztof. Nie powinien mieć do niej o to żalu, dziewczyny pragną mieć mężów, prawdziwych mężów, na całe życie, nie tylko podczas niebezpieczeństw wojny, nie mógł więc mieć do niej żalu, że o tym myślała. A jednak poczuł niepokój.
– W policzek! – potwierdziła Anula tak głośno, że wszyscy to usłyszeli, choć wiodła przyciszoną rozmowę tylko z nim. Zarumieniła się jeszcze bardziej, zła na siebie, że przyznała się kiedyś w domu do innych nawyków Laubnitza, który do pierwszej wojny, a ściśle do momentu jej przegrania przez Niemcy, służył jako oberstleutnant w Kamerunie, w Deutschwestafrika, skąd najprawdopodobniej przywiózł nieprzemijający z latami zachwyt dla pośladków damskiej służby bez względu na kolor jej skóry. – Pani była przy tym! – dodała, żeby nie ulegało wątpliwości, iż tym razem, po liście od zięcia, figle starego podpułkownika były najzupełniej stosowne. – Obydwoje się cieszyli i mówili, że niedługo się skończy.
– Co się skończy? – spytał Krzysztof powoli, choć dobrze wiedział, co mogło tak cieszyć starszych państwa, że aż zrezygnowali z ostrożności wobec polskiej służącej.
– Myślę, że... wojna – powiedziała Anula ostrożnie. Wiedziała, że. takie sprawy nie są na jej głowę. Mężczyźni byli od tego, żeby rozprawiać o wojnie, przepowiadać jej losy – kobiety im się tylko przysłuchiwały, ale teraz była prawie pewna, że we właściwy sposób odgadła przyczynę radości państwa ze dworu. Uśmiechnęła się jednak nieśmiało do Krzysztofa, bo zbyt szybko się zasępił, i od razu poczuła się temu winna. – A może źle zrozumiałam...? Nie umiem tak dobrze po niemiecku, a kiedy mówią szybko...
Przystał na to skwapliwie, ale nastrój sprzed chwili już się rozwiał. Był to czas gwałtownego przemijania radości i smutku, nadziei i chwytającego za gardło zwątpienia. Trzeba było nie poddawać się tak łatwo ni jednym, ni drugim – ale tego jeszcze nie potrafił. Nikt tego jeszcze nie potrafił. I może w ogóle nie było to możliwe.
Za oknami pociemniało, coraz gęstszy śnieg kłębił się w ostrych porywach ciągnącego od morza sztormu. Dyszkowa zaczęła szeleścić papierem, którym zasłaniała co dnia okna przed zapaleniem światła, a Łucka z matką szły już zapewne z dworca w Pucku do Połczyna – Krzysztof wyobraził sobie, jak targa nimi wiatr, jak śnieg sypie im w oczy; może powinien był, nie zważając na zakaz teściowej, wyjść im naprzeciw, ogarnęło go zawstydzenie, że za gorliwie jest temu zakazowi posłuszny, że nie chce mu się ruszyć spod pieca zwłaszcza teraz, gdy Alojz Szwenk, sięgnąwszy po ostatnią butelkę piwa (tylko ono było jeszcze bez kartek), zaczął właśnie mówić o radiowym przemówieniu Churchilla, pierwszego lorda brytyjskiej Admiralicji. Dowodził chyba także i polskimi okrętami, skoro były w Anglii, wszystko więc w jego przemówieniu odnosiło się także do nich, do ich przyszłych zwycięstw, którymi miały wesprzeć potęgę morską sprzymierzonych.
Jeśli miało się do wyboru wierzyć Laubnitzowi, podpułkownikowi z nie istniejących od lat dwudziestu niemieckich kolonii w Afryce, albo pierwszemu lordowi brytyjskiej Admiralicji – namysł nie musiał trwać długo. Krzysztof rozpogadzał się znowu po każdym słowie Szwenka, nie zastanawiając się nad tym, ile jego własnej fantazji kryje się w tej powtarzanej z dziesiątych ust relacji.
Pomyślał, że nie najgorszym schronieniem na wojenną zimę był ten zaciszny dom z ciepłym piecem i bliskimi ludźmi – czy zdoła im kiedyś wynagrodzić to, co zrobili dla niego? Choćby ten smutek, z jakim Teofil spoglądał ukradkiem ku Anuli w poczuciu śmiertelnego grzechu, nie wyznanego nawet na spowiedzi. Mógł go z niego rozgrzeszyć jednym słowem. Ale jeszcze nie teraz, pomyślał. Nie teraz.
– Znowu tak pan patrzy – szepnęła Anula – że się aż boję. Jest pan tu, a jakby pana nie było. Niech pan tak nigdy nie patrzy.
– Dobrze – przyrzekł pokornie. – Ale tym razem byłem tu. I nawet bardzo blisko ciebie.
– Już dawno powinny przyjść – powiedziała.
Dopiero po chwili zrozumiał, że mówi o Łucce i Konkowej. Zerknął na zegarek – tak, już od godziny powinny tu być. Nawet gdyby pociąg spóźnił się z powodu śnieżycy, na tak krótkiej trasie opóźnienie nie mogło być duże. A może Łucka przestraszyła się pogody, zdecydowała się zostać w domu, nie zobaczyć go tej soboty, odłożyć odwiedziny do przyszłego tygodnia? Nie, to było niemożliwe. Przez te wszystkie lata, które z nią przeżył, pozostała wciąż dziewczyną, gotową iść za nim na koniec świata.
– Wyjrzę na drogę – powiedziała Anula, wstając od stołu.
Zerwał się także.
– Pójdę z tobą.
– Nie! – przestraszyła się – Pójdę sama. Pani mówiła wyraźnie, żeby pan nigdzie nie wychodził.
– Anula! – upomniał ją szeptem.
Nie odważyła się już mu sprzeciwiać. Narzuciła chustkę na plecy, z gwoździa na drzwiach zdjęła pikowaną jaczkę, służącą teraz Krzysztofowi za zimowe okrycie. Nałożył ją niechętnie, wyobraził sobie, że spotka Łuckę tuż za progiem, że zaraz pójdą do sąsiedniej izby, w której – choć nie opalana – zawsze mogłi spędzić kilka godzin razem. Oczekiwał wieści z Gdyni, wciąż oczekiwał wieści najważniejszych – nie wiedział, co się stało z Wołodią i Sewerynem, wierzył, że się odezwą, że ukryli się gdzieś tak jak on, że wreszcie znajdą sposób, żeby się z nim skontaktować. Nie mógł już znieść tej izolacji, tego bezczynnego odosobnienia, był prawie pewien, że ani Wołodia, ani Seweryn nie pozwalają sobie na takie bierne czekanie, że tam, gdzie są, coś się dzieje wokół nich, poprzez nich – to właśnie chciał usłyszeć od Łucki, to miała mu któregoś dnia powiedzieć, tym pocieszyć.
Na dworze pogoda nie była tak dokuczliwa, jak to sobie wyobrażał, siedząc w ciepłej izbie. Odetchnął głęboko po panującym w niej zaduchu, wyprostował ramiona, poczuł się jak dawniej, silny i młody. Śnieg wciąż padał, mokry, nasycony wilgocią ciągnącą od morza, ale na ziemi się jednak nie topił. Nawet droga nie utraciła pod stopami przechodniów swej bieli, jej brzegi nie rysowały się już wyraźnie, tylko rząd płotów i domy poza nimi wytyczały jej szlak. Za wsią drzewa, którymi była obsadzona, broniły podróżnych przed zbłądzeniem w tej równinnej, posypywanej śniegiem przestrzeni. Ale nawet gdyby ich nie było, Łucka z matką nie mogły zabłądzić. Znały tę drogę obydwie od dziecka, Konkowa tu się urodziła i wychowała, a potem, gdy Augustyn wywiózł ją do Gdyni, przyjeżdżała tu często do rodziców, jak długo żyli, a Łucka, ulubienica dziadków, razem z nią. Nie mogły więc zabłądzić, powtarzał sobie, nie mogły zabłądzić. Co się wobec tego stało, że ich nie było, że nie spotkał ich tuż za progiem, o kilka kroków od domu, za stawem, przy którego brzegach ślizgały się dzieci, za gospodą, rozbrzmiewającą teraz niemieckim śmiechem?
– Wracajmy do domu – szeptała Anula. – Wracajmy, bardzo pana proszę. – Wiatr przewiewał jej chustkę, szarpał nią, ale nie dlatego chciała, żeby jak najszybciej wrócili do ciepłej izby.
Przed gospodą stał motor żandarmów z Pucka. Często przyjeżdżali tu służbowo, ale jeszcze częściej na piwo, którego w Pucku, pod okiem komendanta, bali się pić. Tu uchodziło im to bezkarnie, jak długo, oczywiście, udawało im się uniknąć wypadku. Cała wieś była pewna, że się kiedyś zabiją, ale jakoś wciąż żyli. Teraz mogli wyjść, wytoczyć się z gospody, a wtedy każdy, kto znalazł się przed nimi, budził w nich podejrzenie i wściekłość.
– Chodźmy! – przynaglała Anula. – Widzi pan przecież...
Krzysztof nie zawrócił z drogi.
– Ostatecznie obydwoje mamy piękne zaświadczenia pracy, wystawione przez pana Laubnitza. A pan Laubnitz bądź co bądź liczy się w tej wsi i w okolicy.
– Niech pan nie żartuje.
– Wcale nie żartuję. Ani mi to w głowie. Ale sama wiesz, że gdy tylko ktoś ważniejszy pojawi się w Pucku, albo nawet w Gdańsku, zjeżdża tutaj w gościnę. Ziemiaństwo niemieckie okazało pełne poparcie dla Hitlera, a na terenach polskich, które włączył znów do Rzeszy, przybrało to charakter... – Urwał, mówienie do Anuli o tych sprawach wymagało chyba szerszego komentarza, dziewczyna zresztą wcale go nie słuchała. Wpatrywała się wciąż w drzwi gospody, zza których dochodziły podniecone głosy.
– A mnie pani przykazała – zaczęła znowu – żebym rozum miała nawet wtedy, kiedy pan go mieć nie będzie.
– Tak powiedziała? – spytał prawie ubawiony. – A która?
– Tak powiedziała – potwierdziła Anula, speszona tym, że zbyt szczegółowo powtarza otrzymane polecenia. – Pani gospodyni. – Nazywała tak Konkową, tylko przed nią miała respekt; Łucki właściwie nigdy nie brała poważnie, wiedział o tym. Wydawała jej się tak samo pozbawiona samodzielności pod czujnym okiem matki, jak Julitka i Tomaszek. – Pani gospodyni, ma się rozumieć – powtórzyła.
W Krzysztofie nie obudziło to niechęci do teściowej. Przeciwnie, poczuł coś na kształt rozczulenia. I nie dlatego, że tak bardzo bała się o niego, ale że przeczuwała w nim ten brak rozumu, który mężczyźnie ujmy nie przynosił.
– Dobrze – zgodził się łagodnie. – Zaraz wracamy. Podejdziemy tylko do gminy i, jeżeli ich nie spotkamy, idziemy do domu. Żaby stanęło na tym, że masz jednak ten rozum, chociaż i ja swego jeszcze nie utraciłem.
Anula wykazała brak poczucia humoru, nie uśmiechnęła się, choć zwrócił ku niej głowę i powinna zrozumieć, że oczekuje tego po niej. W blasku bijącym od śniegu widział jej dziecinną jeszcze twarz, zasznurowane surowo usta, posępne oczy. Czy to nie za duży dla niej ciężar? – pomyślał. – Czy udźwignie go do końca, czy nie zabraknie jej sił?
Milcząco ruszyli w stronę gemeindeamtu. Śnieg ciął prosto w twarz, tracił jakby swoją miękkość i wilgoć, zanosiło się na to, że w nocy będzie mróz. Powiedział to Anuli, ale znowu go nie słuchała, zapatrzona uważnie przed siebie.
– Widzi pan? – zapytała.
Nie, jeszcze nic nie widział. Śnieg zasypywał oczy, wirował przed nimi ruchomą, migotliwą zasłoną. Ale ona jednak dostrzegła poprzez nią coś, co wydawało się jej dziwne. A jak dziwne, to i groźne, nauczyła się już tego podczas kilku miesięcy wojny.
– Tyle ludzi przed gminą – szepnęła. – Nie idźmy tam.
Ale Krzysztof też już dostrzegł tłum przed niemieckim urzędem i przyspieszył kroku. Biegła za nim, usiłowała chwycić go za rękaw.
– Niech pan tam nie idzie! Proszę pana! Niech pan wraca!
Zatrzymał się, ale tylko na chwilę. Ścisnął Anulę za ramie, aż pisnęła.
– Albo mów do mnie po imieniu; albo milcz!
Zamilkła, wciąż jednak biegła za nim coraz bardziej przerażona, bo już zrozumiała, już była tak samo jak on pewna, że ten tłum spędzono po to, aby coś zobaczył i zapamiętał...
Przepchali się przez pierścień ludzi, tworzących krąg przed wejściem do gemeindeamtu. Z daleka było słychać podniesione głosy dwóch Niemców i wcale nie ciche odpowiedzi, w których Krzysztof poznał głos Konkowej.
Kiedy się przecisnął aż do czoła tłumu, zobaczył ją. Stała pod ścianą gemeindeamtu z odkrytą głową, z rozwichrzonymi siwymi włosami, na które padał i topniał od razu śnieg. Twarz miała czerwoną, rozognioną i niepokorną – nie, lamentującej teściowej Krzysztof nigdy jeszcze nie widział, chyba w dzień nagłej choroby jej męża Augustyna, zanim zrozumiała, dlaczego ta choroba na niego spadła, potem już nie lamentowała, potem była już tylko wściekła. Teraz także na twarzy jej nie było łez, uniosła ją hardo ku dwóm żandarmom, stojącym przed nią – tylko Łucka obok niej popłakiwała cicho w przyciśniętą do twarzy chustkę.
– Pytam po raz drugi – krzyczał jeden z żandarmów, młodszy i wyższy, o koguciej twarzy i koguciej zadzierzystości – pytam po raz drugi, dlaczego przeszłyście obok nas bez pozdrowienia.
Konkowa namyślała się przez krótki czas.
– Bo się nie znamy – powiedziała.
Ktoś w zewnętrznym pierścieniu tłumu roześmiał się radośnie, ale zaraz umilkł.
– Co? – zapiał młodzik w zielonym mundurze. – Nie znamy się? Możemy się zaraz poznać. Możemy się poznać całkiem z bliska.
– Moment! – powiedział drugi z przedstawicieli niemieckiej władzy. Starszy i już statecznie zaokrąglony, pełnił ją najwidoczniej o wiele dłużej i nie tylko na polskich terenach. Odsunął nieco swego towarzysza, zbliżył się do kobiet. – Istnieje zarządzenie – powiedział – że wszyscy Polacy muszą pozdrawiać Niemców w mundurach.
– Nie słyszałam – bąknęła Konkowa.
– Nieznajomość prawa nie uwalnia od odpowiedzialności – oznajmił i powiódł po tłumie spojrzeniem, które świadczyło, że zdanie to skierowane było nie tylko do dwóch kobiet pod ścianą gemeindeamtu.
– Nie uczono mnie o tym – powiedziała Konkowa. – A chodziłam do niemieckiej szkoły.
Żandarmi na chwilę zamilkli, ten młodszy o koguciej twarzy i ten zaokrąglony już dojrzałą statecznością, obydwaj zadławieni tym samym uczuciem zdumionej wściekłości. Z otwartych ust buchała im para jak zgonionym koniom.
– Ale wszyscy we wsi wiedzą, że takie zarządzenie istnieje. Prawda? Wszyscy wiedzą – starszy z żandarmów powiódł znów spojrzeniem po tłumie. – Prawda? – powtórzył.
Nikt się nie odezwał. W milczeniu, spotęgowanym jakby tym pytaniem i groźną pauzą, pozostawioną na odpowiedź, słychać było suchy chrzęst opadających płatków marznącego przed nocą śniegu.
Konkowa narzuciła na głowę chustkę – nie wiadomo, czy wiatr ją jej zerwał, czy spadła podczas szamotania się z żandarmami, zanim zdołali zaprowadzić ją pod ścianę gemeindeamtu, teraz wiązała ciasno jej końce, wsuwała pod nią mokre włosy.
– My tu nie mieszkamy – powiedziała tonem prawie pogodnym, wyraźnie kończącym tę narzuconą jej rozmowę.
– Nie mieszkacie tu? – zawołali obydwaj żandarmi równocześnie. – Nie. Nie mieszkamy w Połczynie.
– Nie ma Połczyna. Jest Polzin.
– Nie mieszkamy tu – powtórzyła Konkowa.
– A gdzie mieszkacie?
– W Gdyni.
Młodszy z żandarmów zbliżył się do Łucki.
– Ona co? Niemowa?
Konkowa zerknęła ku córce.
– Do tej pory nie była. Może teraz jej się co stało.
– Po co tu przyjechałyście? – wrzasnął młodzik. – Na handel?
Konkowa trzymała w ręku torbę. Widok pękatego jej wybrzuszenia przyprawił Anulę o skurcz serca – musiały się w niej kryć jakieś rzeczy z Tomaszka, z Tomaszka na Józefka. Konkowa nigdy nie przyjeżdżała bez dowodów wdzięczności za ukrywanie jej zięcia. Teraz przerzuciła tę torbę leciutko z ręki do ręki, jakby była pusta.
– Nie na handel.
– A po co?
– Do rodziców tu przyjeżdżam.
– Do rodziców? Gdzie mieszkają?
– Już nie mieszkają – Konkowa pokiwała w zamyśleniu głową. Powiodła spojrzeniem po dalekiej przestrzeni nad głowami żandarmów. – Już nie mieszkają, ale tu są. Zawsze tu byli.
– Co to znaczy? Co to za gadanie takie? – wołali teraz żandarmi, przekrzykując się wzajemnie.
– Zawsze tu byli – powtórzyła Konkowa ze spokojną stanowczością. W głosie matki było coś, co Łucce musiało dodać odwagi. Odjęła chustkę ód ust, podniosła głowę. Jej oczy napotkały utkwiony w nią wzrok Krzysztofa.
Przez cały czas, kiedy tu stał i patrzył na nią, nie opuszczało go upokarzające uczucie bezsilności. Czy nie był już mężczyzną? Czy nie miał już ani odrobiny godności, pozwalając na to, aby jego żona, matka jego dzieci, dziewczyna, którą – Boże, przecież nie było to tak dawno – prowadził przez śnieg do kościoła, płakała teraz, lżona przez jakiegoś parobka w zielonym mundurze? Był tu, był tu o krok i nie rzucił mu się do gardła, nie krzyknął nawet, nie dał poznać po sobie, że go z tą kobietą coś łączy. Kiedy ostatnio o niej myślał, ogarniało go tylko poczucie winy; nie tęsknił do niej tak, jak na to zasługiwała, nie było mu jej brak w dzień i w nocy, nie była tą najpiękniejszą, najgorętszą potrzebą, jaką dla człowieka może być drugi człowiek. Ale teraz, kiedy tam stała, kiedy patrzyła na niego z tej odległości, której oboje nie mogli przekroczyć, zrozumiał, czym była dla niego przez te wszystkie lata: jedynym spokojem, jakiego zaznał, jedyną pewnością.
– Wracajcie do Gdyni! – krzyknął starszy żandarm. Pragnął już zakończyć scenę, która miała być lekcją poglądową dla mieszkańców tej wsi, a nią nie była, do diabła, na pewno nią nie była. – Natychmiast! I żebym was tu więcej nie widział!
– Nie mamy już dziś pociągu do Gdyni – powiedziała Konkowa.
– To poczekacie na dworcu do rana.
– Do rana? – Konkowa zaczynała pojmować, czego się doigrała hardymi odpowiedziami. Głos jej się załamał.
– Na dworcu zimno...
Ale teraz Łucka odzyskała opanowanie i siłę. Krzysztof wiedział, że gdyby wyciągnęła z kieszeni zaświadczenie, podpisane przez Lohmanna, który jak dawniej Słubicki, choć z innych zapewne powodów był kimś na całym wybrzeżu, gdyby wyciągnęła to zaświadczenie, w jednej chwili zmieniłoby to zachowanie żandarmów. Dotknęła jednak tylko ramienia matki.
– Idziemy! – powiedziała.
– O! – zawołał młodszy, ten z kogucią twarzą i kogucim głosem. – Więc jednak nie niemowa! Jakże się cieszę! A dlaczegóż to nie raczyła panienka dotąd się odezwać?
Nieoczekiwany komplement, jakim było przypisane Łucce panieństwo, mógłby kiedy indziej sprawić przyjemność albo co najmniej rozśmieszyć – teraz nawet to ostatnie nie było możliwe.
Nie było możliwe – bo oni nie byli śmieszni. Nie, na pewno nie byli śmieszni. Ani ten podskakujący i piejący kogucio, ani ten drugi, ziejący piwskiem jak podgrzana i nie domknięta baryłka. Może gdzieś tam, skąd tu przybyli, budzili uśmiech, gdy tak razem pojawiali się na drodze. Tu, na tej ziemi, gdzie były już groby w Piaśnicy, nie zaznaczone najniższym kopczykiem piasku, który należy się nawet psu – tutaj śmieszni nie byli. Tu nawet ich śmieszność wydawała się groźna.
– No! Pytam! Dlaczegóż to panienka nie raczyła dotąd się odezwać?
Łucka milczała. Koguci żandarm przyskoczył do niej i szarpnął ją za ramię.
– Znowu ci głos odebrało? Pomożemy ci go odzyskać. Jak się kogoś w tyłek bije, to mu to od razu w gębie głos przywraca. Nie wiesz o tym?
Krzysztofowi krew uderzała do głowy gwałtownymi falami. Paznokcie wpiły mu się w dłonie, czuł ich piekący ból, ale go to nie trzeźwiło, nie niweczyło pragnienia, żeby rozgarnąwszy tłum skoczyć przed Łuckę, osłonić ją sobą, odgrodzić własnym ciałem od człowieka, który ośmielał się jej dotykać, wyciągać do niej rękę...
Musiało się to wszystko malować na jego twarzy, bo kiedy znów na chwilę napotkał spojrzenie Łucki, wyraz jej oczu przywrócił mu przytomność. Patrzyła na niego ostro i zrozumiał, musiał zrozumieć: ona mu tego zakazywała. Ona go rozgrzeszała z uczucia bezsilności, wstydu i upokorzenia. Ona kazała mu czekać.
– Idziemy! – powiedziała jeszcze raz do matki.
– Precz! – wrzasnął starszy żandarm. Miał już naprawdę dosyć tego stania na potęgującym się mrozie i tej gawiedzi wokół, którą spędzili nie wiadomo po co. – Precz! I żebym was tu więcej nie widział!
Teraz i Konkowa ruszyła się z miejsca. Od razu śpiesznie, bez słowa już, bez oglądania się za siebie. Łucka podążyła za nią, ale jednak na chwilę odwróciła głowę i oczy jej jeszcze raz spotkały się z oczyma Krzysztofa. Wciąż mu zakazywała wszelkich nierozsądnych manifestacji, wciąż go rozgrzeszała z uczucia winy i upokorzenia.
Ale czy on sam mógł się z tego rozgrzeszyć? Wycofał Anulę z rzednącego tłumu, pchnął ją w stronę domu. Czy mógł pozbyć się tej lepkiej, oślizgłej niechęci do siebie, pogardy dla swojej przezorności? Nie było sensu w tym, co chciał uczynić, ale czy we wszystkim, co człowiek czyni, musi być sens? Oni tu przyszli, mówił sobie, nie tylko po to, żeby zabijać, ale także i po to, żebyś się dowiedział, jakim jesteś tchórzem, i żebyś – co najgorsze – uważał to za rozsądek.
Anula biegła za nim popłakując.
– Tak się bałam... tak się bałam, że pan nie będzie miał tego rozumu...
– Widzisz – powiedział cicho. – A jednak go miałem.
Miał go i wobec Wacholza, i wobec tych dwóch żandarmów – ale to miejsce, w którym chciał przetrzymać wojnę, nie było wcale takie bezpieczne i dobre, i może w ogóle nigdzie nie było takiego miejsca...