Читать книгу Stangret jaśnie pani - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 4

I

Оглавление

Pierwszym ratunkiem, wiedziała, że pierwszym ratunkiem będzie zieleń. Widok zieleni o długo otępiającej wzrok płowej barwie tysiącami stóp zdeptanej ziemi, po oślizgłej szarości bruku, który przez tyle nocy był jedynym posłaniem, po mokrych plamach betonu, ukazujących się przed oczyma pośród stłoczonego tłumu zwierzęcą prawie nadzieją na miejsce, na wyciągnięcie nóg, na wyprostowanie ramion...

Stała teraz przed sadem, jej oczy i płuca oddychały sadem, jego zieloną wonią, dlaczego nigdy nie wyobrażała sobie, że kolory mogą mieć zapach? Ten sierpniowy aromat zielonych jeszcze liści różnił się na pewno od przedśmiertnych wyziewów, jakie wydawały żółknąc, czerwieniejąc, zamieniając się w brązowe gnijące pod drzewami plamy. Teraz mocno trzymały się gałęzi, a lekki wiatr uderzał w ich połyskliwe powierzchnie i napełniał cały ten obszar cichutką, ale przenikliwą muzyką lata.

Ruszyła powoli wzdłuż ogrodzenia, ku drewnianej bramie, która powinna gdzieś tu być, pamiętała to z przedwojennego pobytu ze Stachem w Janiczkach – do dworu prowadziła brama żelazna i okazała, zamykająca bukową aleję, z sadu zaś wyjeżdżało się na polną drogę, wywożąc tędy na sprzedaż słynne janiczkowskie owoce. Skierowała się po wyjściu z lasu w tę właśnie stronę w obawie, że w prześwietlonej słońcem alei będzie zbyt widoczną, a w Milanówku powiedziano jej, że w okolicy kręcą się wciąż patrole, wyłapujące uciekinierów z obozu w Pruszkowie. Przez sad zamierzała dostać się do dworu od tyłu, miała nadzieję, że nie tylko państwo Janikowscy, ale i służba ją pozna, choć wyglądała teraz zupełnie inaczej...

Między dwoma rzędami jabłoni ukazał się w oddali kort tenisowy. Przystanęła rażona nieprawdopodobieństwem zmienionym w nagłą rzeczywistość.

Zobaczyła tam samą siebie biegającą za piłką w tenisówkach i króciutkich białych skarpetkach. Wydało jej się nawet, że słyszy uderzenia piłek o rakiety, pokrzykiwania i śmiechy grających... Dotknęła dłonią rozpalonego od upału czoła. Przeżycia ostatnich dni mogły zmącić jej umysł, dziwiła się nawet, że nie zwariowała, jak inne kobiety, już przy opuszczaniu domu albo w drodze na „Zieleniak” czy podczas nocy pod gołym niebem na tym warzywnym targowisku Warszawy, gdzie wszakże nie można było znaleźć najmniejszej bodaj marchewki, najmniejszego buraczka, którym dałoby się choć na krótko zaspokoić głód. Nie zwariowała ani tam, ani w transporcie do Pruszkowa, przeżyła w pełni zmysłów chwilę, gdy przy przekraczaniu bramy wydarto matce i jej walizki z najpotrzebniejszymi rzeczami zabranymi z domu, przeżyła i ten moment najgorszy ze wszystkich (jak mogła przed tym czymkolwiek się martwić?), gdy w szpitalu w Milanówku, gdzie pobyt miał być dla matki ratunkiem, powiedziano jej, że... Trzymała się, trzymała się resztkami sił, ale oto czuła, że ją opuszczają. Będąc przy zdrowych zmysłach, nie mogła zobaczyć siebie na zalanym słońcem korcie w Janiczkach; tylko przywidzieć się jej mogła ta dziewczyna w zgrabnym locie ku piłce, jej rozwiewane przez wiatr włosy, opalone ramiona, smukłe uda pod rozkołysaną biegiem plisowaną spódniczką...

Oparła czoło o siatkę ogrodzenia, przymknęła oczy... Ale kiedy je otworzyła – ten widok trwał, zacisnęła więc powieki i stała nieruchomo przy siatce, ogłuszona waleniem pulsów w skroniach. Gdy ponownie spojrzała na kort, biało ubrana dziewczyna wciąż po nim biegała. Tylko teraz wydała jej się wyższa i włosy miała jaśniejsze, a ona przecież była szatynką, jeśli nie posiwiała przez ostatnie dni; nie mogła tego sprawdzić, ani razu nie spojrzała w lustro.

Powracająca świadomość uprzytomniła jej, że poza powstaniem, poza Warszawą i obozem w Pruszkowie – mimo wojny i okupacji – ludzie usiłują, ludzie pragną żyć, jak dawniej. Jakaś dziewczyna, może krewna lub gość właścicieli Janiczek, grała w tenisa z młodzieńczą pasją, oddalającą od niej wszystko, co działo się na świecie, a ten stary człowiek, który wyłonił się teraz spośród jabłoni, szedł przez sad, wypatrując na drzewach dojrzałych owoców. Odruchowo chciała ukryć się przed jego wzrokiem, ale dojrzał ją, zanim zdążyła schować się za rosnącą przy ogrodzeniu leszczyną. Postawił kosz na ziemi, podniósł ręce ku czerwieniejącemu wśród liści jabłku, długo je zrywał, oglądając się na wszystkie strony, co wydało jej się dziwne i niezrozumiałe, a potem szybko zbliżył się do niej.

– Z Pruszkowa? – zapytał ściszonym głosem, choć nikogo nie było w pobliżu.

Przysunęła się do siatki.

– Tak. A właściwie teraz... to z cmentarza w Milanówku. Znam państwa Janikowskich. Mój mąż był przyjacielem młodego pana...

– Porucznika?

– Tak. Obydwaj służyli w lotnictwie. Mam nadzieję, że państwo Janikowscy... Spędzałam z mężem w ich domu wakacje w trzydziestym ósmym roku...

– Wyjechali zaraz na początku września w trzydziestym dziewiątym – powiedział stary człowiek z litością i żalem, z rozpaczą, która powinna ją przede wszystkim ogarnąć.

Ale ona jeszcze nie rozumiała.

– Kto? – spytała cicho. – Kto wyjechał?

– Pan i pani. Wsiedli w samochód zaraz w pierwszych dniach września, jak tylko zaczęły się naloty na Warszawę. Nie wiedzieli, co z młodymi panami, jeden lotnik, drugi kawalerzysta... Zabrali trochę rzeczy, nie za dużo, bo dwa ogary pana Janikowskiego musiały mieć miejsce, i pojechali. Udało im się przedostać przez granicę, rządca dostał wiadomość okrężną drogą, przez jakichś swoich krewnych, że są w Szwajcarii.

Wczepiła palce w siatkę, żeby nie upaść.

– A kto... kto teraz jest we dworze? – szepnęła.

– Niemcy. Przyjechali skądś z Reichu, dostali ten majątek zaraz na początku wojny. Niech pani stąd ucieka. Od razu poznać, że pani z obozu...

Poczuła, jak spod płaszcza, w którym wyglądała i tak już dostatecznie dziwnie w upalną sierpniową pogodę, wysuwa się i opuszcza wzdłuż łydki podwinięta nogawka piżamy. Własowcy, wygarniający w nocy ludzi z domów, nie dawali czasu na ubranie. Wrzuciła rzeczy do walizki, ale wyszarpnięto ją z jej ręki i została tak w tym nocnym stroju, który od razu zdradzał, skąd szła, skąd przyszła...

– Niech pani stąd ucieka – powtórzył starszy człowiek nagląco. – Prędko! I niech nie idzie pani polem! Przez las dojdzie pani do Łęgowa. Może tam...

– A co to za dziewczyna gra w tenisa? – zapytała, nie ruszając się z miejsca.

– To siostra samego Dirlewangera, tak chwalą się nasi Niemcy. Przysłali go z jego pułkiem SS dla stłumienia powstania. Umieścił tutaj siostrę, nie chce jej trzymać w Warszawie. Sam przyjeżdża na niedziele, już raz tu był, pojutrze pewnie znowu przyjedzie... Niech pani stąd ucieka! – Wspiął się na palce i ponad siatką podał jej jabłko, a potem wyjął z kieszeni kawałek chleba, zawinięty w gazetę. – Nie mogę więcej pomóc. Tu w Janiczkach pełno Niemców.

Jeszcze i teraz nie ruszyła się z miejsca.

– Kto z nią gra? – zapytała, jakby to było bardzo ważne.

– Nasza Niemra. Ale że starsza i gruba, to jej nie wychodzi. I czasu ma mało. Wszystko pakuje i wysyła. Nawet co tylko na drzewach dojrzeje, od razu w skrzynie i do Reichu. Gdyby mogli, to i ziemię by wysyłali.

– I ziemię – powtórzyła.

Poprzez sad od kortu dobiegł śmiech i wesołe okrzyki. Panna Dirlewanger wygrała seta.

– Niech pani stąd ucieka! – powtórzył stary człowiek.

Dopiero teraz wzięła od niego jabłko i chleb i wzdłuż płotu, w cieniu obrastających go krzewów leszczyny, skierowała się w stronę lasu. Ukrywszy się w niskim młodniaku, rozwinęła z gazety chleb i wbiła w niego zęby. Był świeży i biały, widocznie polska służba we dworze znalazła jakiś sposób na okradanie swoich tymczasowych niemieckich gospodarzy, i marmolada, którą był posmarowany, smakowała też inaczej niż buraczana przydziałowa breja. Truskawkowa, pachnąca i słodka – w Janiczkach była czynna chyba i podczas wojny cukrownia – przypominała odległe czasy, gdy szczęście i spokój wyrażały się także smażeniem konfitur, robieniem zapasów na zimę, zapełnianiem spiżarni. Jabłko było soczyste i wonne, jadła je powoli, choć wciąż była przeraźliwie głodna. Dotarłszy do szpitala w Milanówku, mogła poprosić o jedzenie, ale zapomniała o głodzie, gdy powiedziano jej, że matka nie przetrzymała drugiego ataku serca, że nie ma jej w szpitalu, że nie ma jej już w ogóle... nigdzie. Przypomnienie tej chwili, przypomnienie wszystkiego i teraz odsunęło myśl o głodzie. Matka leżała pod niskim kopczykiem ziemi na milanowskim cmentarzu, dom – jak mówili ludzie później przypędzeni z Filtrowej na „Zieleniak” – został podpalony i spłonął, z całego dotychczasowego życia została jej tylko fotografia męża, którą w ostatniej chwili przed opuszczeniem mieszkania udało jej się pochwycić z półki. Wyjęła ją z kieszeni płaszcza i zacisnąwszy lepkie od jabłkowego soku palce na chłodnym metalu ramki, uniosła ku światłu.

Porucznik Asarowicz zrobił sobie to zdjęcie w maju 1939 roku, po awansie, jaki otrzymał, druga gwiazdka na lewym naramienniku oświetlona była wyraźnie. Stach, tak bezpośredni w obcowaniu ze wszystkimi ludźmi, powiedział zapewne fotografowi, z jakiej okazji robi sobie to duże, pocztówkowe zdjęcie, śmiał się chyba przy tym i żartował, iskierki rozbawienia lśniły w jego oczach – i one, tylko one były źródłem tlącej jeszcze w niej siły, niezagasłej, niestłumionej niczym wiary, że wszystko dobrze się skończy, świat wróci znów w swoje koleiny, z których wyskoczył na przeraźliwie długie lata wojny, a oni znów będą razem. O Boże! Znów będą razem... Dlaczego Horacy napisał „Bellaque matribus detestata” – czy wojny były przeklęte tylko przez matki? Czy nie przeklinały ich żony wszystkich mężczyzn, rzuconych na fronty ziemi, powietrza i oceanów, żony resztkami nadziei broniące się przed dośmiertnym smutkiem wojennego wdowieństwa? Razem! Znowu razem! Musiała w to wierzyć, musiała być tego pewna, musiała przeżyć i dożyć chwili, gdy zapłacze w jego ramionach.

Zerwała się, żeby biec przed siebie, żeby szukać schronienia i dobrych ludzi, którzy pomogą jej przetrwać, ukryją przed Niemcami, przed wywiezieniem do obozu albo do Reichu... Musi żyć, przeżyć i dożyć... – powtarzała to sobie, biegnąc skrajem lasu i wciąż wyglądając jakiejś wsi, domostw bezpiecznych i gościnnych, przecież musiały być tu takie domy, a w jednym z nich kąt, najmniejszy choćby kąt dla niej.

Ale przez gałęzie drzew widać było wciąż puste pole, płowe rżysko, na które opadały raz po raz krzykliwe stada ptaków.

Dopiero pod wieczór, gdy słońce wsparło się już na wierzchołkach topoli, wyznaczających długą, prostą drogę, która dokądś prowadziła, zobaczyła w pobliżu lasu czerwony, z pięknie wypalonej cegły i pod dachówką, wcale okazały dom. Kiedy mu się jednak dłużej zaczęła przyglądać, spostrzegła, że tylko dwa okna ma oszklone, a reszta zabita jest deskami, jakby nie starczyło pieniędzy, czasu, a może chęci na jego ukończenie. Dopiero po długiej chwili zauważyła opodal małą dziewczynkę, pasącą krowę. Rozglądnąwszy się czujnie, wyszła z lasu i zbliżyła się do niej. Zdawała sobie sprawę, że nie wygląda, jak inne spotykane tu kobiety, i że mała może się jej przestraszyć.

– Nie bój się – powiedziała. – Nic ci nie zrobię.

Dziewczynka – mogła mieć około pięciu lat – nie miała jednak przestraszonej miny, oglądała ją tylko ciekawie, przechyliwszy nieco głowę.

– Ja tam nikogo się nie boję – powiedziała. I dodała: – Pani z Warszawy?

– Tak. I nikt nie powinien o tym wiedzieć.

– Tu nikogo nie ma. Tylko dziadek w domu śpi i Adaś się przy nim bawi.

– A rodzice?

– Tata pojechał do miasta po doktora, bo jaśnie pani zachorowała. A mamy w ogóle nie ma. Umarła, jak Adaś miał się urodzić, źle jej szło, a pan doktór nie mógł przyjechać, bo wciąż jechało niemieckie wojsko za Wisłę.

– To Adaś ma trzy lata – powiedziała bezwiednie.

– Tak. A ja pięć. Na imię mam Zuzanka.

– Ładnie! – Zamiast zapytać, czy może wejść do domu, zamiast prosić, błagać o to tę małą, która najwidoczniej była tu całą gospodynią, powiedziała jeszcze raz: – Bardzo ładnie!

– Wszyscy to mówią. To jaśnie pani mnie tak nazwała. Moja krzestna.

– Jest tu dwór niedaleko?

– Pałac. U nas jest pałac. W Janiczkach jest dwór, a u nas pałac. Tam są Niemcy, a u nas nasza jaśnie pani. Tylko pań major Thiel pilnuje wszystkiego.

– Czy to Łęgowo?

– Łęgowo – odpowiedziało dziecko, zdumione, że ktoś może pytać o to.

– Kiedy ojciec wróci?

Mała zamyśliła się.

– Nigdy nie wiadomo.

– Dlaczego? – spytała z ogarniającą ją rozpaczą.

– Bo jak odwiezie pana doktora, to potem wstępuje do młyna... – Zuzanka umilkła na chwilę, przyglądając się mizernemu bacikowi z kija i sznurka, który trzymała w ręce. – I długo tam siedzi. Ale wraca przed nocą. Krowę musi wydoić.

– Chciałabym poprosić twego ojca, żeby mi pozwolił u was się zatrzymać – wykrztusiła.

– Ja pani pozwalam – powiedziała mała, przyglądając się teraz kwiecistym nogawkom piżamy, które wysunęły się już całkiem spod płaszcza, nie przykrywając jednak obdrapanych i brudnych łydek obcej kobiety. – Ja – powtórzyła. – U nas miejsca dosyć.

– A jeśli ojciec powie... – zaczęła z lękiem.

– Nic nie powie. Jemu wszystko jedno.

– A dziadek?

– Jemu też wszystko jedno.

Poczuła łzy, nabiegające jej do oczu, ich piekącą obfitość. Bała się, że mała dopiero teraz się przestraszy, ale ona zbliżyła się do niej i dotknęła jej ręki.

– Niech pani nie płacze – szepnęła.

I tak, prowadząc ją za rękę, z łańcuchem, na którym trzymała krowę, w drugiej ręce, skierowała się ku domowi. Uwiązała łaciatą przy płocie i pchnęła niedomknięte drzwi.

W izbie, rozgwarzonej brzęczeniem much jak karczma w niedzielę, spał na łóżku w brudnej pościeli i brudnej, rozchełstanej na piersiach koszuli stary człowiek. Rozdziawione usta, obrosłe dawno niegoloną szczeciną siwego zarostu, poruszały się w donośnym chrapaniu. Widok był upiorny, ale przywykła już do upiornych widoków; tutaj miała nadzieję znaleźć schronienie, więc i bliskość tego charczącego starca oznaczała spokój i bezpieczeństwo.

Z ulgą jednak przeniosła wzrok na bawiące się patyczkami na podłodze dziecko. Bose, w krótkiej koszulinie, podbiegło zaraz do Zuzanki.

– To Adaś – powiedziała. – A dziadkiem niech się pani nie przejmuje.

– Czemu mam się... nie przejmować?

– Bo głupi. I tak coś czasem powie... że nie można zrozumieć. Czasem mówi, jak trzeba, ale nie zawsze.

– Może chory?

– Zdrowy, tylko tak już z nim jest. Pan doktór mówi, że już lepiej nie będzie. Bo stary. Pan doktór też stary. I jaśnie pani. Tylko młynarzowa młoda – dodała po chwili. – No i tata też.

– Jeść – upomniał się Adaś, trącając siostrę w ramię.

– Dopiero co jadłeś.

– Jeść! – powtórzył mały głośniej.

Dziadek się obudził. Najpierw mruknął, nie otwierając oczu:

– Jest zupa od obiadu.

– Zimna – powiedziała Zuzanka, dotykając garnka na wygasłej kuchni.

– To co, że zimna? Lato, można jeść zimne – stwierdził dziadek całkiem dorzecznie. I chrapnął, jakby rozmawiał, nie przerywając snu.

– Niech się dziadek obudzi! – krzyknęła Zuzanka. – Przyszła jedna pani.

Stary uniósł powiekę lewego oka, godząc oprzytomniałym spojrzeniem w przybyłą.

– Jaka pani? – wymamrotał.

– Z Warszawy.

– Właściwie to z Pruszkowa... – wyjaśniła, zbliżając się do łóżka. – Z obozu w Pruszkowie. Pewnie pan słyszał? Wywożą tam transporty z Warszawy.

Stary usiadł na posłaniu, zgarniał na sobie koszulę, wiązał w pasie tasiemkę od kalesonów i dwie cieńsze przy nogawkach, prawie czarne od przydeptywania ich przy chodzeniu.

– Ludzie, co idą z tamtej strony, mówią, że straszne dymy widać.

– Niemcy palą miasto – powiedziała tępo. – Za powstanie.

– O, Jezu! – Chwycił się za głowę stary. – Jak byłem mały, to po wsiach opowiadano za cara...

– Dziadek da zapałki! – zniecierpliwiła się Zuzanka. – Zapalę ogień, zagrzeję zupę.

– Jeść! – powtórzył Adaś.

– Cicho! – krzyknął dziadek. – Przez cały dzień byś ino jadł.

– Odwrócić się do ściany! – przykazał dzieciom, a kiedy ociągając się, wykonały rozkaz, zaczął grzebać w posłaniu najwidoczniej w poszukiwaniu ukrytych tam przed nimi zapałek. – Gdzieś mi się zapodziały, psiajuchy. Były tu rano... Zuzanka! Nie brałaś?

– Jak bym brała, to by ogień był pod blachą! – wrzasnęła od ściany. – Dziadek znowu głupio gada.

– Nie głupio, nie głupio. – Stary grzebał wciąż w pościeli.

– Ojciec przykazał, żeby zapałki przed wami chować, to chowam. O, są! – Wyjął triumfalnie spod podartej poszewki zgniecione jego ciężarem pudełeczko.

Odwróciła się tak, jak dzieci, do ściany, bo dziadek zaczął teraz przywdziewać spodnie. A potem wyciągnęła rękę po zapałki.

– Ja zapalę.

– A potrafi pani? – spytał z niedowierzaniem, a Zuzanka, która zbliżyła się, także wyciągając rękę, miała to pytanie w oczach.

– Teraz chyba wiele rzeczy potrafię – powiedziała cicho.

– Jak się nazywasz? – spytał Adaś.

Uśmiechnęła się z wysiłkiem do dziecka.

– Olga, na imię mam Olga. – Przeniosła wzrok na dziadka, choć chyba nie oczekiwał, żeby mu się przedstawiła. – A nazywam się Asarowiczowa. Mój mąż jest lotnikiem, na początku wojny miałam wiadomość, że jest w Anglii... że walczy w Anglii...

– Na początku wojny... – powtórzył dziadek i dodał znów całkiem dorzecznie: – To dawno.

– Tak. Bardzo dawno. – Poczuła, że łzy, ledwo opanowane przed wejściem do tego domu, ponownie napływają jej do oczu.

I tak samo jak przedtem, Zuzanka dotknęła jej ręki.

– Niech pani nie płacze! – Odebrała jej zapałki, zbliżyła się do kuchni, żelaznym haczykiem rozsunęła z hałasem fajerki. Ale przedtem zajrzała do garnka. – Dziadek nie zje zupy?

– Jak jest mało, to nie zjem – odpowiedział dziadek po długiej chwili bolesnej rozterki.

– Ja nie jestem głodna – pośpieszyła wyjaśnić Olga.

– E, tam – Zuzanka odgarnęła z czoła jasną grzywkę, która zasłaniała jej oczy – teraz nie ma takich, co by nie chcieli jeść. Podzielę tak, że wszyscy dostaną.

– O! – ucieszył się dziadek. – Tak najlepiej.

– Olga! Olga! – zaczął wyśpiewywać Adaś, zachwycony, że tak dobrze i wyraźnie może wymówić to słowo.

– Przynieś drzewa z podwórza – krzyknęła do niego Zuzanka; zebranymi z podłogi patyczkami rozniecała ogień pod kuchenną płytą. – Pośpiesz się, bo mi zagaśnie!

– Ja przyniosę. – Olga rzuciła się do drzwi, wyprzedzając małego. Nie czuła śmieszności ani poniżenia w ochoczym spełnianiu rozkazu małej gospodyni. Adaś podreptał za nią, po chwili wrócili do izby z naręczami sosnowych, pachnących żywicą polan.

– Tak to jest – westchnął dziadek – jak dzieciom matki zabraknie. – Choć na poły ubrany, tkwił wciąż w swojej brudnej pościeli, nie mając zamiaru ruszyć się z łóżka. – A tej Monice, panie świeć nad jej duszą, lepiej było na pokojach przy jaśnie pani zostać, niż za mąż za naszego Tymona się wydawać. Bo nie on latał za nią, oj nie, gdyby o to chodziło, do tej pory panną mogła być i żyć sobie w pałacu jak druga jaśnie pani. Ale ona Tymonowi drogi przejść nie dała, była wszędzie gdzie on, jak po jaśnie panią przed pałac zajeżdżał, sama wynosiła pledy i długo obtulała nimi nogi jaśnie pani, choć przedtem robił to zawsze lokaj Wincenty.

– Dziadku – Zuzanka drewnianą łyżką mieszała zupę w garnku – to już było mówione.

– Ale pani jeszcze tego nie słyszała. I skąd by miała wiedzieć, dlaczego to u nas tak jest.

– O mamie powiedziałam.

– Ale o tym, jak ją jaśnie pani z tatą wyswatała, na pewno nie mówiłaś. A było tak: zawołała jaśnie pani Tymka na pokoje, choć rozmawiali sobie zawsze podczas jazdy, jaśnie pani w wolancie albo powozie, a Tymek na koźle, rozmawiali sobie o tym i o owym, bo jaśnie pani lubiła ze stangretem pogadać, najpierw ze mną, potem z ojcem Tymka – bo Zuzanka i Adaś to moje prawnuki, choć mówią do mnie dziadku, ale jakby mówiły pradziadku, to by się ludzie śmiali, więc lepiej, że tak, lepiej, że dziadku... Ale co to ja chciałem...

– Kićka się dziadkowi – parsknęła Zuzanka.

– Już wiem! Nic mi się nie kićka, i młodemu się zdarza, że mu z głowy wyleci, o czym mówił. – Zawołała jaśnie pani Tymka na pokoje, choć mogła mu to w powozie powiedzieć, ale pewnie chciała, żeby ważniej i paradniej to wypadło. Słuchaj, Tymek – mówi – mnie będzie bardzo brak Moniki, żadna mi tak bluzek nie wyprasuje jak ona, ale co mam począć, kiedy świata za tobą nie widzi. Jak się z nią ożenisz, dostaniesz ode mnie dwadzieścia mórg tej najlepszej ziemi pod lasem i jeszcze cegły, i drzewa, żeby dom postawić. Tymek, jak to usłyszał, zapomniał, że mu kiedyś inne życie po głowie chodziło, bo jak umarł jego ojciec i trzeba było następnego Dudę na koźle posadzić, jaśnie pani Tymka ze szkół cofnęła, co go była przedtem tam posłała. Tymek miał być nauczycielem albo urzędnikiem w mieście, ale przez to, że jaśnie pani przyzwyczajona była do Dudów na koźle, stało się inaczej, choć Tymek o tamtym nie zapomniał. A tu nagle ta Monika! I dwadzieścia mórg! I cegła, i drzewo z lasu na dom! Ile lat trzeba by być nauczycielem czy urzędnikiem, żeby mieć to wszystko? I Tymek się ożenił. Bo trzeba pani wiedzieć, że każdy chłop, co na dworskim służy, to niczego tak nie pragnie jak ziemi. A my, Dudowie, nie mieliśmy jej nigdy ani kawałeczka, ani zagonka najmniejszego. Tylko nam się śniło, że ją mamy. Nieraz takie piękności przeżywałem w nocy i mój ojciec mi także opowiadał, że go we śnie coś takiego nachodziło... Że idzie sobie własnym polem, tu pszenica mu się ciężkimi kłosami kłania, a tu żyto przygina się do ziemi, a tam koniczyna, kolorowa, jak dywan w salonie jaśnie państwa.

Zuzanka przysiadła na stołeczku przy kuchni, objęła chudym ramieniem Adasia, który przytulił się do niej.

– Nigdy dziadek tak ładnie nie gadał.

Stary człowiek uśmiechnął się suchymi, bezzębnymi ustami.

– Bo nie było do kogo.

Zuzanka spojrzała na panią z Warszawy, a ona uśmiechnęła się także zalęknionym jakby samym sobą uśmiechem. Pierwszym od wielu dni.

– I zaczęło się ni stąd, ni zowąd takie piękne życie. Dwadzieścia mórg! I cegła, i drzewo, najlepsze z najlepszych! Wzięliśmy się zaraz do budowy. Kiedy urodziła się Zuzanka, dom był już pod dachem, tylko w środku trzeba go było wykończyć. Ale do tego już zabrakło szczęścia – wybuchła wojna. Tylko w dwóch izbach po tej stronie sieni wstawiliśmy okna i wprawili szyby. Niemiec, jak tu przyszedł na nadzór nad majątkami jaśnie pani, nie chciał ani słyszeć o tych dwudziestu morgach dla Tymka, dobrze, że w tym domu pozwolił nam zostać, a jaśnie pani w pałacu. A potem Monika miała zlegnąć po raz drugi akurat wtedy, kiedy chmara niemieckiego wojska ciągnęła na wschód, na nową wojnę, z Rosją, bez przeczucia, że ta wojna nie może być wygrana. Bo jeszcze za cara...

– Dziadku – upomniała, ale jakoś bardzo łagodnie i dziecinnie Zuzanka.

– Mówię tylko o tym, dlaczego mama umarła. Na wsi to człowieka byle co na drugi świat wyprawia. We wnętrzu zaboli, nie wiesz nawet co, i nim do doktora zawiozą, żeby choć pomacał, już jest za późno. Nasz doktór z miasteczka zagląda czasem do nas, ale to tylko dlatego, że do jaśnie pani przyjeżdża. Ale że wtedy akurat to wojsko jechało...

Ogień, który objął już całe drzewo pod blachą, doprowadził właśnie zupę w garnku do gwałtownego bulgotania, rozniecającego po całej izbie smakowitą woń żytniego barszczu.

Dziadek urwał swoją opowieść, pociągnął nosem.

– Dołóż trochę szperki – powiedział do Zuzanki – jest w szafce.

Zuzanka wstała ze stołka, przystawiła go do szafki, nie bez trudu wlazła na niego i z górnej półki zdjęła nadszczerbiony garnuszek. Adaś obserwował siostrę w napięciu, nie zdejmując z niej uważnego spojrzenia także wtedy, gdy łyżkę smalcu ze skwarkami wkładała do garnka, gdy długo mieszała zupę, a potem nalewała ją ogromną chochlą do czterech blaszanych misek, rozstawionych na stole.

– Ja naprawdę nie jestem głodna – szepnęła Olga.

Zuzanka jakby tego nie słyszała, przywołała ją ręką do stołu, postawiła przed nią miskę, chyba nawet z większą porcją zupy niż w trzech pozostałych, położyła obok kawałek chleba. Ruchy jej były pełne powagi i namaszczenia, także życzliwości, którą Olga przyjęła znów gwałtownym pragnieniem płaczu. Podczas strasznych przeżyć kilkunastu sierpniowych dni nie uroniła ani jednej łzy, nawet nad grobem matki stała z kamienną twarzą, teraz okazywana jej dobroć i litość wywoływały skurcz w gardle, spazm hamujący oddech.

Głośne siorbanie wypełniło wnet izbę i zagłuszyło nawet brzęczenie much, które pchały się do misek, siadały na chlebie. Nikt nie zwracał na to uwagi, skupienie nad posiłkiem było całkowite i zapamiętałe, także i Olga mu uległa, nie myśląc o niczym, nareszcie o niczym nie myśląc.

Gdy umilkło zgrzytanie łyżek po nieubłaganie ukazujących się dnach misek, nikt nie ruszył się od stołu. Nastąpiła teraz chwila słodkiej, sytej senności, obciążającej powieki, łagodzącej rysy miłym otępieniem. Dziadek cichutko zachrapał, Adaś stulał i rozchylał usta, jakby zbierał z nich ostatnie smaki kolacji, Zuzanka odpoczywała z rękami wyciągniętymi na stole; obsiadły je zaraz muchy, ale ich nie czuła. Olgę ogarnęło także pragnienie bezruchu i milczenia, ale nie trwało to długo, niepokój podcinał ją raz po raz batem niepewności – gospodarz wciąż nie wracał, czy bez jego zgody mogła liczyć, że spędzi noc w tym domu, że znajdzie miejsce odpoczynku i bezpieczeństwa? Zuzanka może także myślała o tym samym, bo gdy ruszyła się w końcu od stołu, podeszła najpierw do okna, wyjrzała na drogę, którą wszakże nikt nie nadchodził, nieśpiesznie wróciła do stołu, zaczęła zbierać miski i łyżki.

Olga wyjęła je z jej rąk, rozejrzała się za miską do zmywania.

– Ja sama – słabo zaoponowała Zuzanka, ale usiadła jednak z powrotem na ławie w miejscu, skąd najdogodniej mogła patrzeć na prowadzącą do domu drogę.

Olga na dogasającym ogniu zagrzała wodę, co Zuzanka obserwowała ze zdumieniem, ale potem z uwagą zaczęła się przyglądać czynnościom wykonywanym przez panią z Warszawy, gdy ta zmywała naczynia, wycierała stół, zaczęła zamiatać izbę. Na dworze coraz wyraźniej zaczynało się ściemniać.

Zuzanka trąciła łokciem drzemiącego dziadka.

– Pójdę – powiedziała.

Przytomniał powoli.

– A gdzież to? – zapytał wreszcie.

– Dziadek dobrze wie. Do młyna.

– Coś ty sobie umyśliła?

– A czy to pierwszy raz?

– Ostatni raz ojciec cię sprał.

– Niech i teraz spierze. Czy musi tam tak długo siedzieć?

Stary człowiek pohamował uśmiech, który wydał mu się niestosowny wobec zasępionych oczu dziecka. Może daleka młodość mu się przypomniała, może była to tylko pobłażliwość dla wnuka?

– Widać musi – powiedział. – Uważaj na psa! – dodał.

– Już mnie zna! – krzyknęła Zuzanka, wybiegając z izby.

Dotknęła ciepłych nozdrzy krowy, która zwróciła zaraz ku niej głowę, sprawdziła, czy łańcuch, zamotany na płocie, dobrze trzyma. Podskakując, ruszyła na przełaj przez łąkę ku ledwie widocznym w oddali zabudowaniom. Świr jaskółek szybujących w górze pod wysokim, ciemniejącym już niebem zapowiadał i na jutro piękną pogodę. Obfita rosa spadła już na trawę, zmywając z bosych stóp Zuzanki zebrany na nich przez cały dzień kurz. Żaby rechotały nad rzeką, woń siana, ściętego w ostatnim tegorocznym pokosie, unosiła się w przedwieczornym powietrzu wraz z pierwszym powiewem chłodu.

Młyn stał. Ogromne koło, do połowy zanurzone w wodzie, całe było pociemniałe od wilgoci, jak i grobla, aż zielona w miejscach wyrw i ubytków przegniłej cegły. Obsiadły ją rybitwy, wypatrujące zdobyczy w stojącej teraz wodzie. W mieszkalnej części młyna okna były otwarte, ale z głębi domu nie dochodził żaden odgłos. Zuzanka zbliżyła się ku wejściu, nasłuchując. Ogromny pies, uwiązany przy budzie, usiadł tylko na jej widok, żółte ślepia rozbłysły mu czujnością. Ale nie zaszczekał i Zuzanka mogła, nieobwieszczona przez niego, wejść do sieni i zbliżyć się ku drzwiom, które wiodły do mieszkania młynarzów. Znów nasłuchiwała przez chwilę, teraz dopiero zatrwożona i rażona nagłym pragnieniem, żeby uciec stąd i pognać przez łąkę z powrotem do domu. Ale inne jakieś uczucie przezwyciężyło strach. Podniosła piąstkę i z niespodziewaną siłą rąbnęła nią w żółto pomalowane deski. Raz i drugi. Donośnie. I napastliwie.

Echo rozniosło ten odgłos po ogromnych pomieszczeniach młyna. Kobieta, leżąca w łóżku ze śpiącym mężczyzną, uniosła się, jakby dotknięta prądem. Sięgnęła od razu po bluzkę i spódnicę, porzucone w nieładzie, w gwałtownym najwidoczniej pośpiechu, na podłodze przy łóżku. Wciągnęła je na siebie, dotknęła nagiego ramienia śpiącego wciąż mężczyzny, szarpnęła nim, gdy i teraz się nie obudził.

– Wstawaj, Tymon! Ktoś wali do drzwi! Może to Michał z Janiczek przyjechał?

Nagie ramię ani drgnęło, tylko czarna głowa głębiej zanurzyła się w poduszkę.

– Tymon! – Kobieta uderzyła teraz w ten łeb kudłaty, który przed chwilą jeszcze gładziła i tuliła w ramionach. – Obudź się! Zabije nas! Zabije nas oboje!

Dudnienie w drzwi wciąż trwało, donośniejsze jeszcze niż przedtem, i mężczyzna wreszcie się poruszył, ale przeciągnął się tylko, skrzyżowawszy nad głową potężne ramiona.

– To na pewno Michał! – Szarpnęła nim znowu kobieta. – Wstawaj! Ubieraj się i uciekaj! Przez młyn! To na pewno Michał!

Mężczyzna przeciągnął się jeszcze raz, aż łóżko zatrzeszczało, ziewnął.

– Przejeżdżałem przez Janiczki – mruknął. – Młyn w ruchu. Jakby się tu nagle Michał objawił? Nie przyszedłbym dziś, gdybym go nie widział w Janiczkach.

Kobieta, już prawie uspokojona, powolnym ruchem przygładziła włosy.

– To kto to może być?

– Mało to ludzi może mieć interes do młyna?

– Teraz? O tej porze? Godzina policyjna niedługo.

Tymon dźwignął się wreszcie z łóżka, sięgnął po spodnie, także porzucone na ziemi. Kobieta zapomniała jakby nagle o wszystkim, zapatrzona w jego nagie plecy, mocne lędźwie; poruszyła się leniwie, kiedy powiedział:

– Idź zobacz, kto to taki. Drzwi do sieni nie zamykaj, żebym słyszał.

Zuzanka, zmęczona dobijaniem się, odpoczywała przez chwilę, ale wnet rąbnęła znów piąstką w żółte, nieustępujące przed nią deski.

– Już idę! Idę! – odezwał się z wnętrza kobiecy głos.

Zazgrzytał klucz w zamku.

– Zuzanka? – zdumiała się, przykro zaskoczona młynarka.

– Jest tata? – spytała mała.

– A był tu... – zmieszała się kobieta. – Ale krótko i już pewnie poszedł...

– Zuzana! – wrzasnął Tymon z głębi, rozpoznawszy głos córki. Zjawił się w drzwiach, wciągając koszulę. – Co ci przyszło do głowy, żeby tu przychodzić? Tyle razy mówiłem... Jak ci przyłożę, będziesz wiedziała raz na zawsze...

– Zostaw! – Kobieta wciągnęła dziecko do pokoju, zasłoniła je sobą. – Może coś się stało?

– Nic się nie stało – wyjaśniła pogodnie Zuzanka. – Tylko jedna pani przyszła.

– Pani? Jaka pani? – zapytali razem Tymon i młynarka.

– Z Warszawy. Bardzo śmiesznie wygląda. Takie portki ma w kwiatki... Ale wciąż chce jej się płakać.

– Płakać? – znów groźnie spytał Tymon.

– No, co ty? Tymek! – kobieta zakołysała głową. – Nie wiesz, co się dzieje w Warszawie?

– No i co z tego, że przyszła? – spytał już łagodniej.

– Nie ma gdzie iść – szepnęła Zuzanka i dodała po chwili: – Statki już pomyła. Izbę zamiotła...

– U nas?

– U nas.

– Młoda? – czujnie spytała kobieta.

– Bo ja wiem? – zamyśliła się Zuzanka. – Pewnie młoda. Tylko wciąż chce płakać...

– I co? – podniósł znów głos Tymon. – Co ja? Co ja na to poradzę?

Zuzanka przysiadła na stołku przy stole, zapatrzyła się na biały kołacz, jeszcze niezdjęty z blachy.

– Ona pewnie chce spać – powiedziała po chwili. – Wygląda taka zmarnowana. A ja nie wiem... Na łóżku w kuchni dziadek, a w pokoju... jakby tata w nocy wrócił i na łóżko się zwalił...

– Zuzana! – podniósł znów głos ojciec. Przyczesywał zgiętymi palcami zmierzwione włosy. – Do pioruna! Skądżeś ją wzięła?

– Krowę pasłam, jak wyszła z lasu.

– I od razu do nas?

– Do nas. Najpierw do mnie, jak stałam przy krowie.

– I co powiedziała?

– Ona tylko, że z Warszawy. I że nikt nie powinien jej widzieć. A ja...

– Co ty?

– Że u nas miejsca dosyć.

– Jak to, dosyć?

– No, dosyć! A nie?

– O, do pioruna! – powtórzył znów Tymon.

– Ja bym ją może i wzięła – zaczęła kobieta niezbyt chętnym głosem – ale Michał... Nie wiem, co by Michał na to rzeki. No i... – zerknęła najpierw ku dziecku, potem przeniosła wzrok na twarz mężczyzny – ty... ty byś nie mógł przychodzić, bo jak... kiedy ktoś jeszcze w domu...

– Tobie tylko jedno w głowie – bez uśmiechu rzekł Tymon.

– Niech tata już idzie – przynagliła nie za bardzo gorliwie Zuzanka. Patrzyła wciąż na kołacz, pięknie był przyrumieniony, posypany makiem... I pachniał! Pachniał – głodnemu – do zachwyconego omdlenia.

– Jeść jej dałam – powiedziała bez wyraźnego związku.

– Komu? – spytała młynarka.

– Tej pani z miasta. Zupę podzieliłam na cztery miski...

– To pewnie sama jesteś teraz głodna – powiedział łagodniej ojciec.

– No! – szepnęła tylko Zuzanka.

Młynarka już szukała noża. Ostrożnie, żeby nie zgnieść świeżego ciasta, odkrajała przypalony nieco koniuszek.

– Masz – powiedziała do Zuzanki.

Dziewczynka wyciągnęła rękę.

– To dla Adasia – szepnęła.

Młynarka ukrajała drugi kawałek, podała go małej.

– To dla dziadka – powiedziała teraz.

– O, ho, ho! – roześmiała się kobieta niezbyt ochoczo. – Sprytna jesteś! – Odkrajała trzeci kawałek. – A to już będzie dla ciebie.

Zuzanka trzymała oburącz przy piersi trzy kawałki ciasta. Wydawało zapach mącący w głowie. Ale odpowiedziała mężnie:

– Nie, to dla tej pani.

– Co za smarkata! – kobieta z coraz większym trudem udawała rozbawioną. – Pół kołacza będę musiała skrajać.

– A tak! – roześmiał się także Tymon. – Bo i ja bym zjadł!

Wspomnienie chwil niedawno przeżytych wyraziło się w dwóch energicznych pociągnięciach nożem i dwa potężne kawały ciasta znalazły się w rękach Zuzanki i jej ojca. Takiemu chłopu placka skąpić! – pomyślała młynarka z rozgrzeszającą ją ze szczodrości ochotą. Gdzie by takiego drugiego znalazła, nigdzie by takiego drugiego nie znalazła w tej swojej babskiej, młodej potrzebie. Uschłaby tutaj w tym pustym młynie, mąż przyjeżdżał z Janiczek tylko na niedzielę, a i wtedy za dużej pociechy z niego w łóżku nie było – twarde miał tylko kolana i łokcie. Wprawdzie major Thiel z pałacu, ile razy do młyna zaszedł, oczyma za nią wodził, śmiał się i przygadywał „Sie sind doch jung, Frau Mühlerin. Und lachen Sie so schön..”. Ale miała przecież na tyle honoru, żeby z Niemcem – choćby ta babska potrzeba nie wiem jak ją przypiliła – się nie zadawać.

– Jedzcie! – zamruczała sennie. – Jedzcie! Na zdrowie!

– Chodźmy, tata! – powiedziała Zuzanka oblizawszy palce po zjedzeniu ciasta.

Młynarka wychyliła się przez okno.

– Wyjrzę, czy nikt się w pobliżu nie kręci.

– Wciąż ci się twój ślubny przywiduje – parsknął Tymon. – Jeszcze masz mało? – Poklepał kobietę po szerokich plecach, pociągnął za rękę Zuzankę.

Wyszli w gęstniejący już mrok. Gdy mijali groblę, rybitwy poderwały się z trzepotem skrzydeł. Tymon od razu ruszył przed siebie długimi krokami, Zuzanka biegła obok, nie mogąc za nim nadążyć.

– Tato! – wołała zdyszana. – Tato!

Przystanął wreszcie, wziął dziecko za rękę, ciasno zamknął małą piąstkę w swojej dłoni. Na krótką chwilę poruszyło mu się coś miękko w sercu, ale życie wokół toczyło się według twardych praw i człowiek nie powinien być miękki jak krowia kupa na łące, którą każdy butem może rozdeptać. Szarpnął chudym ramionkiem córki.

– Co się wleczesz jak kulawa koza?

Ale Zuzanka nie przyzwyczajona była do czułości, to i ostre słowa nie robiły na niej wrażenia.

– Tato! – zaczęła znowu. – Przecież to lepiej, że idziesz z młyna ze mną.

– Dlaczego lepiej? – spytał Tymon, myśląc o czym innym.

– Bo jakby nas młynarz teraz spotkał...

– To co?

– To by sobie nic nie pomyślał.

Tymon roześmiał się, głośno, z całego serca. Ile lat miała ta jego córka, wiedząca już tyle o życiu? Ale czy i inne dzieci nie zgubiły wcześnie w ten wojenny zły czas swego dzieciństwa? Wziął Zuzankę na rękę, tłumacząc się sam przed sobą, że robi to tylko dlatego, żeby szybciej być w domu.

– Tato! – pisnęła. – Placek! – Trzymała kurczowo przy piersi trzy kawałki białego, młynarskiego kołacza. Dla Adasia. Dla dziadka. Dla obcej pani.

– Nie bój się, nie zgniotę.

– Zły byłeś, że prosiłam?

– O co?

– O ciasto. Bez proszenia by nie dała.

– Pewnie nie.

– Zły byłeś?

– Nie. Młynarzowa nie zbiednieje. Zawsze może sobie upiec biały placek.

Zuzanka umilkła na chwilę. Wolną rączką mocno trzymała ojca za szyję.

– Ale jak chodziłeś do Mani-ogrodniczki, to było bezpieczniej.

– Bezpieczniej? Co ci znowu przychodzi do głowy.

– Tak ludzie we wsi mówią.

– Jacy ludzie?

– Zenka słyszała, jak jej mama rozmawiała z ciotką.

– Co jeszcze mówią?

– Że Mania panna. To nie ma męża, co by ci kości porachował. I może...

– Może co?

– Może wydałaby się za ciebie. I mielibyśmy gorące jedzenie w domu. Bo to, co przynoszę z pałacu, zawsze jest już zimne.

– Można przecież zagrzać! – krzyknął.

– Dziadek mówi, że nie warto.

– Bo nie chce mu się drzazg nałupać, staremu łamadze. Ech! – Tymon ukrył twarz w wilgotnych od wieczornego powietrza włosach córki. – Żadna się za mnie nie wyda – rzekł bezbarwnie, bo akurat tyle samo smutku, co i przywiązania do wolnego stanu było w tych słowach.

– E, tam – Zuzanka nie brała poważnie wyznania ojca.

– Naprawdę. Która by chciała wziąć sobie na głowę was... i dziadka?

– Żadna nie chce?

– Pewnie żadna.

– To może i lepiej – zadumała się Zuzanka. – Bo jedzenie mielibyśmy gorące, ale macocha by nas lała...

– No! – szepnął Tymon. Znowu ogarnęło go uczucie niestosowności tej rozmowy z pięcioletnim dzieckiem, ale już się nie roześmiał, jak przedtem. Bo z kim miał rozmawiać? Jakiego innego powiernika miał dla swoich spraw? Dziadek coraz mniej się do tego nadawał, a jaśnie pani, gdy „dla powietrza” woził ją okolicznymi drogami, snuła wciąż opowieści ze swego życia, które – w jakimś innym przeżyte wymiarze – żadną nie mogło być dla niego nauką. Z jaśnie panią zresztą bał się rozmawiać o swojej sytuacji, bo by mu może chciała znów naraić jakąś dworską dziewczynę, a dwadzieścia mórg, które by może i za nią dostał, nie stanowiły żadnej przynęty wobec wieści o rządach nowej Polski za Wisłą.

Gdy zbliżyli się do domu, Tymon zdjął Zuzankę z ramienia, bo objawiać się z tą czułością w izbie wydało mu się jakoś dziwnie ośmieszające; jego i Zuzankę. Pobiegła przed nim, bokiem uderzyła w drzwi, od razu skierowała się do stołu i rozdzieliła na nim swoje dary.

– To dla Adasia. Dla dziadka. Dla pani. – Podniosła wzrok na kobietę i znów wydało jej się, że widzi w jej oczach gwałtownie wzbierające łzy. Niech pani nie płacze, chciała powiedzieć, ale pomyślała, że teraz ojciec to pewnie powie i że to będzie i ważniejsze, i lepsze, bardziej pocieszające.

Tymon jednak szedł najpierw ku oknu, żeby zasłonić je papierem zaciemniającym i zaraz potem zapalić lampę. W jej blasku sam poczuł się zmieszany – swoim wzrostem, szerokimi barami, głową wzniesioną wysoko ponad maleńkością dzieci, kruchością dziadka, steraną delikatnością obcej kobiety. Patrzyła na niego wyraźnie przestraszona, jakby teraz – gdy go ujrzała – jeszcze bardziej niepewna była swego losu. Zapięła pod brodą ostatni guzik cudacznego kwiecistego ubranka, zacisnęła na nim palce, podniosła drugą dłoń i także przyłożyła ją do gardła.

– Przepraszam – szepnęła – myślałam, że będę tutaj mogła...

– Tato – Zuzanka szarpnęła ojca za nogawkę spodni – u nas miejsca dosyć. – Ale on wciąż nic nie mówił, a obca pani – wobec tego milczenia – z trudem szukała dalszych słów.

– ...że będę mogła... Wywieźli mnie z matką z Warszawy, matka umarła. Uciekłam z Pruszkowa i jestem bez dachu nad głową... Myślałam, że tu... choć chwilowo... choć chwilowo pod tym dachem...

– Tato – zaczęła znów Zuzanka.

– Cicho bądź! – zgromił ją ojciec, ale do obcej kobiety zwrócił się innym głosem, takim, jakim rozmawiał z jaśnie panią, gdy chciał jej udowodnić, że nie zapomniał lat w szkołach, do których go posyłała. Rzekł więc Tymon Duda tym swoim odświętnym głosem:

– Każdy dach jest po to, żeby ludzi chronił. Ale jeden lepszy, a drugi gorszy... U nas nie byłoby pani dobrze.

– Tato! – zachlipała Zuzanka.

– Cicho bądź! Nie byłoby pani tu dobrze; muchy, brudno...

– Ależ ja... ależ mnie... – wyjąkała kobieta.

– Muchy i brudno, a na zimę myszy się cisną do izby. To nie dla pani.

– Ja... – zaczęła błagalnie kobieta.

– Nie dla pani – rzekł Tymon jeszcze raz, ale, sam się zdumiał, nie brzmiało to ostro ani niechętnie. W każdym słowie był jakiś prawie pieszczotliwy podziw, którego nie spodziewał się po sobie, tak jak nie spodziewał się, że nagle powie: – Zaprowadzę panią do pałacu.

– O, tak! – po raz pierwszy odezwał się dziadek. – Do pałacu.

– Ale ja wolę... – próbowała wciąż oponować.

– Do jaśnie pani. Do pałacu – powtórzył. Nie wiedział, skąd przyszedł mu do głowy ten pomysł. Chyba dlatego, że się przestraszył. Tak, chyba dlatego. Nie mógł wyobrazić sobie, żeby ta kobieta, choć tak sterana i nieszczęśliwa, miała spędzić noc na łóżku dziadka albo i na jego własnym, gdyby sam przeniósł się na posłanie do dzieci czy na podłogę... – Zaraz panią tam zaprowadzę – dodał z naprawdę przerażonym pośpiechem.

– Ale słyszałam, że w pałacu jest Niemiec. – Kobieta odjęła palce od szyi i wczepiła je teraz w kant stołu. – Treuhänder.

– My naszego Niemca owinęliśmy sobie wokół palca – powiedział chełpliwie. Gdy jaśnie pani nie zażywała spaceru w powozie, jeździł z majorem i wysłuchiwał jego zwierzeń – tym gorliwszych, im bliższy był front – na temat owego szczególnego zawstydzenia, jakie zaczynali odczuwać Niemcy w okupowanym kraju. – Wokół palca! – powtórzył. – A poza tym interesuje go tylko to, co by mógł do Wiednia wysłać. Bo to Austriak.

– Austriak – powtórzyła jakby z nadzieją.

– Kiedy z nim jadę, wciąż mi mówi, że chce dożyć tylko tego, żeby we Wiedniu zjeść kawałek tortu w kawiarni u Sachera. Choć będzie tam ludzi straszył opaską na oku: był ranny pod Dieppe.

– Pod Dieppe – powtórzyła znowu. Zobaczyła to słowo, wydrukowane dużymi literami w podziemnej gazetce, gdy latem 1942 roku nie powiodła się próba angielskiego desantu w kanale La Manche. Na każdym narożniku w Warszawie ryczały megafony, obwieszczające triumfalnie niemieckie zwycięstwo. Wyolbrzymiano zapewne alianckie straty, ale i te, podane w polskiej gazetce, były przerażająco duże. Zapamiętała utratę stu sześciu samolotów i to, że uratowało się z nich tylko trzydziestu pilotów. Czy byli wśród nich Polacy, czy był Stach? W desancie brało udział pięć polskich dywizjonów myśliwskich, pięć polskich dywizjonów... Nie, nie mogła spotkać się z człowiekiem, który był w Dieppe, który walczył w Dieppe... I lepiej by było, żeby on, ten człowiek, który stracił w Dieppe oko, nie dowiedział się nigdy, że jej mąż też w tym samym czasie tam walczył... – Ja bym naprawdę wołała – szepnęła – naprawdę wolałabym zostać tutaj.

Tymon patrzył na nią bezradnie, Zuzanka szarpała go wciąż za nogawkę spodni, Adaś zaczął płakać, nawet dziadek przestał łapać pchły na swoich chudych łydkach i wpatrywał się w niego posępnie.

– Ma pani jakieś rzeczy? – spytał.

– Nie... żadnych. To znaczy tylko płaszcz... i to, co na sobie.

– No, widzi pani – mruknął. – U mnie się pani nie przyodzieje. Wszystko, co zostało po nieboszczce żonie, zabrała kobieta, która Adasia z najgorszego wychowała. Jak zabrała ostatnią koszulę, więcej się tu nie pokazała. Więc u mnie się pani nie przyodzieje – powtórzył. – A w pałacu u jaśnie pani szafy pełne wszystkiego; bielizny, sukien, futer. Idzie zima, musi pani w zimie mieć co na siebie włożyć. Dobrze powiedziałem, musimy iść do pałacu.

Kobieta powoli rozprostowywała palce wczepione w brzeg stołu.

– Chodźmy – przynaglił Tymon – zanim w pałacu spuszczą na noc psy z łańcuchów.

Dopiero teraz ruszyła się z miejsca, wzięła płaszcz, złożony na ławie, narzuciła go na ramiona.

– Ciasto ja zjem! – odezwał się Adaś, przestając płakać.

– Nie! To dla pani! – zaprotestowała Zuzanka, trzepnąwszy brata po wyciągniętej rączce.

– Niech zje – uśmiechnęła się blado Olga. Szła już ku drzwiom, ale odwróciła głowę i przystanęła na chwilę. – Odwiedzę was – powiedziała – jeśli... zostanę w Łęgowie.

– Na pewno zostanie pani w pałacu – rzekł Tymon, otwierając drzwi. Wyszedł pierwszy i dopiero na ścieżce poczekał na nią. – Noc piękna! – odezwał się bez sensu, sam to zaraz zrozumiał; w te dni sierpniowe, kiedy nad Warszawą unosiły się dymy, kiedy śmierć i bezdomność czaiły się wokół ludzi i dopadały ich z okrutnego wyroku – cóż z tego, że już na pewno kończącej się wojny – w te dni nie było dla nikogo żadnego piękna, choćby ono wokół istniało.

Ale ona niespodziewanie potwierdziła:

– Bardzo piękna! – Panicznie bała się, że ten człowiek nie powie już nic więcej, że będą iść w milczeniu pośród księżycowego blasku i grania świerszczy na łące, przez tę naprawdę wyjątkowo piękną noc, tak osobno – bez żadnego związku z ludźmi, i nie dla nich – odprawiającą swoje letnie piękno. – Ale chłodna – dodała po chwili.

– Najchłodniej robi się nad ranem – powiedział Tymon.

– Wiem. Cztery noce spędziłam pod gołym niebem.

– W Warszawie?

– W Warszawie. Niemcy po wypędzeniu ludzi z domów grupowali ich najpierw w kościele św. Wojciecha i na targowisku warzywnym. Ja – z Filtrowej – dostałam się właśnie przed transportem do obozu w Pruszkowie na „Zieleniak”. – Pan nie zna Warszawy?

– Nie.

– Tak blisko.

– Co z tego, że blisko? Ludzie dopiero teraz, w wojnę – dla handlu i z innej potrzeby – zaczęli ruszać się z miejsca. Przed wojną kolej była droga...

Przeszło jej przez myśl, że nigdy się nad tym nie zastanawiała. Tak jak i nie wyobrażała sobie takiej izby, podobnej do tej, którą przed chwilą opuściła, brudnej pościeli, zagrzebanego w niej starego człowieka...

– Był czas, że chodziłem do szkoły w Sochaczewie – tonem niespodziewanego zwierzenia zaczął Tymon – ale bilet do Warszawy kosztował... już nie pamiętam ile, w każdym razie dużo, dla mnie dużo.

– I już nie zobaczy pan Warszawy takiej, jaka była – szepnęła.

– Ano, nie zobaczę. Szkoda – umilkł, a ona myślała, że się już nie odezwie. Dorzucił jednak po długiej chwili innym, donośniejszym głosem: – Ale teraz chciałbym w niej być jeszcze bardziej niż przedtem.

– Teraz?

– A co pani myśli? – Przystanął i pierwszy raz zobaczyła z bliska jego twarz, rozbłysłe nagłym gniewem oczy, skrzywione gorzko usta. – Że mi w smak przez całą wojnę na koźle siedzieć? Do młyna łazić... – urwał i zamilkł na chwilę. – W gębę bym sobie czasem sam napluł. Ale co? Jak pies do budy uwiązany jestem do tych swoich dzieciaków i dziadka. Przecież ich nie zostawię?

– Nie – powiedziała cicho. – Nie może pan.

– Wiem, że nie mogę. Tylko jakie myśli mnie nachodzą, gdy na nich patrzę! Niemcy są jeszcze silni. Tu nikt nie wierzy, że powstańcy zwyciężą. Ale wszyscy wiedzą, że to dla honoru ta walka.

Zamilkli na długą chwilę. Księżyc wciąż świecił z bezchmurnego nieba, mokra od rosy łąka lśniła pod jego blaskiem, niezmordowanie koncertowała kapela świerszczy – osobne piękno świata nie zaprzestawało swego trwania, swego upartego istnienia.

Ruszyli ku kępie drzew, od której zaczynał się dworski park. Tymon szedł wciąż przodem, kobieta za nim.

– Nie może ich pan zostawić – powróciła nagle do wcześniejszych jego słów, a on prawie krzycząc powtórzył:

– Wiem, że nie mogę. Wiem!

– Różne rzeczy w różny sposób liczą się w życiu. Ale ich niespełnienie boli czasem tak samo. Ja...

– Niech pani skończy.

– Kiedy powstanie wybuchło, kiedy wiadomo już było, że się zaczęło, ja także miałam się stawić w moim punkcie. Gdy wychodziłam z domu, matka się tego domyśliła. Dostała ataku serca. Początkowo myślałam, że udaje... że tak tylko udaje, żeby mnie zatrzymać, bo prócz mnie nie było nikogo, kto by mógł się nią opiekować. Dręczy mnie myśl i nigdy nie przestanie dręczyć, że mogłam ją o to posądzić. Bo kiedy Niemcy wyrzucili nas z domu, ledwie dowlokła się na „Zieleniak”, a z Pruszkowa zabrano ją do szpitala w Milanówku. Uciekłam z obozu, żeby być razem z nią. I dziś... dziś się dowiedziałam, że nie żyje...

– Ile miała lat? – odezwał się znów bez sensu i potrzeby uzyskania tej wiadomości.

– Pięćdziesiąt. Tylko pięćdziesiąt. Ale wojna nadszarpnęła jej siły... Ojciec umarł zaraz na początku... – umilkła, głos uwiązł jej w gardle i Tymon jednak, tak jak przedtem jego córka, powiedział, przystając znów na ścieżce:

– Niech pani nie płacze. Już się stało i nie odstanie. Teraz musi pani myśleć o sobie.

– Wiem – wykrztusiła.

– No, to niech się pani zbierze w kupę – rzekł szorstko, jakby nie chciał i z jakichś powodów mogło to być ważne dla niego, żeby rozbeczała mu się tu na ścieżce. – Na pewno ma pani jeszcze dla kogo żyć.

– Mam – powiedziała po długim milczeniu. Wierzę, że mój mąż wróci z wojny.

Okna w pałacu były ciemne: albo tak idealnie je zasłonięto, albo w całym budynku nie palono świateł; tylko w prawym skrzydle spod krzywo opuszczonego zaciemniającego papieru wydobywała się smuga światła.

– To gabinet jaśnie pani – powiedział Tymon. – Treuhänder, major Thiel, mieszka w lewym skrzydle. Z jego okien nigdy nie widać światła, sam zapuszcza rolety, panicznie boi się bombardowania. Powiedziałem mu, kiedy ostatni raz jechaliśmy, że na Łęgowo bomba może spaść tylko przez pomyłkę. I właściwie jaka? Rosyjska czy angielska?

– Nie wiem – szepnęła bezbarwnie.

Park ciągnął się długimi alejami, oświetlonymi, jak teatralne dekoracje, blaskiem księżyca. Wieczorne szepty drzew, ściszony gwar listowia w bezwietrznym prawie powietrzu były jak spokojne oddychanie ziemi. Ale nagły, ostry, alarmujący krzyk zburzył ten spokój. Zatrzymała się przy jakimś drzewie.

– To puszczyk – wyjaśnił Tymon. – Niech się pani nie boi.

– Zupełnie jakby to był ludzki głos.

– Ale to tylko puszczyk, przyzwyczai się pani, jak pani tu zamieszka. Pałac jest bardzo duży, jaśnie pani nie pożałuje miejsca. Nieraz mi mówiła, że bardzo jej doskwiera samotność. Jaśnie państwo to przeważnie swoje smutki przeżywają w milczeniu, ale czasem jest już z nimi tak, że muszą się komuś zwierzyć. I tak jest z jaśnie panią; powiedziała mi, że czasem pół dnia chodzi po pałacu, zanim kogoś spotka.

– Może przecież zadzwonić...

– A to inna sprawa, jak się ktoś zjawia zawezwany – powiedział Tymon – całkiem inna sprawa. Wejdziemy do pałacu przez pomieszczenia gospodarcze. Tam i teraz powinien ktoś być. Gdybyśmy kołatali od frontu do głównych drzwi, treuhänder mógłby usłyszeć.

Obeszli prawe skrzydło pałacu, białą elewacją jaśniejące w księżycowej poświacie, zanurzyli się w cień za budynkiem, budząc czujność uwięzionych jeszcze na łańcuchach psów. Ale Tymon, którego najwidoczniej znały, zagadał coś do nich i umilkły uspokojone.

– Pójdę pierwszy – powiedział. – Niech pani tu zaczeka. – Wskazał jej załom muru przy tylnym wejściu do pałacu. – Czasem zdarza się, że major przychodzi tu, żeby pogadać z kucharzem. Nudzi się jak mops, a nie śmie pchać się do jaśnie pani ze swoim towarzystwem.

Została sama, ledwo opanowując drżenie. Człowiek, który ją tu przyprowadził, zniknął w głębi budynku; zanim dotrze do jaśnie pani, będzie musiał jakimś ludziom opowiedzieć o niej... że czeka za drzwiami, że nie ma gdzie głowy złożyć... i od nich, od tych ludzi, od ich serca, zależeć będzie, czy stangret jaśnie pani będzie mógł jej samej przedstawić sprawę, z którą tu przyszedł...

Nie było go długo. W parku znowu odezwał się puszczyk, psy przy budach dzwoniły łańcuchami, z głębi pałacu nie dochodził żaden odgłos. Zaczęła się modlić strzępami jakichś pogubionych w pamięci modlitw.

– Ojcze nasz, zdrowaś Mario, kto się w opiekę poda Panu swemu... Niech ten człowiek przyjdzie, niech on wróci, niech jej tu nie zostawia. Wolność, którą zachłysnęła się za wrotami obozu w Pruszkowie, wydała jej się nagle tak samo przerażająca, jak niewola. To było najgorsze z uczuć, jakiego mogła doznać. Niech ten człowiek wróci, niech nie pozwoli jej myśleć, że jest zupełnie sama... Ojcze nasz, zdrowaś Mario, Panie Boże, któryś rzekł: Proście, a otrzymacie, szukajcie, a znajdziecie, kołaczcie, a będzie wam otworzone... Może powinna kołatać do tych drzwi zamkniętych, walić w nie pięściami, uderzać kolanem...? Może powinna krzyczeć, żeby przypomniano sobie, że ona tu stoi, że czeka... że nie wie, co ze sobą zrobić? – A jeśli... jeśli jaśnie pani jest tak chora, że nie można jej niepokoić cudzymi sprawami, całkowicie cudzymi sprawami, kiedy przeżywa swoją własną, może ostateczną? Przecież wzywano do niej lekarza, ten człowiek, który wciąż nie wracał, który ją tu zostawił i nie wracał – ten człowiek jeździł po niego, nie musiało więc być dobrze z jaśnie panią. Chwyciły ją gwałtowne dreszcze, jakby myśl o cudzej chorobie mogła i na nią ją sprowadzić. Przyłożyła dłoń do ust, żeby powstrzymać szczękanie zębów. Co zrobi sama i chora przed tymi zamkniętymi drzwiami, które może już nigdy się nie otworzą...?

Usiadła na kamiennych schodach, które wydały jej się lodowato zimne i mokre. Twarz ukryła w uniesionych kolanach. W obozie miała już swoją pryczę, zatęskniła do niej boleśnie, jak do najbardziej szczęśliwego miejsca na ziemi. O siódmej wieczorem rozdawano chleb i zupę, jeśli kto miał ze sobą miskę lub kubek, żeby było w co nalać. Rzadka i niesmaczna, była jednak gorąca i czuło się jej kojące ciepło we wnętrznościach. Talerz tej zupy i prycza, na której można było skulić się pod płaszczem, talerz tej gorącej zupy... Oprzytomniała, uświadomiwszy sobie, jaką klęską, jakim poddaniem się losowi były te myśli.

Nie słyszała, że drzwi się otworzyły i kroki, zstępujące po schodach zbliżyły się do niej. Szarpnęła się, gdy poczuła dłoń na ramieniu.

– Myślałem, że pani zasnęła.

– Nie, skądże... – wyjąkała.

– Trochę długo to trwało, bo u jaśnie pani jest akurat Wicio, syn rządcy, który każdego wieczora czyta jej książkę; jaśnie panią bolą oczy.

– Ach, to tylko oczy! – Zerwała się ze stopnia. – Bardzo się bałam, że jest chora.

– Taka znów bardzo chora nie jest.

– Przecież przywoził pan do niej lekarza, Zuzanka mi mówiła.

– Ach – Tymon uśmiechnął się powściągliwie. – Ale to nie dlatego, że chora. Chodźmy. Niech pani da mi rękę, bo wszędzie ciemno.

Szli długimi korytarzami, wstępowali na schody, otwierali i zamykali drzwi. Wreszcie przed jednymi Tymon powiedział z wyraźnym szacunkiem, który – jak wyczuła – i jej powinien się udzielić:

– To tutaj. Tutaj przeważnie każdego wieczoru przebywa jaśnie pani.

Zapukał, ale z głębi pokoju nikt nie wezwał ich do wejścia, tylko podniesiony chłopięcy głos czytał z patetycznym zapamiętaniem tekst, który Oldze wydał się znajomy, jak pacierz, tylekroć odmawiany w odległym świecie jej lektur. Oparła pałające czoło o zimną deskę drzwi. Daleki czas z tamtych słów przemieszał się w jej splątanych myślach z wojną jeszcze nieopisaną, która już się kończyła, ale wciąż najokrutniej trwała, wlokąc po wszystkich swoich szlakach żołnierzy nieszczęsnego kraju, którzy u obcych wodzów dopraszali się wywalczonej – wciąż wywalczanej – dla niego wolności.

– Wiwat cesarz! – czytał łamiącym się z przejęcia głosem Wicio, syn rządcy w Łęgowie, pragnący jak najlepiej pokazać się jaśnie pani. – Chwila, cicho... Oto znowu bucha ten szalejący orkan radości, ten uniesiony hymn, w jedno słowo zawarte Atlantyckie Morze:

– Wiwat cesarz!

Dreszcz odmienny przebiegł ciało. Znikł, a z nim razem myśl o tym, co znaczyć może ten wszechpotężny okrzyk.

Cisza nastała.

Zjawił się w uliczce między rannymi, ułożonymi szeregiem, oficer wielkiego wzrostu i czytał manifest cesarski głosem doniosłym, wyraźnym, potężnym. Manifest głosił wszem wobec – „zdrowym i konającym żołnierzom, pracowitemu ludowi i bogaczom, księżom i świeckim, Francuzom i Hiszpanom, wszystkim zgoła, kto oddycha na Półwyspie Iberyjskim, że w chwili tej cesarz Francuzów na wieki wiecznie znosi i niweczy inkwizycję świętą, wypuszcza jej więźniów, umarza sprawy, że liczbę zakonów i klasztorów zmniejsza się o dwie trzecie, że na zawsze odmienia i kasuje odwieczne prawa feudalne panów, że znosi i niweczy wszelkie przywileje...”.

W głębi pokoju rozległ się jakby krótki, sarkastyczny śmieszek kobiecy, a po nim – w ciszy, która nagle zapadła – Wicio zapytał:

– Mam czytać dalej?

– Czytaj! – rozkazała jaśnie pani.

„Cedro słyszał wszystko dokładnie i wszystko zrozumiał”.

Tymon zapukał znów, głośniej niż poprzednio. A gdy i tym razem nie wezwano ich do wejścia, nacisnął klamkę.

– Wchodzimy! Nie będziemy tu stać nie wiadomo dokąd.

Popchnięta lekko przez niego Olga przekroczyła próg i znalazła się w świetle pokoju przed obliczem starej kobiety, od której zależał jej los i która nie zwróciła ku niej spojrzenia, tylko gestem ręki nakazując jej i Tymonowi zatrzymanie w miejscu i zachowanie milczenia. Pochylona nieco w fotelu ku chłopcu, siedzącemu na niskim stołeczku u jej stóp, słuchała z drapieżną uwagą tego, co czytał:

„Przechylił głowę na bok i patrzał w słoneczną przestrzeń. Patrzał na kamienisty grunt około swego posłania, na zmokłą w nocy i obsychającą dopiero glinę, rozciapaną licznymi butami. Czuł, że klei mu oczy prędki, gorączkowy sen, powieki chodzą, jak po piachu, jak po pacynach zeschłego wapna. Jeszcze jedno senne wokół spojrzenie...

Któż to się zbliża? Któż to idzie ku niemu? Zna przecież tego człowieka... Widział go, na żywy Bóg! Twarz blada i tajemnicza...”.

Na żywy Bóg! – powtórzyła w myślach Olga. Jak długo miała tu stać, zatrzymana czyimś gestem, jak przedmiot, który w nieodpowiedniej chwili wtoczył się do pokoju. Spojrzała z boku na człowieka zatrzymanego w bezruchu razem z nią. Twarz miał obojętną, niedziwiącą się niczemu, przyzwyczajony najwidoczniej do przeczekiwania takich momentów, w których nie przewidywano jego uczestnictwa.

A chłopiec czytał dalej wysokim, coraz wyższym tonem:

„Z barłogów, sienników, materaców, der, z nagiej ziemi dźwigają się porwane szczątki, potrzaskane głowy, wspierają się na łokciach przeszyte, bezsilne tułowia, i zeschłe gardła, uszczęśliwione usta miotają krzyk:

– Wiwat cesarz!

Krzysztof podniósł się z legowiska. Coś w nim od tego ruchu złamało się, jakby chrupnęło bez dźwięku. Siadł na posłaniu straszliwie blady, zlany potem, z gębą pełną krwi. Oczy jego, jak kły, werznęły się w nadchodzącego. Zatrzymały go w miejscu. Stanął.

– Sire! – wymówił Cedro.

Ciemne, wojenne oczy wodza...”.

– Sir – poprawiła jaśnie pani.

– Ale napisane jest „Sire” – odważył się zaoponować synek rządcy.

– Bo to po francusku, a w języku francuskim nie czyta się „e” na końcu wyrazów. Pani zna francuski? – zwróciła się niespodziewanie do Olgi jaśnie pani.

– Znam – wyjąkała.

– Dobrze?

– Dość biegle. Kończyłam Sacré Coeur.

– Wicio co dnia czyta mi „Popioły”, jakoś pasuje mi do obecnego czasu ta książka, ale tyle w niej francuszczyzny... Możesz już iść – zezwoliła chłopcu na powstanie ze stołka i złożenie książki na brzegu fotela.

– Mam przyjść jutro? – zapytał.

– Wincenty ci powie. Ty także, Tymon, możesz już iść.

– O której jutro zajechać?

– Wincenty ci powie.

– Dobranoc, jaśnie pani.

Niepozdrowiona przez człowieka, który ją tu przyprowadził, Olga patrzyła kątem oka, jak wciąż wpatrzony w twarz jaśnie pani cofa się ku drzwiom i przepuściwszy przed sobą chłopca, pośpiesznie je zamyka. Niepewny los wyrażał się przywiązaniem do każdego opiekuna, odczuła i teraz paniczny strach, jak rankiem tego dnia, kiedy rozstawała się z siostrą Czerwonego Krzyża, która wyprowadziła ją z obozu w białym fartuchu swojej koleżanki.

– Proszę usiąść – powiedziała jaśnie pani, wskazując jej stołeczek u swoich stóp. Widziana teraz z bliska jej twarz ujawniła wiek wyraźniej niż z odległości przesyconej mlecznym światłem wiszącej pod sufitem lampy. Ale mimo zmarszczek i braku zębów w kątach ust – widocznie w ten czas niespokojny nie jeździła do dentysty – było w niej coś dziewczęcego, młodość w ciągu życia nie przeżyta, nie wyżyta do końca. Oczy miała jasne, już nie niebieskie, ale srebrne, duże, jakby za duże w wąskiej czaszce, ujętej przy skroniach w dwa pasma siwizny. Patrzyła na Olgę długo, w smutnym skupieniu, odnotowując tym wzrokiem nie tyle jej wygląd, co jej położenie, jej los. – Moje biedne dziecko! Pani z Warszawy?

– Z Warszawy. Choć właściwie... teraz z obozu w Pruszkowie... a całkiem ściśle... z Milanówka. Umarła tam w szpitalu moja matka. Dziś się o tym dowiedziałam... Zabrano ją chorą z obozu... Była już chora w Warszawie, a najboleśniejsze jest to – Olga przesunęła językiem po zaschniętych wargach – najboleśniejsze jest to, że potrafiłam nie wierzyć w jej chorobę, podejrzewałam, że usiłuje powstrzymać mnie od pójścia do powstania, że pragnie mnie przed tym uchronić, kiedy inni...

– Moje biedne dziecko! – powtórzyła jaśnie pani. – Nie bierz na siebie więcej udręk, niż los ci przeznaczył. Poza matką... nie masz nikogo?

– Mam męża... W Anglii. Walczy w RAF-ie.

– To pięknie – zupełnie niestosownym słowem skwitowała tę informację jaśnie pani, choć zapewne nie miała zamiaru podkreślać smutnej nieprzydatności bohaterskich, a dalekich czynów męża do poprawy tutejszego losu żony. Nacisnęła guzik dzwonka i czekała w milczeniu na wejście wezwanej osoby. Była nią młoda pokojówka w przypisanym jej pałacowej funkcji stroju; młoda i zgrabna, ładnie wyglądała w białym stroiku na głowie i czarnej sukience, przepasanej małym, obszytym koronką fartuszkiem. Olga patrzyła na nią jak na zjawę z nieistniejącego już, dawno zniszczonego świata. A jednak były jeszcze miejsca, gdzie istniała przeszłość, chroniona upartą, starczą dumą wbrew temu, co działo się wokół.

– Wiktuniu! – powiedziała jaśnie pani prosto w zdumione obecnością obcej osoby oczy pokojówki. – Przyjechała moja krewna z Krakowa. Z Krakowa, zapamiętasz?

– Zapamiętam: z Krakowa!

– Podróż miała ciężką. Utraciła swoje bagaże. – Jaśnie pani zwróciła spojrzenie na kwieciste nogawki piżamy, wystające spod płaszcza Olgi – i... musimy ją ubrać w moje rzeczy. Wiesz, których już nie noszę. Ale przedtem przygotuj kąpiel i kolację.

– Tak jest, proszę jaśnie pani.

– Och, tak, kąpiel! – szepnęła Olga. Skierowała się za pokojówką ku drzwiom, myśląc w popłochu, że nie przedstawiła się jaśnie pani i że nie może teraz zapytać, jak powinna się do niej zwracać, skoro ma uchodzić za jej krewną.

Jaśnie pani, być może, myślała o tym samym, bo podniosła głos, żeby na chwilę zatrzymać ją w drzwiach:

– Po kąpieli, kolacji i... uzupełnieniu garderoby proszę tu wrócić. Musimy jeszcze pomówić i zastanowić się nad wyborem gościnnego pokoju. Przepraszam, że nie będę towarzyszyć przy stole. Już jadłam.

A więc naprawdę istniał jeszcze świat, w którym można było zaznać kąpieli, a po niej osuszyć ciało pachnącymi ręcznikami, świat, w którym wyjmowało się z szaf bieliznę i suknie, przesycone wonią utrwalonego w perfumach dawnego czasu, jadało się na świeżych obrusach, na najcieńszej porcelanie wykwintnie przyrządzone bardzo skromne potrawy.

Podawał do stołu stary lokaj, bardziej taktownie niż pokojówka skrywający swoje zdumienie. Ale bo też i Olga nie była już tą samą istotą, którą przyprowadził do pałacu Tymon Duda. Wykąpana i przebrana w czarną suknię z matowego jedwabiu siedziała przy długim stole pałacowej sali jadalnej jak ktoś zabłąkany tu tylko o niestosownej porze. Siedziała wyprostowana, z łokciami blisko boków, o co dbały kolejne guwernantki, a na co także pilnie zwracały uwagę siostry w Sacré Coeur, w swobodnie ułożonych palcach trzymała srebrne sztućce, a kiedy unosiła je ku ustom, pochylała się tylko leciutko ze skutecznie hamowaną skwapliwością ku jedzeniu, jakby nie odczuwała wcale głodu i jakby patrzyło na nią kilka pokoleń jadających przy stole właścicieli Łęgowa i ich gości.

Bardzo jej to było potrzebne po kilkunastu dniach na „Zieleniaku” i w Pruszkowie, bardzo jej to było potrzebne.

Po kolacji poprosiła lokaja, żeby wskazał jej drogę poprzez pałacowe korytarze do gabinetu jaśnie pani. Odprowadził ją do samych drzwi, poczekał nawet, aż po zapukaniu – czego dokonał osobiście – odezwie się głos zapraszający do środka.

Stara kobieta na jej widok uniosła się nieco w fotelu.

– Och! – zawołała ze szczerym zdumieniem. – Teraz przedstawia mi się pani zupełnie inaczej. Od dawna ktoś taki był potrzebny dla rozjaśnienia tych starych murów.

Olga pochyliła głowę, sypliwe i lśniące po umyciu włosy zasłoniły na chwilę jej twarz.

– Pani jest bardzo miła... A ja powinnam na początku się przedstawić – Olga Asarowiczowa, z domu Sierzycka, mój ojciec był adwokatem, miał znaną kancelarię w Warszawie, może pani słyszała...

– Przepraszam, nie miałam okazji, z adwokatami kontaktował się mój plenipotent.

– Tak, oczywiście – szepnęła Olga, speszona swoim nietaktem. Milczała przez chwilę, zanim odważyła się zapytać:

– Jak mam zwracać się do pani, skoro była pani łaskawa uznać mnie za krewną wobec swoich domowników?

– Ciociu, po prostu ciociu. To śmieszne – jaśnie pani uśmiechnęła się melancholijnie – nikt mnie nigdy tak nie nazywał. Mam krewnych, ale dalekich, ród Zgorzenieckich na wymarciu. Tymon może mówił...

– Nie.

– Łęgowo i okoliczne majątki są w rękach Zgorzenieckich od siedemnastego wieku. Nieborów czy Wilanów przechodziły z rąk do rąk magnatów, średnia szlachta trzymała się swoich rodowych majątków. Niestety – srebrne oczy jaśnie pani zapatrzyły się w ciemną czeluść kominka – na mnie się linia Zgorzenieckich kończy. Przepraszam – ocknęła się z zamyślenia – co to może panią... co to może cię, moje dziecko, obchodzić na tym strasznym bezdrożu...

– Na jakim bezdrożu?

– Na bezdrożu między dawnym a nowym życiem. Bo przecież coś się w nim skończyło...

– Tak – Olga jeszcze niżej opuściła głowę – rodzice nie żyją, dom spłonął...

– Straty osobiste – jaśnie pani znów patrzyła w kominek, w jego mroczne wnętrze – najbardziej bolą. Poza nimi jednak, ponad nimi, to, co się dokonuje, co nadchodzi... – Zamilkła i innym tonem prawie wykrzyknęła. – Ale ty masz męża! Czekaj na niego! Wiele kobiet byłoby skłonnych ci zazdrościć.

Olga czuła się coraz bardziej zmieszana smutną ochotą do zwierzeń, jaką przejawiała wobec niej pani na Łęgowie. Jak to powiedział ten człowiek, który ją tu przyprowadził? „Jaśnie państwo przeważnie swoje smutki przeżywają w milczeniu, ale czasem jest już z nimi tak, że muszą się komuś zwierzyć..”. Widocznie teraz przyszła taka chwila na jaśnie panią.

Ona sama musiała także – z dezaprobatą – o tym pomyśleć.

Potrząsnęła głową, jakby odpędzając od siebie tę skłonność niegodną i zawstydzającą. Wyciągnęła rękę do dzwonka.

– Na pewno jesteś bardzo zmęczona, moje dziecko. Musimy ulokować cię w którymś z gościnnych pokoi.

Zjawiła się pokojówka z niepokojem w oczach.

– Jaśnie pani dzwoniła... Czy złą wybrałam suknię?

– Ach, cóż znowu, Wiktuniu. Suknię wybrałaś znakomitą. I obuwie.

– Też tak myślę, proszę jaśnie pani. – Dziewczyna patrzyła na Olgę z wyraźną dumą, jakby cała – od stóp do głów – była jej dziełem.

– A teraz musimy wybrać pokój. Czy wszystkie gościnne są posprzątane?

– Tak jest, proszę jaśnie pani – niezbyt pewnie potwierdziła dziewczyna. Znów zerknęła ku Oldze. Tamta kobieta, z której zdjęła brudny płaszcz i jeszcze brudniejszą, przepoconą piżamę, pasowałaby do wszystkich kurzów świata, ta, która stała teraz w tym pokoju, ustanawiała niejako swoim wyglądem konieczność wypolerowanej czystości wokół siebie.

– Chyba zielony pokój byłby najodpowiedniejszy.

– Też tak myślę, proszę jaśnie pani.

– A dlaczego tak myślisz?

Pokojówka znów zerknęła ku Oldze.

– Bo... najweselszy. I najładniejszy z niego widok. Chyba tego pani potrzebuje.

– Tak – uśmiechnęła się nieznacznie jaśnie pani, zadowolona z bystrości pokojówki. – Masz rację. Chociaż... – zawahała się – czy żałoba jest konieczna? – spytała ostrożnie.

– Moja strata tak świeża – odważyła się zaoponować Olga.

– Rozumiem. Ale nie jesteśmy same w pałacu. Nasz Niemiec może dociekać... I pytać.

– I w Krakowie umierają matki. Właśnie dlatego przyjechałam do... cioci.

– Słusznie. Gdzież indziej miałaś się schronić? – jaśnie pani skierowała wzrok ku pokojówce, badając, jak przyjmuje nagłe odnalezienie się jej siostrzenicy, o której nigdy się nie wspominało. Ale dziewczyna miała twarz doskonale obojętną, tą wyćwiczoną w ciągu lat służby obojętnością osób, których odczuć i wrażeń nikt nie był ciekawy. – Nad twoim ubiorem zastanowimy się jutro. A teraz, Wiktuniu, przynieś świece! Na korytarzach i w pokojach gościnnych nie ma zaciemnienia, a nasz Niemiec mógłby akurat być w parku i gdyby dostrzegł światło w oknach... No tak... uciążliwa jest ta obecność, ale ten, który był tu przed nim i treuhänderzy w innych majątkach zachowują się o wiele gorzej. – Jaśnie pani podniosła się z fotela i, zbliżywszy się do drzwi, czekała na powrót pokojowej z lichtarzem. – O wiele gorzej – powtórzyła. – Nasz przynajmniej w taktowny sposób powstrzymuje się od jakichkolwiek komentarzy na temat Warszawy. A to już wiele, bardzo wiele.

– Bardzo wiele – powtórzyła Olga. Pani Zgorzeniecka objęła ją przez plecy swoim leciutkim ramieniem.

– Będziesz musiała opowiedzieć mi, co się tam dzieje.

– Ale ja nic nie wiem! – krzyknęła rozpaczliwie Olga. – Nic! Miałam iść do powstania, ale nie poszłam... Nie mogłam, mówiłam już... matka... A potem wygarnęli nas z domu i z „Zieleniaka” patrzyliśmy wciąż, w dzień i w nocy, jak Warszawa się pali, ulica po ulicy, dom po domu. I nie wiem nic więcej, nic więcej...

– Ale strzały było słychać?

– Tak, bez przerwy.

– Może... zwyciężają – powiedziała cicho i z nikłą nadzieją jaśnie pani.

– Tego też nie wiem – rozpłakała się nagle Olga. Powstrzymywanie łez stało się już niemożliwe, zbyt długo z nimi walczyła, przezwyciężała spazm w krtani, skurcz warg. – Żeby mieć choć tę pociechę...

– Ale jej nie mamy – jakby pytanie zabrzmiało nieśmiało w ostatnim słowie starej kobiety, następne od razu je zniszczyło: – W tragediach nie ma miejsca na pociechę, a to jest tragedia, chyba wszyscy zdają sobie z tego sprawę... Chyba wszyscy musieli zdawać sobie z tego sprawę. Ponadto...

– Co, ponadto? – spytała Olga, wciąż nie mogąc opanować płaczu. Nie miała chustki, drżącymi rękami przesunęła po bokach sukni, tej cudzej sukni, którą miała na sobie, daremnie szukając w niej kieszeni, a w nich zbawczego płatka płótna, którym można by było zakryć i osuszyć twarz. – Co, ponadto – powtórzyła, uniósłszy dłonie ku twarzy i rozmazując palcami łzy na zaczerwienionych policzkach.

– Ach, nic – raptownie jakoś ucięła tę kwestię jaśnie pani. – Za wiele pytań... Za wiele pytań kłębi się w głowie, kiedy się o tym myśli.

Wróciła Wiktunia z dwoma lichtarzami i można już było wyjść z pokoju, ale one wciąż stały zatrzymane tym niedopowiedzeniem, które obydwie wypełniały swoją – może wspólną? – treścią.

– Idziemy, proszę jaśnie pani? – spytała pokojówka.

– Idziemy – z ulgą potwierdziła pani Zgorzeniecka.

Na jakichś schodach, czy na którymś z korytarzy, ciągnących się w nieskończoność poprzez ciemność i ciszę pałacowego skrzydła, Olga doznała uczucia nagłego pchnięcia w samo serce.

Zatrzymała się gwałtownie.

– Płaszcz! – szepnęła.

– Jaki płaszcz? – nie zrozumiała jaśnie pani.

– Mój płaszcz! Gdzie jest? Co się z nim stało?

– Ja... – zająknęła się Wiktunia – ja myślałam, że pani nie będzie go już potrzebować...

– Gdzie jest? – krzyknęła Olga.

– Oddałam go do... pralni.

– Do pralni?

– Tak... bo, przepraszam... chyba mi się nie zdawało, zobaczyłam wesz na kołnierzu.

– To z pociągu – przerwała jaśnie pani – na pewno z pociągu. Każda wojna jest rajem dla wszy.

– Muszę mieć ten płaszcz! – coraz bardziej histerycznie obstawała przy swoim Olga.

– Ależ dlaczego? – Jaśnie pani znowu objęła ją przez plecy swoim leciutkim ramieniem. – Dlaczego, moje dziecko? Skoro Wiktunia mówi, że na kołnierzu... że widziała na kołnierzu wesz...

– W płaszczu jest fotografia mojego męża – znowu rozpłakała się Olga. – Muszę ją mieć! Zaraz! Natychmiast! Nie mam nic więcej własnego! Nic więcej! Proszę! Bo może ktoś już wziął się do prania płaszcza...

– Teraz, po nocy? Wyobrażasz sobie, moje dziecko, że ludzie są tak skorzy do pracy?

– Ja sama pójdę do pralni. – Ruszyła przed siebie Olga, oswobodziwszy się z objęcia jaśnie pani.

– Nie trafisz tam. Wiktunia zaraz przyniesie...

– Co? – spytała dziewczyna, stawiając jeden z lichtarzy na posadzce pod oknem, żeby światło najmniej było widoczne z zewnątrz, a z drugim kierując się w ciemność korytarza. – Co mam przynieść? Fotografię czy płaszcz?

– Fotografię – zadecydowała pośpiesznie jaśnie pani.

– Też tak myślę – szepnęła Wiktunia.

Czekały na nią długo. Olga przewidywała najgorsze – oto płaszcz był już w balii i szarpały nim, tarły go i gniotły ręce zawzięte na wszystkie brudy i insekty świata – oto fotografia Stacha, poddana tym zabiegom, rozmoczona, traciła rysy jego twarzy, rozpływała się w brudnych mydlinach, przestawała istnieć... na zawsze, na zawsze... nie do odzyskania... Po co ten ponury człowiek ją tu przyprowadził? Wołała zostać u niego, w jego brudnej izbie, spałaby na podłodze, ale nie straciłaby fotografii, miałaby ją, przez całą noc trzymałaby na niej dłoń w kieszeni zawszonego płaszcza, zamiast czekać teraz...

– O, Boże! Tak długo nie wraca...

– Uspokój się! – z oschłym naciskiem przywołała ją do porządku jaśnie pani.

– Przepraszam.

– Nie masz za co przepraszać. Musisz się nauczyć panowania nad sobą.

– Robiłam to... przez pięć lat.

– A teraz ja przepraszam – powiedziała cicho stara kobieta, otoczona bastionem murów swego pałacu i swojej samotności także. – Ja przepraszam.

Wiktunia zjawiła się wreszcie. Prócz fotografii – całej i nietkniętej – przyniosła także nocną koszulę dla Olgi i szlafrok.

– Wstąpiłam od razu po drodze do garderoby – tłumaczyła się – bo w czym by pani spała?

– Całkiem roztropnie – pochwaliła ją jaśnie pani. Ale zaraz dodała: – Pokaż, co przyniosłaś?

– Już dawno tego pani nie nosiła.

– Pokaż!

Dziewczyna postawiła lichtarz w osłonie muru pod oknem i w dwóch rękach uniosła do góry najpierw koszulę, a potem szlafrok. Z niepokojem patrzyła w oczy jaśnie pani. Uśmiechnęła się, gdy dostrzegła w nich aprobatę.

– W porządku, dawno tego nie nosiłam.

– Przecież mówiłam, proszę jaśnie pani.

Olga nie uczestniczyła w tej scenie, aż do bólu palców ściskała ramkę z fotografią. Och, jak bardzo chciała być już sama – z nią, tylko z nią! Nie patrzeć już na nikogo, z nikim nie rozmawiać, pogrążyć się w przeszłości, którą nauczyła się przywoływać we wszystkich najcięższych chwilach. I w przyszłości – wyuczonej jak bajka, która miała spełnić się ocalonym z wojny dzieciom.

Stangret jaśnie pani

Подняться наверх