Читать книгу Tak trzymać tom 3: Niepokonani, niepokorni - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 6
III
Оглавление– To tutaj! – powiedział Grześ. – Panie kapitanie, to tutaj!
– Tak – potwierdził Wołodia, pokonując skurcz gardła. – Chyba tutaj.
Stali przed małym sklepikiem ze sprzętem sportowym i zabawkami, który miał być kolejnym etapem ich wędrówki. Obydwaj trzymali na ramionach narty, ubrani byli w norweskie kolorowe swetry, takież czapki i wyglądali na wesołych narciarzy, którzy zeszli z gór, żeby odpocząć w tym uroczym miasteczku, ogrzewanym ciepłym powiewem Golfstromu. W rzeczywistości padali na twarz ze śmiertelnego znużenia. Przeprawa na nartach przez granicę wzdłuż linii kolejowej, którą przewożono rudę żelazną ze szwedzkiej kopalni Kiruna do norweskiego portu Narwik, była bardzo ciężka. – Narciarze z nas jak z koziej dupy trąbka – mówił Wołodia, dla pocieszenia Grzesia używając liczby mnogiej. On sam dawał sobie jeszcze jako tako z deskami radę, miał za sobą kilka zimowych urlopów w Zakopanem, ale Grześ urodził się i wychował w Tczewie, a z nartami zetknął się po raz pierwszy, gdy Tage, szwedzki przewodnik, dowiózłszy ich do Kiruny w charakterze robotników, udających się do kopalni, przemienił ich w którejś z bram w pobliżu dworca w beztroskich sportowców. Trasa, na szczęście, nie była długa – wysiedli na ostatniej stacji szwedzkiej, wsiedli na pierwszej po norweskiej stronie – niemniej jednak kilka kilometrów przez zaśnieżone góry, przez które gdzieś tam w nie kończącej się białej przestrzeni przechodziła granica, wydawało im się trwającym wieczność koszmarem. Szwedzki przewodnik nie ułatwiał im zadania, omijał płaskie fjeldy, tłumacząc Wołodi przy użyciu nader skromnych niemiecko-angielskich słów, że widoczność na nich zbyt niebezpieczna, że strażnicy ustrzeliliby tu i zająca, gdyby się pojawił na tej wysokości i w tej śnieżnej pustce. Kluczyli więc wśród załomów skalnych, przeprawiali się przez szczyty, usiłując nie stracić z oczu linii kolejowej, wzdłuż której posuwali się na zachód. Gdy jechał pociąg, słychać go było na przestrzeni wielu kilometrów, ale cichł w tunelach, licznych wzdłuż całej trasy, i wtedy trzeba było uważać, żeby z niej nie zboczyć. Zbłądzenie oznaczało nie tylko spotkanie ze strażą graniczną – co wobec drugiego niebezpieczeństwa wydawało się jeszcze nie najgorsze, było nim bowiem niechybne zamarznięcie przy dwudziestostopniowym mrozie w arktycznej śnieżnej pustyni. Przewodnik więc naglił, nie miał zamiaru ginąć w najgłupszy, a także – jak mu się wydawało – najmniej potrzebny sposób przez jakichś dwóch Polaków, którym zachciało się walczyć, zamiast siedzieć jak u Pana Boga za piecem w obozie dla internowanych w Vaxholm, gdzie bezpiecznie mogli przeczekać wojnę. Grześ padał co kilka kroków, klął, płakał, w końcu zdjął narty i siadał na nich przy zjazdach; gdy trzeba było piąć się pod górę, prosił, żeby go dobić. – Nie ma czym – mówił Wołodia, starając się, żeby brzmiało to jak żart. – Przecież cię nie uduszę.
Gdy dotarli do pierwszej stacji po stronie norweskiej, humor im się poprawił. Tu wprawdzie rozstawali się z przewodnikiem i odtąd zdani byli tylko na siebie, ale Norwegia wydała im się bardziej przyjazna niż Szwecja, w której wciąż straszyło ich widmo fortecy w Vaxholm ze sprzyjającym Niemcom szefem policji. Wołodia odbył z nim wprawdzie kilka prawie towarzyskich rozmów, gdyż kapitan rezerwy i milioner w życiu prywatnym Regner Erfass nudził się jak mops na swoim posterunku. Pozował na intelektualistę i cenił sobie dyskusje o literaturze francuskiej, jakie mógł wieść z polskim kapitanem. Nie przeczuwał, że był ostatnim człowiekiem, którego Polak chciałby w swoim życiu zobaczyć po raz drugi.
W malutkim bufecie na norweskiej stacyjce Tage, w którym się tu rozstawali, postawił im na pożegnanie po ogromnym kubasie cudownej, aromatycznej i gorącej kawy ze śmietanką wraz z nieograniczoną ilością świeżych drożdżówek. Miały rumowy lukier i byłoby zupełnie głupio twierdzić, że tak właśnie pachnie wolność, ale kapitan i Grześ, pochłaniając je, myśleli o tym samym: taką właśnie woń miał zachować na długie lata w ich wspomnieniach ów pierwszy dzień ich wojennej wolności. O ile, oczywiście, będą te długie lata – pomyślał Wołodia, ale poprawką tą nie podzielił się z Grzesiem.
A teraz stali przed małym sklepikiem, który należał do Berit Bjernsen, żony pracownika stoczni rybackiej w Bodø. Adres ten wbijali sobie w głowę jeszcze w Sztokholmie, kiedy podano im trasę do Anglii, a dom w Bodø zaznaczony był na niej nadzieją na odpoczynek przed morską przeprawą najpierw na południe, wzdłuż fiordów norweskich, a potem przez Vikingbank na Szetlandy. Wybrano za nich tę drogę okrężną i Wołodia się na nią zgodził. Trasa najkrótsza – przez Göteborg, Kristiansand, ewentualnie Egersund lub Stavanger – jako najbardziej „uczęszczana” przez uciekinierów nie była pewna. Szwedzi, których neutralność była podszyta strachem, penetrowali ją gorliwie.
– Poczekamy, aż nikogo nie będzie w sklepie – powiedział Wołodia.
Zdjęli z ramion narty i oparłszy się na nich, udawali, że przyglądają się wystawie.
– Gdybym zasypiał, niech mnie pan kapitan trąci – poprosił Grześ. Patrzył z poczuciem winy, przepraszająco. Zawstydzała go własna słabość, nie popisał się podczas tej podróży.
– Przecież spałeś w pociągu – przypomniał mu kapitan niezbyt surowo.
Sam walczył ze snem, ogarniającym go raz po raz na krótkie momenty zupełnego wyłączenia z rzeczywistości. Padnę tu, myślał, wokół zbierze się zaraz tłum, ta kobieta w sklepie nie przyzna się, że nas oczekiwała, pojawi się policja i jeśli Norwegowie są równie gorliwi w swojej neutralności... Spokój! – przykazał sam sobie. – Cóż to za histerie! Jeszcze mogą być gorsze sytuacje, w których przydadzą się zdrowe nerwy. Nie był to najlepszy rodzaj pocieszenia, ale musiał go użyć podczas tych przedłużających się chwil przed szybą wystawy, gdy do sklepu wchodzili wciąż nowi klienci, gdy dziewczynki z tornistrami na plecach przymierzały w nieskończoność kolorowe włóczkowe czapki, mężczyźni oglądali buty i sprzęt wędkarski, a chłopcy pytali o ceny łyżew.
Niskie, blade słońce arktyczne stało nad horyzontem, a nikła granica między dniem i nocą nadawała wszelkim czynnościom ludzkim ospałą powolność, nie przynaglaną – jak gdzie indziej – wyraźnie mijającymi porami dnia.
– Ten sklep nigdy nie będzie pusty – jęknął Grześ. Przywarł prawie do szyby, za którą rozstawione były różowe mebelki pokoju dla lalek. – Kupcież coś wreszcie, do jasnej...! – zdenerwował się, gdy chichoczące uczennice przebierały wciąż w stercie czapek.
– Nie mamy wyboru – mruknął Wołodia – musimy czekać.
Kobieta stojąca za ladą w sklepie, zapewne sama pani Berit Bjernsen, obserwowała ich od dłuższego czasu. Czyniła to dyskretnie, ale ruchy jej rąk, gdy obsługiwała klientów, stały się nerwowe i śpieszne. Była to osóbka o nie narzucającej się oczom powierzchowności, ozdobiona żółtawymi włosami, zwiniętymi w ciasny koczek w tyle głowy, pękata w luźnym, obszytym futrem serdaczku, pod który – gdy nie rozkładała towaru na ladzie i nie liczyła pieniędzy – chowała zziębnięte dłonie. Tylko oczy rozjaśniały tę twarz szarą, przysypaną jakby sennością całego miasteczka, oczy rozszerzone czujną uwagą, którą w nich obudził widok dwóch obcych mężczyzn za szybą wystawy. Wołodia był pewien, że od pierwszej chwili wiedziała, kim są. I że od pierwszej chwili zastanawia się nad sytuacją.
Kiedy w sklepie pozostały tylko dziewczynki, wciąż wśród chichotów przymierzające przed lustrem włóczkowe czapki, spojrzała na zegarek i zaczęła porządkować rozrzucony na ladzie towar. Uśmiechnęła się przepraszająco do swoich niezdecydowanych klientek, co zrozumiały właściwie, bo zaraz zdjęły z głów czapeczki i położyły na ladzie. Dygnęły, skierowały się ku drzwiom.
– Bardzo grzeczne dziewczynki – szepnął Grześ, którego na chwilę opuściła senność.
Wołodia zerknął na tabliczkę umocowaną przy drzwiach; do przerwy obiadowej brakowało pół godziny.
– Musiała im powiedzieć, że wcześniej zamyka sklep – mruknął.
Zbliżył się do wejścia i gdy dziewczęta ukazały się na progu, a kobieta szła przez sklep, żeby zamknąć za nimi drzwi, wszedł do wnętrza z manifestacyjnym zamiarem dokonania nie cierpiącego zwłoki sprawunku. Grześ wsunął się za nim.
Dziewczynki miały ochotę przejść na drugą stronę ulicy, ale teraz zatrzymały się przed sklepem.
– Muszę udawać, że usiłuję wyprosić panów – uśmiechnęła się nieznacznie pani Bjernsen, odwracając głowę od oszklonych drzwi. Mówiła po angielsku – francuskiego ani niemieckiego nie znała – o czym uprzedzono Wołodię w Sztokholmie. W ciągu czterech miesięcy spędzonych w twierdzy Vaxholm odświeżył sobie zaniedbaną od dawna znajomość tego języka i teraz mógł powiedzieć: – Rozumiem.
Przez chwilę certowali się przy drzwiach, aż znudziło się to obserwującym tę scenę dziewczynkom. Podskakując, przebiegły jezdnię i zginęły za najbliższym narożnikiem.
– Proszę jednak udawać, że panowie coś kupują – powiedziała pani Bjernsen.
Wróciła za ladę, postawiła na niej kilka par narciarskich butów.
Wołodia wziął je w ręce, ale nie patrzył na nie. Nie widział także twarzy stojącej przed nim kobiety. Poza nią były drzwi, wiodące zapewne w głąb mieszkania, w jego ciepło, w jego domowe wonie, w spokój, sytość i sen w wygodnym łóżku...
– Jesteśmy tak znużeni... – szepnął.
– Proszę udawać, że panowie coś kupują – powtórzyła.
Wydała się Wołodi straszną babą; pomyślał, że ją udusi, jeśli będzie dłużej trzymać ich przy ladzie albo gdy każe im stąd pójść w jakieś inne, przeznaczone dla nich miejsce.
Grześ zachował się lepiej od niego. Skwapliwie zajął się oglądaniem butów, uderzał zgiętym palcem w ich podeszwy, sprawdzał okucia.
Pani Bjernsen podeszła do drzwi i ostrożnie wyjrzała na ulicę – to było oczywiste: gdyby ktoś sklep obserwował, klienci, którzy do niego weszli, powinni go po chwili opuścić – ale ulica była pusta, w oknach przeciwległego domu nie poruszyły się firanki, nie zadrżał ani jeden listek czerwonych pelargonii w doniczkach. Właścicielka sklepu „Sportartiklen” zapuściła żaluzję na wejściowe drzwi.
– Proszę mi wybaczyć – powiedziała. – Musimy być ostrożni.
– To zrozumiałe – przytaknął Wołodia. Wciąż patrzył na drzwi wiodące w głąb mieszkania, wciąż czekał, kiedy otworzą się przed nimi. – Mieliśmy bardzo trudną przeprawę przez granicę – dodał. – No i przedtem... podróż ze Sztokholmu do Kiruny w dość nerwowych okolicznościach... Ale najgorsze były góry. Kolega – wskazał Grzesia – po raz pierwszy w życiu nałożył narty.
– W dodatku nasz klimat! – pokiwała głową. – Chyba był dla panów zaskoczeniem. Bądź co bądź Bodø leży już na północ od koła podbiegunowego. A jednak – uśmiechnęła się – w ciągu całego roku nie brak w naszym mieście turystów. Głównie Anglików. W zimie przyjeżdżają tu na narty, a wiosną, żeby słuchać szumu potoków, spływających z gór. Latem zaś... – weszła za ladę i zaczęła porządkować rozrzucony na niej towar –... latem widok fiordów i gór wokół nich, zielonych nad brzegiem morza, skalistych i nagich na fjeldach, na szczytach wiecznie białych i skrzących się w słońcu... Zresztą sami panowie to zobaczą i ocenią – podniosła oczy znad lady i napotkany wzrok mężczyzn musiał ją przerazić, bo szepnęła w popłochu: – Przepraszam. Tylko włożę buty do pudełek. Zawsze w przerwie obiadowej panuje tu porządek. Gdyby komuś przyszło do głowy zajrzeć przez okno... Musimy zachować ostrożność.
– Panie kapitanie – nie wytrzymał Grześ – długo tu będziemy stać?
Jazowiecki mu nie odpowiedział. Ogarniało go coraz dotkliwsze i po raz pierwszy odczute tak silnie przerażenie obczyzną. Tym, że znaczył tu tyle co ziarnko żwiru, zniesione z gór w dolinę wiosennym potokiem. Każdy mógł je kopnąć nogą, potoczyć w inne miejsce, zmiażdżyć. Jak rozpękła nagle rana zapiekła go tęsknota do kraju, do Gdyni, do tego miasta, które uważał po stokroć za swoje, choć poza starym mundurem i kupką bielizny w pokoju, odnajdowanym od Bednarskich, nic tam do niego nie należało. Ale kiedy szedł ulicą, kobiety piękniały i rozjaśniały się na jego widok, a tutaj jakaś baba trzymała go przed ladą swego nędznego sklepiku i był dla niej tylko uciążliwym cudzoziemcem, przez którego ze strachu nie zmruży oka tej nocy.
Skończyła wreszcie układanie butów w pudełkach, dźwignęła je i ustawiła na półce. Potem starannie wytarła ściereczką powierzchnię lady.
–...zasadniczka! – mruknął Wołodia po polsku.
Grześ, którego znowu ogarnęło przemożne senne znużenie, zwrócił ku niemu ledwie odemknięte oczy.
– Co pan kapitan powiedział?
– Żeby cię nie zgorszyć, co nie przystoi przełożonemu, ograniczyłem się tylko do drugiego słowa w tym dobitnym określeniu. Tak pasuje do tej damy przed nami, że nic innego nie przyszło mi na myśl. Zasadniczka, psiakrew!
Pani Bjernsen strzepnęła ściereczkę i schowała ją pod ladę. Niezrozumiała dla niej wymiana zdań między mężczyznami jakby ją nieco ponagliła.
– Proszę! – zawołała. – Proszę do pokoju! Panowie przecież zmęczeni...
Wołodia nie odezwał się ani słowem. Pchnęła wreszcie drzwi, o których zaczynał myśleć, że już nigdy się przed nimi nie otworzą. Spać! – myślał. – Jakiś gorący płyn i spać! I obudzić się w Anglii!
Pokój za sklepem był naprawdę taki, jakim go sobie wyobrażał: niewielki i przytulny, ciepły. Prowadziło z niego wejście do kuchni, w której pani Bjernsen od razu na chwilę zniknęła.
– Nastawię wodę na herbatę! – zawołała. – Proszę usiąść!
– Nareszcie – mruknął Wołodia.