Читать книгу Powrót do miejsc nieobecnych - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 4

I

Оглавление

Wczesnym wieczorem wysiadł na stacji, która go nie zaskoczyła. Nie był tu od wielu lat, całą wieczność tych lat, ale przejeżdżał tedy często – miasto leżało na jednej z głównych tras krajowych i jadąc na Targi Poznańskie lub do uzdrowisk dolnośląskich zwykł zawsze poświęcać nieco uwagi – bez wzruszenia ani owej szczególnej winy, jaką rodzi zapomnienie – krótkiemu napisowi na szczycie stacyjnego budynku. Nie doznał więc zaskoczenia; zmiany, jakie tu zachodziły w ciągu lat, były mu znajome, nie odłączał ich już od pejzażu utworzonego w nim przez wspomnienie, granica tamtego czasu się zatarła i to było dobre, nie bolało go nic, gdy szedł wysadzaną czereśniami drogą, niosąc swój lekki neseser.

Dlaczego tutaj przyjechał? Po co? Wolałby, żeby powód był inny, prostszy – książka o tym mieście, miał do niej większe prawo niż ci, którzy ją naprawdę napiszą. Mógłby wtedy natychmiast pójść między ludzi, przedstawić się i przeczekawszy prawdopodobną radość i zdumienie – wyjawić im swój zamiar. Otworzyłoby mu to wszystkie drzwi, ale nie był przyzwyczajony do otwartych drzwi w tym mieście. Nie miałby nawet satysfakcji – inni ludzie otwieraliby je przed nim. Poza tym naprawdę nie zamierzał pisać, nie chciał, nie mógł – wolał nie zastanawiać się nad tym. Należał mu się odpoczynek, ale nie umiał odpoczywać, od dawna już wszystkie wyjazdy były tylko zwykłą ucieczką od świadków niemocy, przeczekiwaniem niemocy, niczym więcej. Teraz to nie było nawet to. Wiedział o tym.

Przełożył neseser do drugiej ręki i zdjął kapelusz. Wiatr uderzył go w czoło, rozwiał włosy. Tu jest cieplej niż u nas – pomyślał, choć to miasto i stolica leżały na tej samej szerokości geograficznej. – I co to znaczy: u nas? – zastanowił się leniwie. Droga biegła między ogrodzonymi sadami, poza którymi z jednej strony ciągnęły się zielone pola, a z drugiej rozległe mury jakiejś budowli. Tych pól i sadów było zresztą już niewiele. Zdziwił się, że droga była teraz taka krótka, miasto przesunęło się przedmieściami ku kolei, tak przedtem odległej, że tylko najbiedniejsi pokonywali tę przestrzeń pieszo, obrzucani pogardliwymi spojrzeniami przez trzaskających z bata dorożkarzy. Teraz przed dworcem stały taksówki – doznał dziwnego, jakby oddalonego w czasie, smutku, uświadomiwszy sobie, dlaczego nie wsiadł do żadnej z nich.

Znowu przełożył neseser do drugiej ręki, choć zupełnie mu nie ciążył – poza kilkoma koszulami i piżamą miał w nim tylko przybory toaletowe i jakąś książkę kupioną na podróż. Wiatr znowu uderzył go w twarz. Początek lata wydał mu się tu bardziej oczywisty niż w Warszawie, uśmiechnął się po raz pierwszy tego wieczoru, odetchnął głęboko i przyśpieszył kroku zachęcony żółtym neonem, który nagle wypłynął zza drzew. Hotel – tego się tu nie spodziewał.

Pamiętał, że jedyny hotel znajduje się w „samym” mieście, za rzeką, która przepływała przez miejscowość, tworząc nieuporządkowanymi dawniej odnogami wyspę śródmieścia. Hotel pani Wiklińskiej królował w rynku naprzeciwko ratusza. Dwupiętrowy budynek z obszerną restauracją na parterze, której progu nigdy nie przestąpił, należał do najokazalszych w mieście. Ten nowy, witający go neonem, był najwidoczniej zupełnie niedawno ukończony; na trawniku przed frontem zaledwie się zieleniła młoda trawa, pod płotem leżały jeszcze deski pozostałe po tynkowaniu. Miał trzy piętra – po prostu nie mogło być inaczej. Doznał jakby jakiegoś osobistego zadośćuczynienia, przyglądając się tej trzeciej kondygnacji, gdzie teraz w jednym z okien zapaliło się światło.

Wszedł szybko do środka, ale gdy znalazł się w pokoju, który tu służył za recepcję, i gdy zwróciły się ku niemu przyjemnie ożywione oczy młodej osoby, wiele spodziewającej się jak widać po warszawskim pociągu, zapytał niespodzianie, czy stary hotel w mieście jest jeszcze czynny.

Dziewczyna patrzyła na niego, jakby nie rozumiała, o co pyta.

Podniósł nieco głos:

– Ten hotel za rzeką czy jest jeszcze czynny?

– Tak – dziewczyna przyglądała mu się z życzliwym zdumieniem. – Ale wszyscy wolą mieszkać u nas.

– Wszyscy?

– Wszyscy – skinęła głową. – Dopiero kiedy u nas miejsc nie ma...

– A teraz są? – zapytał powoli.

Nie wyczuła nadziei w jego głosie. Uśmiechnęła się.

– Są. Rano zwolniły się dwa pokoje.

Pragnienie było niedorzeczne, nie powinien był mu ulegać. Postawił neseser na podłodze i wyciągnął rękę po zielone formularze zameldowania, leżące na biurku. Usiadł. Cóż z tego, że nigdy tam nie był? Nieraz stał na krawędzi chodnika, gdy przed hotelem zatrzymywały się dorożki. Dwa czy trzy razy udało mu się pochwycić walizkę z rąk niezbyt opornego gościa i przebyć z nią krótką odległość do drzwi hotelu, za którymi jednak tkwił nieodmiennie potężny Manio, portier, dozorca i alter ego właścicielki hotelu. Potęga Mania polegała tyle na sile fizycznej, co psychicznej – nikt nie zdołał go przechytrzyć, a jego słynne kopniaki weszły do mitologii miasta. Kiedy więc w drzwiach ukazywał się Manio, nie było na co czekać – zdumieni goście chwytali porzucone w popłochu walizki, nie mając nawet czasu na wynagrodzenie zmykających chłopców za ich, co prawda„ zaledwie zamanifestowane usługi. A więc nigdy nie był w hotelu pani Wiklińskiej – ani na górze, gdzie nocowali goście z Warszawy, Łodzi czy Poznania, aktorzy objazdowych teatrów, adwokaci przybywający na rozprawy do miejscowego sądu, pełni nadziei domokrążcy, którzy nazajutrz obiegali miasto z ofertami wyżymaczek, pasów elastycznych czy robionych z fotografii portretów. Nie był też w restauracji na dole, w której jadali wesołe śniadanka okoliczni ziemianie i równie wesołe kolacyjki brydżyści i bilardziści z miejscowej socjety.

– Pan na długo? – zapytała dziewczyna. Podniósł oczy znad zielonej kartki.

– Nie wiem.

– Ale ja muszę zapisać, jak długo będzie zajęty pokój.

– Nie wiem – powtórzył.

– Może pan chyba określić: trzy dni czy dłużej?

– Trzy dni – i dodał zaraz: – może dłużej.

Dziewczyna wzruszyła nieznacznie ramionami, kąciki jej ładnych ust stały się nieprzyjemne. I nagle oblała się rumieńcem. Trzymała już w palcach podany jej arkusik zameldowania, rzuciła okiem na nazwisko.

– Ach! – szepnęła.

Udał, że tego nie zauważył. Wyciągnął rękę po klucz, a ona już biegła za nim po schodach, starając się odebrać mu neseser.

– Ale cóż znowu? – zawołał. – Nie mam stu lat.

– Proszę, proszę mi pozwolić – szeptała. – Boże, gdybym zorientowała się wcześniej... może ten drugi pokój byłby lepszy? – odebrała mu wreszcie neseser i wniosła do pokoju.

Wydała mu się naraz sympatyczna i nad wyraz dobra – nie dlatego, że koniecznie chciała nieść jego walizkę, że troszczyła się o jego wygodę, ale że tu była w owej pierwszej chwili, kiedy spojrzały na niego cztery obce ściany hotelowego pokoju.

– Ten drugi pokój na pewno nie będzie lepszy – powiedział.

– Chce pan zobaczyć?

– Nie, dziękuję.

– Czytałam pana wszystkie książki – szepnęła.

– Aż wszystkie? – uśmiechnął się uprzejmie.

– Chyba wszystkie. Mam wiele czasu. Pan wie, jak się człowiek nudzi podczas dyżuru?

– Aha – mruknął.

Stała przy drzwiach wciąż jeszcze z jego walizeczką w ręku, leciutko zmieszana swą niezręcznością. Odebrał z jej rąk neseser i zaprosił gestem, żeby usiadła na jedynym foteliku przy stole.

Potrząsnęła głową.

– Muszę być w recepcji. Może się ktoś zjawić po klucz.

Otworzył szafę, z której buchnął nie wywietrzony jeszcze zapach bejcy i politury. Położył kapelusz na półce, zawiesił płaszcz. Dziewczyna wciąż stała przy drzwiach.

– Dużo macie gości? – zapytał.

– No! – położyła dłoń na klamce, ale nie ruszała się z miejsca.

– Budujemy fabrykę – powiedziała. – Ogromną fabrykę. Dlatego tyle ludzi tu przyjeżdża. A inżynierowie – ściszyła głos, spoglądając na ściany – mieszkają u nas na stałe.

Nie zapytał, jaką fabrykę budują, choć najwidoczniej na to czekała. Dowodem tego była liczba mnoga, której użyła, a którą on zauważył i zrozumiał we właściwy sposób. Ale nie chciał jeszcze miasta, wolał powitać je jutro, jeszcze nie dziś, jutro.

– Przyjdę później – powiedziała. – Że też pan do nas przyjechał! – zawołała nagle, a gdy nic nie mówił, dorzuciła pośpiesznie: – Jeśli będzie pan czego potrzebował, proszę zadzwonić.

– Dziękuję, mam wszystko.

– Tak mówię na wszelki wypadek.

– Dziękuję.

– Na imię mi Joasia. A łazienka jest na korytarzu. Zaraz na lewo.

– Dziękuję, panno Joasiu.

Zamknęła za głośno drzwi, a on został sam przed białą ich płaszczyzną, porażony nagłą oczywistością samotności. Lubił dotąd uspokajającą obcość hoteli, ale obcość hoteli nowych wydała mu się denerwująco idealna, nie było w nich nawet śladu po ludziach, od których chciało się właśnie uciec. Podszedł do umywalni, żeby się upewnić, czy jest woda. Była. Z lustra na ścianie patrzyły mu w twarz jego zdumione oczy. Zawsze się dziwił, ilekroć oglądał się w hotelowych lustrach. Najpewniej była to sprawa oświetlenia innego niż w domu, może także zmęczenie po podróży – wydawał się sobie inny i walczył z lękiem, że to właśnie ta niezbyt znajoma twarz jest jego twarzą prawdziwą, samodzielną i samowystarczalną, bez pomocy i oprawy ludzi i sprzętów, które przywykł widzieć obok siebie.

Teraz wydał się sobie zmieszany, zagubiony między przeszłością dalszą i bliższą, choć powinien był promienieć, bo przecież jednak wracał tu jako zwycięzca; nie wracał – przypadkowo zawitał tu jako zwycięzca. Nie miał czasu zastanowić się, skąd się wzięło to nowe uczucie, jakiego nie doznawał opuszczając dworzec, bo za ścianą z otwartego radioodbiornika buchnął nagle jazz, jakaś piekielna improwizacja dźwięków natarczywie bezładnych i zespolonych tą bezładnością w doskonałą całość. Ale zaledwie kilka taktów zamąciło ciszę, stłumiła je zaraz czyjaś zniecierpliwiona ręka.

– Więc co ja mam robić? – rozległ się podniesiony sopran. – Mam leżeć i patrzeć w sufit?

– Pozwól mi jeszcze chwilę popracować – odpowiedział spod przeciwległej ściany przytłumiony odległością i znużeniem głos mężczyzny.

– Wciąż mówisz to samo.

– Ale teraz już naprawdę zaraz kończę.

– Za ile?

– Za godzinę. No... może za dwie.

– Za dwie. Powiedz od razu, że nie ruszymy się nigdzie przez cały wieczór.

Przez chwilę trwała cisza, a potem zmęczony głos mężczyzny zapytał:

– A dokąd chcesz iść?

– Do łazienki! – odwrzasnął sopran tuż pod ścianą, ostro i blisko. – Do łazienki! Co ja mogę innego zrobić? Dokąd pójść? Tam i z powrotem do łazienki.

Rozległo się skrzypienie łóżka, klapnęły o podłogę ranne pantofle i lekkie kroki z wściekłym pośpiechem skierowały się w stronę drzwi. Potem usłyszał je biegnące korytarzem i wreszcie pochłonął je trzask ostentacyjnie głośno zamkniętych i obruszonych chyba w futrynie podwoi łazienki.

Umył ręce, zażenowany, że szum wody w rurze, niewątpliwie słyszalny w pokoju obok, zdradzi obecność mimowolnego świadka tej sceny. Za ścianą trwała cisza tak napięta, że sam poczuł się włączony w jej trwożliwość – człowiek, którego znużony głos słyszał przed chwilą, musiał skwapliwie korzystać z samotności.

Otworzył neseser i wyciągnął piżamę. Była jeszcze w nylonowym opakowaniu, tak jak ją dostał na imieniny od Doroty; wrzuciła mu ją do walizki, żeby wreszcie zaczął ją nosić. Może także żeby myślał o niej? Nie, nie przyjechał po to do tego miasta. Kiedy się jednak położył, wmawiając w siebie, że musi odpocząć po trzygodzinnej zaledwie podróży, myśl o Dorocie wydała mu się najprzyjemniejsza z tych, jakie mogły go zaatakować przed zaśnięciem. Nie interesowała się nim ponad miarę – Helena i te wszystkie, które przydarzyły mu się między nią a Dorotą, w sposób rażący tego nie umiały. I nagle ukłuło go niemiłe przypomnienie nie dopełnionego zobowiązania. Miłka miała po przejściu na drugi rok studiów otrzymać zastawę, obiecał jej to – właściwie nie jej, lecz Helenie, to ona egzekwowała obietnice na rzecz córki. Zapomniał o tym i teraz zobaczył nagle poprzez całą odległość przestrzeni i czasu niezadowoloną twarz Heleny, karcącą twarz Heleny, taką, jaka go zawsze prześladowała, budząc niejasne uczucie winy i niesubordynacji.

Nieraz się zastanawiał, jak to jest możliwe, aby ze wspólnego życia dwojga ludzi nie zostało nic więcej. Żaden inny ślad. Po prostu bał się jej. Poprzez lęk przed nią bał się świata, śmielszych decyzji, wykroczeń przeciwko spokojowi i ustalonym regułom gry. Może nawet z lęku przed nią zaczął ją zdradzać – jedyną satysfakcją byłoby jej kiedyś to powiedzieć... Ale tymczasem trzeba będzie wytłumaczyć, dlaczego nie posłał pieniędzy na zastawę dla Miłki. Samochód miał być przechodzony, z drugiej ręki; Helena uznała, że stać go na ten wydatek dla córki.

Zawsze świetnie się orientowała w jego interesach i teraz czuł prawie na odległość, jak zapowiedź każdego wznowienia, przekładu lub adaptacji filmowej wprawia ją w stan czujnego podniecenia. Każdy jej list czy telefon trafiał bez pudła. Nie mógł powiedzieć, że nie ma, kiedy miał pieniądze. I nie potrafił kłamać, o tym wiedziała także. Znowu przez chwilę myślał z wdzięcznością o Dorocie, z takim pobłażaniem odnoszącej się do wszystkich jego spraw, które przecież w rezultacie zawsze oznaczały pieniądze. Nawet upominki dla niego kupowała z niewysokiej pensji, jaką miała w Instytucie. Nie był do tego przyzwyczajony, zwykle drogo go kosztowały prezenty otrzymywane od kobiet.

Gdzieś w głębi korytarza zaskrzypiały uchylone drzwi i ten sam niezadowolony sopran zawołał z pretensją:

– Adam! A-dam!

W sąsiednim pokoju nic się nie poruszyło.

– Adam! – rozległo się głośniej. – Podaj mi szampon!

Czekał przez długą chwilę, wsłuchując się w mimowolnym napięciu w ciszę panującą za ścianą.

Drzwi w głębi zaskrzypiały znowu, widać szerzej otwarte, korytarzem przebiegły zniecierpliwione kroki – i zanim zdołał się zorientować, co się dzieje, na progu jego pokoju stanęła owinięta w kąpielowe prześcieradło młoda osoba.

– Adam! – krzyknęła i umilkła nie domknąwszy ust. Patrzyli na siebie przez chwilę zdumionymi oczyma, potem usłyszał cichy okrzyk, trzask zamykanych drzwi i zaraz drugi trzask, tych obok.

– Adam! – usłyszał teraz zza ściany. – Głuchy jesteś? Wołam i wołam!

Długa cisza i wreszcie roztargniony głos:

– Tak, kochanie?

– Zapomniałam szamponu.

– No to go weź, skarbie. Stoi na umywalce.

– Wiem, że stoi. Wołałam, żebyś mi go podał.

Nie było odpowiedzi, jej brak więc skwitowało bolesne westchnienie, drzwi zamknęły się znów z trzaskiem i usłyszał kroki oddalające się ku łazience. Pomyślał, że gdyby się to działo w Warszawie, zadzwoniłby do najbliższej kwiaciarni i posłał kwiaty nieznajomemu męczennikowi zza ściany. Zastanowił się, co teraz mógłby dla niego zrobić, ale nic nie przychodziło mu na myśl.

Znowu nadpłynęła z przestrzeni karcąca twarz Heleny i jej niezadowolenie stało się czymś prawie obecnym w tym pokoju. Odwrócił się do ściany i przymknął oczy. Zawsze na myśl o niej ogarniało go przykre uczucie osaczenia. Nigdzie, na całym świecie, nie było miejsca, gdzie mógłby być od niej wolny. Może właśnie tylko tu. Ponieważ nigdy tu razem z nim nie była. I jeszcze dlatego, że zataił przed nią wszystko, co tutaj przeżył. Spojrzał w okno, jak po złym śnie, gdy pragnie się jak najprędzej przywołać rzeczywistość.

Wstał, przeszedł się kilka razy po pokoju i dotknąwszy dłonią brody, pomyślał, czy by się nie ogolić. Nie musiałby tracić czasu rano. Ale dokąd właściwie miał się śpieszyć? Znowu patrzył na swoją twarz odbitą w lustrze nad umywalnią. Przeczesał dłonią włosy, przyjrzał się siwej kępce, która wyrastała mu w prawym rogu czoła. Nie powinien się już strzyc tak krótko. To było dobre dla młodych chłopców i tych, którzy mieli odwagę sądzić, że jeszcze są do nich podobni. A ile ty masz lat, stary? – pomyślał. I odpowiedział zaraz: dużo.

Wyjął z walizki maszynkę do golenia, ale nim ją włączył, pomyślał o człowieku za ścianą, o ciszy, której potrzebował. Mógł się ogolić rano, kiedy on pójdzie do pracy. Nie, na pewno nie miał powodu, aby się dokądś śpieszyć. Co innego tamten...

Och, Boże! – pomyślał. – Wyślę jej te pieniądze zaraz po powrocie do Warszawy. Wyobrażał sobie, że zastanie od niej list, który Dorota, odebrawszy od listonosza, w dwóch palcach przeniesie na jego biurko. Nie było innej ewentualności – jego córka musiała na pierwszy wykład po wakacjach zajechać samochodem. Helena miała rację – letnie miesiące należało przeznaczyć na zdobycie prawa jazdy i trening. No i może na jakiś czas będzie spokój.

Wziął książkę i znowu się położył, przysuwając sobie lampkę na brzeg nocnego stolika. Był to przekład jakiejś hiszpańskiej znakomitości, ponury i aż ciemny od nienawiści. Odłożył książkę i przez chwilę miał nadzieję, że zaśnie. W głębi korytarza otworzyły się jednak drzwi łazienki, usłyszał lekkie kroki i – gdy przez chwilę oczekiwał drugiej pomyłki – za ścianą rozległo się nucenie.

– Widzisz – odezwał się mężczyzna po długim czasie. – Zawsze jesteś weselsza, kiedy się porządnie wykąpiesz parsknęło coś, ale przyjemnie.

– Porządnie to u ciebie długo. Siedziałam w łazience prawie godzinę, żebyś mógł pracować.

– Ja już naprawdę kończę.

– Dobrze, dobrze. Teraz i tak mi wszystko jedno. Mam mokre włosy i nigdzie nie mogę się ruszyć. Polakieruję sobie paznokcie u nóg.

Gwizdała cicho tuż za ścianą i przez chwilę wydało mu się, że widzi ją siedzącą na brzegu łóżka, w tym, a nie w tamtym pokoju, pochyloną nisko nad uniesioną do światła stopą, której palce są jeszcze po niedawnej kąpieli wilgotne i ciepłe, jak palce u stóp dziecka.

– Jaką koszulę włożysz jutro? – zapytała.

Może gdyby kiedykolwiek w życiu postawiono mu to pytanie, odpowiedziałby teraz na nie bezwiednie, jakby było skierowane do niego. Ale ponieważ nigdy mu się to nie przydarzyło, czekał w napięciu, żeby się odezwał tamten.

– Nudeczko – mruknął – jeszczę chwilę!

– Nudeczko, powiedziałeś?

– Tak, kochanie.

Przez długi czas trwała cisza. Powrócił do lektury i przebijał się przez tekst z ową niesprawiedliwą odrazą, jaką budzi brak zainteresowania. Na dole rozległy się kroki, wspięły się schodami w górę, trzasnęły jakieś drzwi gdzieś w głębi, a zaraz potem te już znajome, od łazienki. I znów ktoś tupał na dole, znów schody, drzwi do pokoju, łazienka. Powtórzyło się to kilka razy, zanim dobrnął do końca rozdziału.

– Chcę wiedzieć, jaką włożysz jutro koszulę – rozległo się znów za ścianą. – Bo idę spać.

– Tę, którą miałem dzisiaj, jest jeszcze czysta – i po chwili, z przestrachem: – jak to: idziesz spać?

– A na co mam czekać?

– Ale ja już kończę! Nuteczko!

– Teraz Nuteczko?

– Słyszałaś!

– No to poczekam na ciebie.

Przymknął powieki. Powiedziała „poczekam na ciebie” – w ciasnym pokoju, w którym musieli być od siebie prawie o wyciągniecie ręki, o oddech. Nie wydawał mu się już męczennikiem ów niewidzialny małżonek Nudeczki-Nuteczki, nad którego losem i nerwami dotąd się litował. To on sam wydał się sobie godzien litości, gdy w drugim pokoju zaskrzypiała wreszcie podłoga pod krokami mężczyzny, a za ścianą rozległy się ściszone szmery szeptów, krótkich śmieszków i pocałunków...

Mój drogi – powiedział, znów z otwartymi oczyma, utkwionymi w czerwieniejący jeszcze płat nieba w oknie. – Starzejesz się. Oto wszystko. Ale nie powinieneś dowiadywać się o tym w tym mieście.

Powrót do miejsc nieobecnych

Подняться наверх