Читать книгу Powrót do miejsc nieobecnych - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 5

II

Оглавление

Śniadanie zjadł w gospodzie naprzeciwko miejskiego parku; dawniej wydawał mu się rozległym obszarem zieleni i wszelkich zakazanych rozrywek, a teraz był zaledwie kępą starych drzew, przewiązanych kilkoma wstążkami pustych o tej porze dnia alejek. Siedział przy oknie, czekając na dwa jajka w szklance, nad którymi toczyła się w kuchni słyszalna w całym lokalu debata. Patrzył na to pierwsze swoje wspomnienie, z trudem mieszczące się w pomniejszonych ramach rzeczywistości.

Pierwszy raz zabrano go tutaj, gdy miał sześć lat – na festyn, urządzony jakiejś lipcowej niedzieli. Na polance wśród białodrzewia grzmiała orkiestra strażacka, a w okrągłej altanie, na zawsze utrwalonej w jego pamięci nieokreślonym wyobrażeniem miłych tajemnic i niespodzianek, urządzono loterię fantową. Ojciec, będący wtedy jeszcze popularną osobistością w mieście, kupił mu los. Okazał się pusty. Ale to go nie rozczarowało. Podnieciło jeszcze bezinteresowny już zachwyt dla owej ukrytej w altanie nadziei, która niedostępna, tym bardziej miała trwać wiecznie. Ojciec ciągnął go za rękę w inną stronę parku, ku bufetowi, gdzie sprzedawano ciastka i lody, ku huśtawkom, gdzie gromadził się pisk i śmiech dzieci, ale on uparcie wracał ku okrągłej budce, pokrytej zieloną zaśniedziałą blachą.

– Jajka na miękko czy na twardo? – zapytano od bufetu.

– Prosiłem w szklance.

W przedziwnym pomieszaniu życzeń z rzeczywistością przyniesiono mu wreszcie jajka, istotnie w szklance, ale na twardo. Uśmiechnął się, żeby nie peszyć miłego dziewczęcia, które postawiło na stole tacę.

– Tak pan chciał?

– Tak, dziękuję.

– Kawa czy herbata?

– Co może być prędzej? – zapytał ostrożnie.

– Nic nie może być prędzej, woda dopiero się gotuje.

– Wobec tego proszę o kawę.

Nadspodziewanie kawa okazała się świetna i od razu poczuł się lepiej, jakby wypił „szatana” na Krakowskim Przedmieściu. Płacąc, zapytał:

– Czy w parku odbywają się festyny?

Kelnerka, odliczająca resztę, podniosła niebieskie oczy.

– Co, proszę pana?

– Festyny.

– Zabawy odbywają się w nowym parku. Za rzeką.

– Dziękuję.

Wyszedł i stał przez chwilę w ostrym rannym słońcu, patrząc na szeroką asfaltową drogę. Warszawa–Poznań, ruch był wielki. Przy stacji benzynowej opodal tankował popielaty mercedes z warszawską rejestracją. Przeszedł szybko na drugą stronę ulicy w niedorzecznym lęku, że może być rozpoznany.

Park miał teraz furtkę szeroko otwartą i nie siedział przy niej na ławeczce stary stróż, wygrażający chłopakom sękatą laską, gdy łamali gałęzie lub zapuszczali się na trawniki. Aleje były puste, poranki nie są godzinami parków, na kilku tylko ławkach siedziały młode matki pogrążone w lekturze, którą przerywały raz po raz podnosząc czujne oczy na dziecinne wózki postawione w słońcu. Gdy mijał je, patrzyły za nim długo, jakby był kidnaperem, a każda z nich chowała w wózku małego Lindbergha.

Zdawał sobie sprawę, że jego pojawienie się musiało być małą sensacją tej spokojnej pory dnia, kiedy wszyscy w mieście pracują, a jedynymi mężczyznami, jakich można spotkać w tym czasie, są listonosze lub woźni, śpieszący z urzędu do urzędu. Sensacją był chyba także jego wygląd, nie dostosowany do tego letniego poranka. Szedł dopięty na wszystkie guziki, a jego ciemne ubranie, o którym Dorota mówiła, że pasuje na wszystkie okazje, rażąco nie pasowało właśnie do tej, przywołanej dobrowolnie z najodleglejszych niemożliwości.

Więc o tej godzinie dnia ulice miasta były prawie puste i na rogach nie stali czekający ludzie... Nie, nie chciał o tym myśleć, nie chciał jeszcze o tym myśleć, przyjechał i widział, to było na razie najważniejsze. Dawno powinien był to zrobić. Wcześniej, zanim zrodziło się pragnienie. Gdyby ludzie umieli je wyprzedzać, nigdy nie doznawaliby uczucia przymusu. Obszedł park w ciągu kilkunastu minut, zdumiony, że obszar jego wspomnień jest o tyle rozleglejszy, posiedział przez chwilę na ławce przy zarośniętym trawą korcie tenisowym, ale ponieważ z nim również łączyło się coś, o czym jeszcze nie chciał myśleć – wstał i znów odprowadzany niespokojnym spojrzeniem matek małych Lindberghów, wyszedł z parku.

Ogarnął go nagły strach przed każdym następnym krokiem. Może nie powinien był tu przyjeżdżać nieprzygotowany, ale czy można się przygotować na przyjęcie siebie, zbiegłego z własnej przeszłości i wracającego nagle po długich latach nieobecności, wstydliwej i skrzętnie ukrywanej? Zatrzymał się i rozejrzał, prawie zdecydowany, aby jak najprędzej zasięgnąć gdzieś informacji, kiedy odchodzi najbliższy pociąg do Warszawy – ona stała na rogu ulicy i patrzyła na niego, a kiedy ją spostrzegł i poznał, uśmiechnęła się uszczęśliwiona.

– Czekałam tu na pana – zawołała. Podeszła i przyjrzała mu się z bliska z nieco natarczywą uwagą osób, które w krótkiej chwili pierwszego zetknięcia usiłują skonfrontować wyobrażenie z rzeczywistością. – Joasia powiedziała mi, kim pan jest, więc chciałam... chciałam jak najprędzej pana przeprosić.

– Ależ za co? – uśmiechnął się.

– No bądź co bądź wtargnęłam do pana pokoju...

Powinien był zapewnić, że zdarzenie było czarującą niespodzianką, ale gdy patrzył na nią, odechciało mu się tego rodzaju rozmowy. Należała co prawda do młodych dziewcząt, przywodzących na myśl najstateczniejszym panom wszelkie niedorzeczności, od których – jak im się wydaje – już odwykli. Jakieś zapomnienia spraw najważniejszych, ucieczki od trosk i obowiązków, może sztubackie spacery po przedmieściach, może długie rozmowy w zbyt wcześnie zamykanych barach, a potem powrót przez noc i mówienie różnych pięknych głupstw... Mógłby sobie z łatwością wyobrazić, że to właśnie dla niej – lub z nią – przybył do tego miasta, w którym nigdy nie był, a które teraz postanowił odkryć dla wrażeń o wiele przyjemniejszych niż te... Odwrócił oczy, a ona mówiła prędko:

– Tak się cieszę! Czytałam pana książki.

Wymieniła trzy tytuły, z których jeden należał do jego znakomitego kolegi – a nie był akurat o nim najlepszego zdania. Przełknął to gładko, odkładając na później – albo na nigdy – sprostowanie.

– Ja dużo czytam – powiedziała, dla jej tylko wiadomych powodów z westchnieniem. – Wciąż w hotelu i wciąż w innym mieście. Wszędzie się zapisuję do biblioteki, to jedyny ratunek. – Paplała o książkach, a szczególnie o tej „Wierze utraconej”, że taka głęboka i zachwycająca, a on nie mógł nawet wtrącić dwóch słów, bo z reguły nie czytał książek ani swoich przyjaciół, ani wrogów. O pierwszych sądził, że prochu nie wymyślą, co do drugich bał się, że go jednak wymyślili. – Żałuję, że nie mogę kupować książek – mówiła. – Nie mogłabym się z nimi wozić. Nigdzie nie możemy zagrzać miejsca, bo Adam co roku buduje coś nowego. Nawet psa mieć nie mogę, bo jak...

Nie wiadomo dlaczego zapragnął nagle zobaczyć tego człowieka, do którego ona w coraz to innych pokojach hotelowych mówi wieczorem: czekam na ciebie. Są o krok, o wyciągnięcie ramienia, o oddech, a ona mówi: „Czekam na ciebie” i to znaczy więcej niż cały monolog Julii.

Ujął ją za nagi łokieć.

– Ma pani ochotę pójść ze mną?

– Oczywiście.

Sprawił jej wielką przyjemność propozycją, o której sam jeszcze nie wiedział, co oznacza. Szli milcząc długą aleją, a potem weszli na szeroki most. Płynęła pod nim poskromiona regulacją rzeka, o wiele węższa niż ta, jakiej się bał, gdy wiosną niosła groźną krę na drewniane przęsła. Pamiętał pełne grozy przeprawy łodzią lub promem, gdy rzeka zwyciężała i unosiła z sobą połamane drewno mostu; pamiętał wiosnę, gdy matka przeniosła go na rękach przez most, który już się walił, strzegły go dwa kordony policji – ale to dla niej nie miało znaczenia. Mieszkali po drugiej stronie rzeki – biegła krzycząc, nic nie mogło jej zatrzymać.

To Helena powinna iść teraz razem z nim, Helena albo Dorota, należało im się to od niego, ale wtedy nie byłby sam, musiałby się co chwila otwierać przed nimi, choć może wcale by tego nie pragnęły. Więc dobrze się stało, że to nie była żadna z nich, że szło z nim to olśniewająco młode i obojętne stworzenie, które tak dobrze było trzymać za jedwabny łokieć. Miała prawo pytać lub milczeć, nic nie mogło go dotknąć – teraz dopiero odkrył prawdziwą rozkosz obcowania z ludźmi w podróży, podczas mijania się bez pozostawiania śladów.

– Ile pani ma lat? – zapytał.

Roześmiała się.

– Niech pan zgadnie.

– Ile?

– Dwadzieścia pięć.

Był o całe dwadzieścia lat od niej starszy i sprawiło mu to dziwną przyjemność. Znowu pomyślał, że chciałby zobaczyć człowieka, który ciągnie ją za sobą po całej Polsce, a do którego ona mówi wieczorem...

– Dwadzieścia pięć – powtórzył.

– Trzy ostatnie liczą się podwójnie.

– Dlaczego?

– Bo w małżeństwie. Pan nie jest żonaty?

Nie odpowiedział. Dorota nie była jego żoną, także nie była nią już Helena, choć nosiła jego nazwisko. Udał, że nie słyszał pytania, a ona go nie powtórzyła.

Most się skończył i weszli w niewielki czworobok rynku, który znów – jak park przed chwilą – wydał mu się o wiele mniejszy niż zachowany we wspomnieniu. Wojna nie poczyniła tu prawie żadnych spustoszeń, nie było więc przestrzeni na nową zabudowę. W ciasnym zakolu rzeki stare domy zazdrośnie strzegły swoich miejsc. Na wprost ratusza wznosił się hotel pani Wiklińskiej. Przystanął i przez chwilę patrzył na dziesięć okien reprezentacyjnego frontu. Duży szyld z napisem „Hotel Miejski Nr 1” nie pozwalał na szczęście na powstanie złudzenia, że tuż za drzwiami, które stały teraz nie domknięte, obdarzając ulicę zapachem świeżo zmielonej kawy, czuwa potężny Manio, dysponujący nieograniczoną ilością kopniaków, gdy zachodziła tego potrzeba. Mimo szyldu, broniącego go przed tym wspomnieniem, pomyślał przez mgnienie oka, że byłoby śmiesznie dostać kopniaka w garniturze, o którym Dorota mówiła, że jest na wszelkie okazje, nie przewidując oczywiście aż tak drastycznych okoliczności.

– Dlaczego tu stoimy? – zapytała. – Chce się pan napić kawy?

Ruszył naprzód, zdając sobie sprawę, jak nieuprzejmym jest towarzyszem.

– Jeśli pani ma ochotę – powiedział – wstąpimy tu wracając. – I już nie słuchał, co odpowie, bo oto w perspektywie małej uliczki prowadzącej z rynku ukazał się, znów mniejszy w rzeczywistości niż we wspomnieniu, budynek szkoły, która go wypuściła w świat z tak trudno zdobytym papierkiem złudnie stwierdzającym dojrzałość.

Znowu przystanęli i znowu nie odpowiedział jej, gdy zapytała:

– Był pan tu kiedyś? Bo tak pan patrzy...

Nie, nie – pomyślał – jeszcze nie teraz. Jeszcze nie teraz – jutro uporządkuje sobie te wszystkie złe sprawy swego życia, ułoży je jakoś w najwygodniejszy, najmniej trudny do transportu bagaż. Przyjechał po to i zabierze go ze sobą, od tego się nie uchyla, ale czy może go ktoś zmusić do większego cierpienia niż to, na jakie sam się zgodził?

– Bo tak pan patrzy – powtórzyła.

Patrzył. Nie, nie – myślał – jeszcze nie teraz. Niewielki budynek byłego pałacu wystarczał dla kręgu młodzieży tego miasta, której prawo do wiedzy określała wysokość czesnego, jakie trzeba było wnieść co miesiąc do kasy prywatnego gimnazjum. Teraz mieściła się tu szkoła zawodowa, dobudowano na jej użytek nowe skrzydło, pomniejszyło ono i tak niezbyt duże boisko; obrzeżone wysychającym korytem jeszcze jednej odnogi rzeki. Wtedy, kiedy usunięty z klasy siadywał nad zieloną wodą, jej głębia była legendarna wśród wszystkich roczników, które przepuściła szkoła. Podobno kiedyś utopił się w niej jeden z uczniów, podczas przerwy, więc dyżurni profesorowie specjalnie zwracali uwagę, żeby nikt się nie zbliżał do brzegu. Tych usuniętych z lekcji nikt nie pilnował. Mogli iść nad rzekę, mogli siadać na zwisających nad wodą pniach, przeprawiać się na drugą stronę zmurszałą łódką. Wszystko im było wolno, nie podlegali już szkole, jej opiece i czujności. Korzystali z tej swobody skwapliwie, zwłaszcza ci, dla których nieuiszczenie czesnego było zwykłym ojcowskim zaniedbaniem. Wiedzieli, że już jutro powrócą do klas; wolne więc od nauki godziny wydawały im się niezwykle podniecającą niespodzianką.

Z nim było inaczej. Przede wszystkim spodziewał się tego. Gdy podczas lekcji szkolnym korytarzem zbliżały się jakieś kroki, drżał i zaciskał palce na siedzeniu ławki. Mógł to być woźny ze zwykłą kurendą, ale mógł być także... Listę uczniów, których rodzice nie opłacili czesnego, obnosił po szkole sam dyrektor. Stawał pośrodku klasy i głosem pełnym przykrości odczytywał kilka nazwisk. Prawie zawsze zaczynał od niego, miał nazwisko na jedną z pierwszych liter alfabetu.

Wstawał, zabierał książki i bez rozradowanego uśmiechu, jakim obdarzali klasę inni uczniowie wysyłani do domu po pieniądze, kierował się ku drzwiom. Czuł na sobie wzrok dyrektora i dlatego szedł powoli, żeby przedłużyć w nim uczucie niepokoju, które – ja mu się zdawało – musiało go trapić. Po wielu latach rozgrzeszył go. Pustka w gimnazjalnej kasie wiązała się z pustką w jego kieszeni. Wolałby zapewne być dyrektorem państwowej szkoły, w której pensje na pierwszego nie były ponurym znakiem zapytania. Kogo innego należało winić za ten stan rzeczy, ale tamci byli gdzieś daleko i nie znał ich, a ten stał od niego o krok i musiał go mijać idąc do drzwi, nienawidził go więc z bliska i najszczerzej, jak tylko mógł; tamten musiał wiedzieć o tym.

Do domu nie szedł. Czasem przez kilka dni udawało mu się ukryć przed ojcem prawdę. Wstawał rano i wychodził jak zwykle do szkoły. Przesiadywał nad rzeką i podczas przerw dowiadywał się od kolegów, co przerabiano na lekcji. Ojciec i tak zabiegał gdzieś o pieniądze, zawsze przecież zabiegał o pieniądze i pracę, nie było dnia, aby był wolny od tych trosk – po cóż mu było dodawać nową ostrogę w tym cierpieniu? Zawsze litował się nad nim. Powinien może mieć pretensję, że nie zapewnił mu szczęśliwego dzieciństwa, jak inni ojcowie swoim synom, ale on litował się nad nim, wydawało mu się, że jest bardziej dorosły niż ojciec. I stąd się to wzięło. Postanowił sam zdobyć pieniądze. Przynajmniej jeden raz. Ale to nie był tylko jeden raz.

Jeszcze wtedy, kiedy to postanowił, nie miał na myśli nic konkretnego. Kulawy Śródka sam mu wlazł w oczy, sam niejako podsunął swoje, oczywiście bynajmniej nie dobrowolne usługi. Przez długi czas patrzył nieruchomo, jak stary zlicza swoje dwui pięciogroszówki, chrzęszczące w przepastnych kieszeniach jego skomplikowanego stroju. Zebrał pod klasztorem i w dni targowe, gdy ruch był duży, przychodził nad rzekę, aby w spokoju obliczyć swoje zarobki. Siedział na pniu powalonej wierzby i zapuszczał raz po raz rękę w głąb którejś kieszeni, wyjmował garść groszaków, przesuwał je w brudnych palcach, poruszając bezgłośnie wargami, po czym wsypywał je do kieszeni w lewej nogawce grubych od łat spodni.

Powrót do miejsc nieobecnych

Подняться наверх