Читать книгу Złoto nie złoto - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 5

II

Оглавление

‒ Jeszcze jedno piwo ‒ powiedział do barmanki, a ona podała mu je bez uśmiechu, którego oczekiwał.

O tej rannej godzinie był jedynym gościem i choćby z nudów mogła mu poświęcić nieco uwagi. Ale ona pewnie uważała go za wczorajszego, którego rano przepłoszono z jakiejś knajpy, na całym świecie wczorajsi nie interesowali barmanek, mieli już nadwątlone siły i przeważnie płótno w kieszeni. Postawiła więc przed nim kufel prawie niechętnym ruchem i zaraz zajęła się znów porządkowaniem półek, na których połyskiwały butelki z koniakami; jak Polska długa i szeroka tylko koniaki zdobiły teraz półki wszystkich knajp, tu ‒ gdzie wydobywano z ziemi tę ciężką forsę prawie nie mogło być inaczej.

Kiedy barmanka podnosiła w górę ramiona, jej piersi pod cienkim sweterkiem unosiły się także, dwa ślepe zwierzątka, szukające ciepłymi od snu nosami wyjścia z klatki. Zwykle lubił takie widoki, i w innych okolicznościach poczułby radość swoich dwudziestu ośmiu lat, teraz niechęć do barmanki ‒ niechęć do wszystkich dziewczyn na świecie ‒ odebrała sytuacji cały powab, zobaczył, że pachy sweterka są jaśniejsze od przepocenia, poczuł prawie odór potu, a razem z nim zaduch nie wywietrzonej salki, gdzie dansing trwał zapewne do rana, a ciężkie zasłony na oknach nie dopuszczały świeżego powietrza. Wszystko to wydało mu się jakby wstępem do tego, w co miał wkroczyć. Niepokój, który opuszczał go tylko wtedy, gdy zaczynał myśleć z podziwem o swojej decyzji, znów powrócił, silniejszy niż dotąd. Bzdura, po co tu przyjechał, przecież nigdy nie napisze takiej książki, to jasne, że aż stypendia trzeba było fundować, żeby ktoś się na to nabrał.

Wyszarpnął z kieszeni portmonetkę.

‒ Płacę ‒ warknął do barmanki.

‒ Szesnaście pięćdziesiąt ‒ powiedziała nie odwracając ku niemu głowy.

Potoczył dwudziestkę po kontuarze baru. Musiała ją jednak zobaczyć, bo na chwilę zaprzestała swoich czynności, opuściła ramiona.

‒ Nie mam reszty.

‒ Dziękuję.

Wziął walizkę i skierował się ku drzwiom. Ona wrzuciła dwudziestkę do skórzanej torby, którą nosiła pod małym fartuszkiem na płaskim brzuchu, i jakby dopiero widok walizki w jego rękach obudził w niej nieco życzliwości, dodała:

‒ Niech się pan śpieszy, bo nie dostanie się pan do lekarza.

Przystanął.

‒ Do lekarza?

‒ W przychodni przyjmują od siódmej do dziesiątej. Szyb główny. Wie pan, gdzie to jest?

Uśmiechnął się.

‒ Nie.

‒ Pokażą panu, jak pan wysiądzie z autobusu. Najpierw pan pójdzie do kadr, a potem do lekarza. Jakby pan dziś nie zdążył, to musiałby pan czekać do jutra albo przyjechać jeszcze raz.

Nic nie mówił, a ona obejrzała go sobie od stóp do głów i na chwilę oparła się o kontuar.

‒ Tylko niech się pan nie da podkupić.

Rozmowa zaczynała go bawić.

‒ Nie rozumiem.

‒ Nie rozumie pan? Pierwszy raz stara się pan o pracę?

‒ Pierwszy.

‒ Nie! ‒ zdumiała się. Znowu mu się przyjrzała i dodała zaraz: ‒ Wszędzie czekają teraz tacy, co podkupują. Właśnie przy przychodniach. Nawet od razu z samochodami. Pytają, jaką stawkę ustalili w kadrach, dodają tysiąc albo dwa, częstują carmenami i zabierają do swego zakładu. Niech się pan nie da.

‒ Dlaczego? Jeszcze nigdy nie chciano mnie podkupić.

‒ Pan sobie żartuje.

‒ Ani trochę. To jednak musi być miłe uczucie: ktoś daje za mnie więcej. Na ogół nikt nigdy nic za mnie nie dawał.

Przyjrzała mu się jeszcze uważniej.

‒ A może pan wcale nie na kopalnię?

‒ Na kopalnię.

‒ Bo pan tak mówi...

‒ Prawdę mówię.

‒ E tam! ‒ Wzruszyła ramionami. ‒ Dziwny pan jakiś.

‒ Najzwyklejszy.

‒ No to niech się pan śpieszy. Mówię panu, że jak się pan spóźni, będzie pan musiał czekać do jutra. Bo nowych przyjmują w przychodni tylko do dziesiątej.

‒ Dziękuję za informację.

Wyszedł przed hotel, do którego wstąpił zaraz po wyjściu z dworca zamiast od razu udać się do kopalni. Myśl, którą mimo woli podsunęła mu barmanka, wydała mu się interesująca. Mógł nie wyjawiać w dyrekcji kopalni, w jakim przybywa tu celu, mógł zamiast w dyrekcji zgłosić się w biurze kadr, potem w przychodni lekarskiej, gdzie by go opukano i osłuchano, stwierdzając jego przydatność do zawodu górnika. Zjeżdżałby co dzień w głąb ziemi, pociłby się tam z innymi ludźmi i pewnie znaczyłoby to więcej niż sto rozmów na powierzchni; po szychcie szedłby wraz z innymi do stołówki i wraz z innymi do hotelu robotniczego, i wraz z innymi do kina albo do knajpy, tak, znaczyłoby to więcej niż szczegółowe rozmowy z dyrektorami, nadsztygarami, zawiadowcami kopalni.

Im bardziej ten pomysł zaczynał mu się podobać, tym większe ogarniało go przerażenie na myśl, że mógłby mu ulec, zwłaszcza że wydawał się całkiem rozsądny. Ten rozsądek właśnie był największym niebezpieczeństwem ‒ ile razy w życiu pozwalał mu dojść do głosu? To dopiero byłaby niewola najgorsza z najgorszych! Zawrócił do hotelu i aby zdecydowanie odciąć się od pomysłu zamieszkania w hotelu robotniczym, postanowił zameldować się w recepcji, wziąć pokój przynajmniej na kilka najbliższych dni, w ciągu których spontaniczność pomysłu zostanie przytępiona spokojnym rozeznaniem sytuacji.

Był na szczęście wolny pokój ‒ ostatni ‒ przez pomyłkę chyba nie zarezerwowany przez żadną z instytucji; ale żeby go otrzymać, musiał przedstawić pismo z CRZZ ‒ nim wpadł na to, w oczach panienki z recepcji utrzymywało się pełne napięcia wahanie: nikt tu nigdy nie przyjeżdżał prywatnie, sam z siebie, właściwie nie wiadomo, co myśleć o takim człowieku. Ale teraz, mając przed sobą pismo, wespół z którym człowiek dopiero funkcjonował jak należy, ochoczo zabrała się do umieszczenia jego nazwiska w hotelowej księdze.

‒ Będzie pan coś pisał ‒ mruknęła.

Zabrzmiało to bez entuzjazmu. Nie spodziewał się, żeby go wywołało jego nazwisko, raczej fakt, że ktoś się w tym celu tu zjawiał.

‒ Często macie takie wizyty? ‒ zapytał prawie zaczepnie.

‒ Och, tak ‒ odparła. ‒ Bardzo często.

Już w CRZZ powiedziano mu, że miedź jest „opisana” dostatecznie, że są inne zjawiska na mapie gospodarczych wydarzeń kraju, którym warto by przydać trochę rozgłosu, ale uparł się właściwie nie wiadomo dlaczego ‒ i teraz doznawał pierwszego rozczarowania, za tym pierwszym najprawdopodobniej ustawiały się już w kolejce następne.

‒ Bardzo często? ‒ powtórzył.

Wzruszyła ramionami.

‒ Nie ma tygodnia, żeby ktoś się nie zjawił. Z gazety, z radia, z telewizji. Tacy to pobędą dzień albo dwa i już wszystko wiedzą. Ci, którzy piszą książki, siedzą trochę dłużej...

‒ Czytacie to potem? ‒ zapytał.

Zawahała się, ale jednak wybrała prawdomówność:

‒ My nie.

‒ Dlaczego?

‒ My to i tak znamy.

Rozmowa zaczynała go interesować. Dopiero po ostatnim zdaniu naprawdę zobaczył twarz dziewczyny siedzącej po drugiej stronie recepcyjnej lady, jej szare oczy, unikające teraz jego spojrzenia, usta, które zniekształcił wyraz zakłopotania. Rozejrzał się za krzesłem, usiadł.

‒ A nie sądzi pani, że człowiek przybywający z zewnątrz widzi wszystko ostrzej niż ktoś, komu przyzwyczajenie stępiło i wrażliwość, i ciekawość?

‒ Ma pan rację ‒ powiedziała. ‒ Ale jeśli chodzi o rzeczy, o krajobraz ‒ przechyliła się ku oknu ‒ o to, co tu zostało zrobione. Bo z ludźmi jest inna sprawa.

‒ Ale ludzie ważni są właśnie przez to, co tu zrobili! ‒ krzyknął, choć nic właściwie jeszcze na ten temat nie wiedział.

‒ Tak, oczywiście ‒ powiedziała. Rozkręcała i zakręcała długopis, palce jej trochę drżały. ‒ Tylko że ludzi nie da się ocenić jednym spojrzeniem, tak jak można ocenić na przykład szyb, zwłaszcza gdy się na niego patrzy z daleka. Mój ojciec ‒ dodała nagle ‒ pracuje tu od trawki...

‒ Co to znaczy: od trawki?

‒ Pracował przy pierwszym szybie, właściwie przy wytyczaniu miejsca pod szyb.

Powoli zaczynał rozumieć ‒ tak, rozczarowania ustawiały się już w kolejce, ustawiały się już w kolejce trudności, których nie przewidział. Ojciec pracujący „od trawki”! Żaden z dziennikarzy o nim nie napisał, nie wymieniono go w żadnej książce, nie pokazano w telewizji! Wymienionych i pokazanych były dziesiątki, może setki ‒ nie wymienionych i nie pokazanych tysiące...

‒ Ja napiszę o pani ojcu ‒ powiedział przyjaźnie.

Sądził, że dziewczyna się teraz uśmiechnie, że jej usta, zniekształcone wciąż tym samym od początku rozmowy grymasem zakłopotania, zmienią wreszcie wyraz. Ale ona rozkręcała i zakręcała długopis, i patrzyła na swoje palce. Potrząsnęła głową.

‒ Nie. Ja o nim napiszę.

Doznał niemiłego uczucia zawstydzenia, jakby to on odważył się na tę chełpliwość, tak dobrze znaną mu z własnych zadufkowatych lat, zanim przemieniła się w jałowe ubóstwo, w bezustanne szukanie, w popłoch oczekiwania. Mawiał sobie: ja to napiszę, a oznaczało to, że dopiero on, że tylko on znajdzie ten jedyny wyraz na oddanie prawdy, którą odkrył.

‒ Dziewczyno! ‒ powiedział cicho. Zarumieniła się.

‒ Och, pan od razu wyobraża sobie... Ja napiszę pracę o moim ojcu. O nim i o innych, którzy razem z nim tu zaczynali. Drugi rok studiuję socjologię. Zaocznie.

‒ Brawo! ‒ powiedział. Sam nie skończył swoich studiów i ta pochwała nie zabrzmiała chyba tak, jak powinna.

Dziewczyna ciągnęła dalej:

‒ Wciąż przeprowadzają u nas różne badania socjologiczne. Ale chyba trzeba wiedzieć coś więcej, niż daje ankieta.

Pycha! pomyślał. Ambicja, duma, tak, ale i pycha także! I z nią będzie się musiał także uporać, jeśli naprawdę zechce doprowadzić swój zamiar do końca. Uprzytomnił sobie nagle, że klamka zapadła, i gorzkie uczucie przymusu wznieciło w nim znów panikę, której ulegał kilkakrotnie tego ranka.

Podniósł się z krzesła. Dziewczyna wydała mu się oschła i niesympatyczna, pomyślał, że taka sama musi być w łóżku. Był wściekły na siebie, że rozpoczął z nią rozmowę.

‒ Czy mógłbym już dostać klucz od pokoju? ‒ zapytał.

‒ Ależ tak ‒ odpowiedziała. ‒ Czwarte piętro.

‒ Jest winda?

‒ Oczywiście.

Wziął klucz i odszedł w stronę windy z niemiłym uczuciem, że dziewczyna odprowadza go ironicznym wzrokiem, że obejmuje nim całą jego postać i ten warszawski neseser (czy Majka już spostrzegła, że go sobie od niej pożyczył?), który trzymał w ręku.

Sprowadził windę i z hałasem zatrzasnął za sobą drzwi. Pokój wydał mu się całkiem przyzwoity.

Ucieszyła go łazienka, której się w tym hotelu raczej nie spodziewał, ale pomyślał zaraz, że podnosi to cenę pokoju, i pożałował, iż od razu o nią nie zapytał.

Rozsądek (do diabla z nim!) opowiadał się wciąż za hotelem robotniczym. Nie musiał podejmować pracy w kopalni, żeby tam za grosze zamieszkać, dyrekcja miała chyba w swoich hotelach pokoje gościnne i umieszczono by go zapewne w jednym z nich, aby mógł spokojnie i bez uszczerbku dla kieszeni stypendysty zbierać materiał do książki. Przymus liczenia się z pieniędzmi działał na niego upokarzająco. Nieraz zastanawiał się nad tym, czy przypadkiem właśnie dlatego nie ma pieniędzy, że ich brak tak bardzo go upokarza.

Zaklął. Rzucił na łóżko neseser i przez chwilę wahał się, czy by się nie położyć i nie przemyśleć jeszcze raz całej sytuacji. Ale przypomniała mu się Majka, jej twarz bolesna, gdy zastawała go na tapczanie zapatrzonego w sufit. Od razu odechciało mu się medytacji w pozycji leżącej, przemył twarz w łazience, starannie unikając spojrzenia w lustro. Zwykle bywał wtedy z sobą najszczerszy, a teraz bał się tego. Wycierając twarz poczuł jednak szorstkość brody i pomyślał, że trzeba by się ogolić ‒ na powitanie klęsk przywykł wychodzić z twarzą, do której by nie pasowały.

Rozebrał się do pasa i oto musiał na siebie spojrzeć w tym dużym, w dodatku nawet za czystym, jak na hotelowe warunki, lustrze. Widok zdrowego byka w zestawieniu z myślami sprzed chwili wzmógł w nim uczucie niepewności. Tak, nie w każdej sytuacji atutem były bicepsy i szeroka pierś, na której tak lubiły odpoczywać dziewczyny. To przypomnienie poprawiło mu nieco humor, dokończył toalety i spojrzał na siebie łaskawiej. ‒ O co chodzi? ‒ zapytał na głos, bo samotne poranki w mieszkaniu Majki nauczyły go rozmowy z własnym odbiciem. ‒ Trochę pieniędzy masz i wszystko dalsze zależy tylko od ciebie. Możesz napisać taką piękną książkę, że ludzie, aby ją zdobyć, będą ustawiać się w kolejkach, jak po wranglery, dostępne nagle za złotówki. Ba! ‒ mruknął już o wiele ciszej. ‒ Ba! ‒ Ubrał się i tym razem nie windą, ale schodami udał się na dół. Szybko minął recepcję, jakby oschłość recepcjonistki mogła się nagle przemienić w żywiołowe pragnienie rozmowy, i jeszcze raz zaszedł do baru. Poczuł głód, zamarzyła mu się mocna, gorąca kawa, trzy jajka w szklance, chrupiące bułeczki, cóż to był za sens rozpoczynać dzień od piwa?

W restauracji hotelowej wciąż było pusto, tylko barmanka krzątała się w barze.

‒ A ‒ powiedziała na jego widok ‒ jeszcze pan tu jest?

‒ Postanowiłem tu zamieszkać, żeby być bliżej pani.

‒ Powiedziałam, że jeśli się pan dzisiaj nie dostanie do lekarza...

‒ Na pewno się nie dostanę. Mam zamiar zjeść dobre śniadanie. Barmanka przechyliła się ku otwartym drzwiom za barem, które niechybnie prowadziły do kuchni.

‒ Cesia! ‒ krzyknęła.

‒ A jak pani ma na imię? ‒ zagadnął.

Uśmiechnęła się zupełnie niespodziewanie, bo już stracił nadzieję, że zdoła ją rozchmurzyć. Jej twarz, rozjaśniona błyskiem zębów, stała się mniej pospolita, prawie ładna.

‒ Zdziwi się pan ‒ powiedziała.

‒ Dlaczego?

‒ Że mam takie imię. Jest w kalendarzu, ale nikt go nie daje na chrzcie. Nie wiem dlaczego.

‒ Jakie?

‒ Klaudia.

‒ Jak Cardinale?

‒ Jak Cardinale. Ojciec był podczas wojny we Włoszech i może miał tam jakąś Klaudię, matka wciąż to podejrzewa. Ale że go przecież wtedy jeszcze nie znała, to niech tam, zgodziła się, kiedy chciał mnie tak nazwać. ‒ Roześmiała się cichutko, jej ręce, wycierające szkło lnianą ściereczką, znieruchomiały na chwilę. Te wspomnienia rodzinne musiały mieć dla niej jakiś powab, bo nawet zarumieniła się trochę, a on, chcąc sprawić jej przyjemność, zapytał:

‒ I od razu ojciec wrócił tutaj?

Potrząsnęła głową i znowu zajęła się wycieraniem kufli.

‒ Nie. Najpierw był na „Konradzie”. Słyszał pan o „Konradzie”?

‒ Słyszałem ‒ skłamał.

‒ Więc ojciec zaczynał w Starym Zagłębiu, na „Konradzie”, kiedy tam była jeszcze woda. Dopiero jak się tu ruszyło, jak zaczęto głębić szyb wschodni w sześćdziesiątym roku...

‒ To tata tutaj od trawki.

Znowu znieruchomiała.

‒ Skąd pan wie?

‒ Domyślam się. Bo mam takie szczęście od rana, trafiam na same pionierskie córki.

‒ Ach ‒ spojrzała ku drzwiom wiodącym do recepcji ‒ to pan rozmawiał już z Olą?

‒ Rozmawiałem.

Przechyliła się ku niemu przez ladę.

‒ Mój ojciec był tu wcześniej, mówię panu: od sześćdziesiątego roku! Dyrektor Tobolski, jak go skierowali do Lubina, zabrał go tu z sobą z „Konrada”. A Kotlarek...

‒ Ojciec Oli?

‒ Tak, ojciec Oli, on był dopiero przy szybie głównym. A wschodni zaczęto głębić prawie rok wcześniej.

Słuchał tego z sennym uśmiechem, rozleniwiony nagłą myślą, że właściwie nie musiał wcale wychodzić z hotelu, żeby dowiedzieć się czegoś o kopalni, że mógłby zaoszczędzić sobie zjeżdżania w dół i uciążliwych wędrówek podziemnymi chodnikami ‒ te górnicze córki, tak zajadłe w rodzinnych ambicjach opowiedziałyby mu wszystko, może by się nawet z którą i przespał... Spojrzał spod oka ku rozkołysanemu sweterkowi barmanki, tak ‒ Klaudia była lepsza, recepcjonistka musiała być twarda jak deska ‒ ale, pomyślał z uśmiechem, nie widział jeszcze kelnerki.

‒ Panna Cesia ‒ zagadnął ‒ także z górniczej rodziny?

‒ Och, nie ‒ nie wiadomo dlaczego tak gorąco zaprzeczyła Klaudia ‒ Cesia z gospodarstwa spod Chocianowa. ‒ Przechyliła się znowu ku drzwiom wiodącym do kuchni. ‒ Cecha! Co się z tobą dzieje?

‒ Nic się nie dzieje. Co się ma dziać? ‒ Cesia objawiła się, od razu obrażona. Ruszała jeszcze okrągłą brodą, najwidoczniej sama spożywała śniadanie, usta jej lśniły od tłuszczu.

‒ Gość czeka! ‒ powiedziała Klaudia z naciskiem.

Uniósł się nieco na krześle i lekko się skłonił.

‒ Przepraszam, ale chciałbym coś zjeść.

Cesia nie zbliżyła się do stolika, zwróciła tylko ku niemu głowę. Przełknęła ostatni kęs. Jej niebieskie oczy znieruchomiały.

‒ Słucham ‒ powiedziała bez zachęty.

‒ Kawa ze śmietanką ‒ zaczął.

‒ Nie ma śmietanki.

‒ Wobec tego z mlekiem. Mleko jest?

‒ Jest ‒ powiedziała wciąż obrażona.

‒ Pieczywo, masło, żółty ser. I trzy jajka w szklance.

‒ Dwa ‒ sprostowała.

‒ Proszę o trzy.

‒ Mogą być tylko dwa albo cztery.

‒ Dlaczego?

‒ Bo tak skalkulowane.

‒ No dobrze ‒ skapitulował. ‒ Niech będą dwa.

‒ I coś jeszcze?

‒ Owszem. Uśmiech dla gościa.

‒ Też! ‒ Cesia wzruszyła ramionami. Miała w sobie ospałość jałówki, zbyt wcześnie rano wypuszczonej na pastwisko. Bez pośpiechu zawróciła do kuchni.

‒ Teraz pan sobie poczeka ‒ powiedziała prawie z satysfakcją barmanka.

Wciąż zaliczał to wszystko do potrzebnych mu obserwacji, więc się jeszcze nie denerwował. Zapytał prawie spokojnie:

‒ Dlaczego?

‒ Bo Cesia już się wściekła. A jak Cesia w złym humorze...

‒ Kierownik nie może go jej poprawić?

Klaudia roześmiała się, jakby opowiedział świetny dowcip.

‒ A to pan trafił! Kierownik? Cesi? Jej ojciec gospodarzy na trzydziestu hektarach. Prowadzi z synami hodowlę świń i dukatów na eksport.

‒ Bukatów ‒ sprostował.

‒ Wszystko jedno, taki bukat to już dukat! ‒ Znowu się roześmiała, najwidoczniej fakt, że będzie długo czekał na śniadanie i niechybnie wyniknie z tego awantura, wprawiał ją w świetny humor. ‒ Hodowla prawie cała na eksport, ale stary odrzuca z niej co miesiąc dwie sztuki dla naszej restauracji za resztki z kuchni. Taka umowa. Więc kierownik nie powie Cesi złego słowa. Do wszystkich innych ma gębę jak stodoła, ale do Cesi ‒ sama słodycz. Bo ona tu w ogóle nie jest na posadzie, tylko na rozrywce.

‒ Na czym?

‒ Na rozrywce ‒ wyraźniej i dobitniej powtórzyła Klaudia. ‒ Na wsi jej się nudzi. I pewnie ma nadzieję ‒ barmanka zamyśliła się na chwilę ‒ że tu męża złapie.

‒ O to chyba tu nietrudno?

‒ Jak się ma mieszkanie. Chłopak z hotelu robotniczego nie ożeni się z dziewczyną bez mieszkania.

‒ A Cesia?

Klaudia nie zdążyła udzielić odpowiedzi, bo Cesia ukazała się właśnie w drzwiach kuchni z ogromną tacą, na której parowała aromatycznym gorącem jedna jedyna kawa. Postawiła ją przed nim.

‒ Jajka się gotują ‒ powiedziała. ‒ Pan chciał cztery?

‒ Dwa! ‒ warknął.

‒ Kucharka wstawiła cztery.

‒ Prosiłem o dwa!

‒ Co tam, zje pan cztery. ‒ Cesia wreszcie się uśmiechnęła lewym kącikiem wciąż jeszcze tłustych warg. ‒ Dwa jajka! Co to za śniadanie dla takiego chłopa.

‒ Prosiłem o dwa! ‒ powtórzył podniesionym głosem. Zaczynał być naprawdę zły.

Cesi się to wyraźnie nie podobało, zmarszczyła brwi, odęła dolną wargę i nagle spostrzegł, że się rozpogadza, rozjaśnia, rozpromienia na widok kogoś, kto pojawił się w drzwiach od recepcji. Odwrócił głowę w tym kierunku i zobaczył chłopaka o zaskakującej tutaj urodzie południowca, zwinnego jak kot, w przyciasnej zamszowej kurtce i równie przyciasnych dżinsach, który wzniósł na powitanie dłoń, uśmiechnął się do obydwu dziewczyn i rozsiadł się przy stoliku pod oknem, zbadawszy uprzednio jego czystość.

‒ Och, mesje Pjer! ‒ zaświergotała Cesia. W jednej chwili jej młodociana krowięcość zmieniła się w sam wdzięk, w zwiewność, w zgrabność i pośpiech. Rzuciła się ku stolikowi pod oknem, omiotła go serwetką.

‒ Merci! ‒ podziękował łaskawie przybyły.

‒ Kafa? ‒ spytała Cesia, cała w uśmiechach.

‒ Kafa ‒ potwierdził śniady chłopak. Przez moment pozwalał się Cesi cieszyć, że tak pięknie już się z nim porozumiewa, i dopiero gdy zamierzała ‒ wciąż zwiewna, zgrabna i lotna ‒ rzucić się do kuchni, żeby błyskawicznie zrealizować zamówienie, podniósł w górę dwa palce i trochę jakby zakłopotany dodał:‒ Dwa!

W Cesię jakby piorun strzelił. Wryła się w podłogę, znowu ciężka i nieruchawa, zgarbiła się, opuściła ramiona. Bardzo powoli odwróciła głowę ku drzwiom. Jakoż wnet stanęła w nich spłoszona dziewczynina, upychająca w nie domkniętej torbie różowy obłok nocnej koszuli. Wciąż z nią walcząc, zbliżyła się do stolika pod oknem, przysiadła na brzeżku krzesła, śliska koszula wystawała wciąż z torby. Śniady chłopak wyrwał ją z rąk dziewczyny i sam postanowił uporać się z tym kompromitującym szczegółem. Ale zamek błyskawiczny zaciął się na różowym nylonie, rozległ się chrzęst dartego materiału, dziewczyna pisnęła z żalem.

‒ Kupić tobie nowa! ‒ uspokoił ją chłopak. Rzucił torbę pod stolik i uśmiechnął się rozbrajająco, nie do tej, która przy nim siedziała, ale do tych czterech, zapatrzonych w niego z kamienną urazą; prócz Klaudii i Cesi była tu już i Ola z recepcji, a nawet kucharka, ciężko oparta o drzwi.

‒ Nie chcę jaj na twardo! ‒ krzyknął, żeby zburzyć ten żywy obraz, a śniady chłopak uśmiechnął się teraz do niego z jawną wdzięcznością.

Kucharka cofnęła się do kuchni, za nią wybiegła Cesia, trzaskając manifestacyjnie drzwiami, nie najciszej również zamknęła drzwi od recepcji Ola.

Wstał i pod pozorem pożyczenia zapałek nachylił się w stronę barmanki.

‒ Co to za historia! I skąd tutaj ten chłopak! Włoch czy Hiszpan?

‒ Algierczyk ‒ wyjaśniła szybko Klaudia. ‒ Algierczyk z wdrożeniówki.

‒ Skąd?

‒ Z jednostki wdrożeniowej. ZBiD to się nazywa, Zakład Badań i Doświadczeń. Na dole w kopalni jeżdżą takie duże maszyny, joye z francuskiej fabryki Secoma... Już je zastępują nasze z Legmetu, ale te jeszcze są.

‒ Wszystko pani wie.

‒ Mówiłam panu przecież, że mój ojciec zaczynał tu na szybie wschodnim...

‒ No dobrze ‒ przerwał jej pośpiesznie. ‒ I co z tymi joyami czy jak im tam?

‒ Francuzi trzymają tu przy nich swego mechanika.

‒ To właśnie on?

‒ On.

‒ A co tu robi o tej porze?

‒ Pewnie pracuje dziś na drugiej zmianie.

‒ Ładny chłopak ‒ powiedział, żeby pociągnąć barmankę za język.

‒ No! ‒ westchnęła. I dodała zaraz: ‒ Ale sam pan widzi, nie wolno nikogo nocować w hotelu, a do niego wciąż przyłażą jakieś dziewczyny.

‒ Może płaci w dewizach?

Klaudia zapatrzyła się w kędzierzawy łeb Algierczyka.

‒ On nie musi ‒ szepnęła.

Zrobiło się jakoś cicho ‒ z dworca nie dochodziły odgłosy pociągów, z kuchni dzwonienie garnków, słychać było nawet, jak za oknem odzywa się nieśmiało ptak.

‒ On nie musi ‒ powtórzyła Klaudia.

W to krótkie uciszenie wtargnęła jak tajfun Cesia z tacą, na której drżały talerzyki i szklanki. Gdyby to było możliwe, rzuciłaby je na stół Algierczyka. Pierre usiłował chwycić ją za rękę, ale się wyrwała i ruszyła w stronę drugiego gościa, przed którym postawiła kołyszące się na spodku ‒ cztery jajka.

Oczywiście ugotowane na twardo.

Nic już nie powiedział, zjadł dwa, zapłacił za cztery i unikając ironicznego spojrzenia Klaudii, która najwidoczniej gardziła nim za jego uległość, wyszedł z hotelu. Wydawało mu się, że Algierczyk odprowadził go do drzwi wzrokiem pełnym żalu ‒ drugi mężczyzna na sali był jednak jakimś sojusznikiem w tym światku rozsierdzonych kobiet.

Na powietrzu odetchnął głęboko.

Pożałował czasu, który spędził w zjełczałym zaduchu restauracji, we wczorajszych jej woniach ‒ ale przybył tu przecież po to, żeby poznać samo życie.

Do śródmieścia postanowił iść piechotą i dopiero tam zapytać o kopalnię, która zapewne znajdowała się gdzieś za miastem. Znowu poczuł w gardle dławiący ucisk niepokoju. Czego właściwie się bał? Że nie zechce mu się o tym pisać? Czy też że w tym, co miał za chwilę zobaczyć, z czym miał się zapoznać, w co miał wkroczyć z wrażliwością przybysza, dostrzeże tylko wierzchnią warstwę wydarzeń i znaczeń, bez tej prawdy, którą w sobie kryły, bez której świat był tylko widziany, nie rozumiany, lecz widziany?

Postanowił na razie zająć się oglądaniem młodego miasta, w którego białej architekturze rysowały się ‒ ostro odcinające się od niej ciemnym masywem starych cegieł, nie starte wojnami z powierzchni ziemi ‒ pozostałości piastowskiego tu panowania.

Wokół nowych bloków rozbrzmiewały głosy dziecięce, śmiechy, piski, nawoływania. Pod murami obronnymi, gdzie się w końcu zatrzymał, trwała cisza. Przysiadł na ławce, choć nie czuł się zmęczony. Wiatr przelatywał po koronach wysokich drzew przy wieży, wzmagał miły chłód ciągnący od starych kamieni. Ich trwałość nie miała tu tylko wartości zabytku. Narody, zmuszane przez historię do walki o swoje ziemie, znały cenę każdego kamienia, każdej cegły, pozostawionej przez przodków. Przymknął oczy, doświadczając uczucia pogrążania się w fali czasu, która zagarniała i jego w swoją ogromną, nierozerwalną wspólność, łączącą przeszłe z przyszłym, dokonane z dokonywanym. Gdzieś tu, na tej ziemi i na tym obszarze czasu było miejsce i na jego kamień, dlaczego wciąż jeszcze nie mógł wyobrazić sobie, że zdobędzie się na tyle siły, żeby go udźwignąć?

Alejką wzdłuż murów nadeszło dwóch starszych panów, przysiadło obok niego na ławce. Przez chwilę słuchał ich rozmowy o jakichś sprawach rodzinnych, wyłapując z niej wzmianki o miedzi ‒ jak zdążył się już przekonać, ze wszystkim się tu w mieście łączyła. Kiedy odeszli, podniósł się z ławki i on z zamiarem zwiedzania kościoła, którego późnogotycka sylwetka wskazywała co najmniej na XIV wiek.

Zatrzymał się jednak na progu; wyciągnął już rękę ku ogromnej, kutej w żelazie klamce, ale jej nie nacisnął ‒ wejście w ten czas przeszły oznaczało dalsze odsunięcie sprawy teraźniejszej, a przybył tu dla niej, przede wszystkim dla niej. Obudzony znowu niepokój dał znać o sobie przykrym uciskiem w gardle, mdłą niechęcią do poczynań, które będą musiały mieć jakiś dalszy ciąg, kontynuację śledzoną już przez innych ludzi, oczekiwaną przez innych ludzi. Ale czy nie zobowiązał się do tego już w Warszawie? Słuchaj no ty! ‒ powiedział do siebie groźnie i żeby skończyć wreszcie z tym babraniem się we własnych zahamowaniach i znakach zapytania, zagadnął jakiegoś przechodnia, skąd odchodzą autobusy do kopalni.

Zapytany wskazał mu przystanek, nie zainteresowawszy się zbytnio jego osobą. Najwidoczniej nowe twarze pojawiały się tu często. Podziękował mu i udał się we wskazanym kierunku.

Autobus o tej porze był prawie pusty. Usiadł przy oknie, aby obserwować mijane ulice, ale miasto wnet się skończyło i po obydwu stronach drogi zazieleniły się wiosenne pola. Kwiecień, tak nieśmiały w Warszawie i może tylko na balkonie Majki naprawdę ciepły, tutaj ‒ o ileś tam setek kilometrów na zachód ‒ wydobył już z ziemi jej najpiękniejszą barwę, która dla ludzi była zawsze barwą nadziei. Rzeczywiście poczuł się lepiej mając ją przed oczyma. Nie włożył przeciwsłonecznych okularów, żeby nie stracić nic z odcieni, którymi falowały oziminy, wygładzane łagodnym wiatrem. Ale i to wnet się skończyło. Uprawne pola, jakby je kto nożem obciął, przeszły w płową nagość ziemi i na tle nieba ukazały się charakterystyczne zabudowania kopalni z górującymi nad nimi sylwetkami szybów. Nie spodziewał się piękna w tym widoku, ale to jednak było piękne. Może ostra jasność poranka dodawała urody światu, a może po prostu zawsze jest piękny widomy znak myśli człowieka?

Poczuł się jakoś raźniej i odwzajemnił uśmiech kierowcy, który nie wiadomo dlaczego odwrócił ku niemu głowę i obwieścił:

‒ Kopalnia!

Wyskoczył z autobusu, minął dwa pasma jezdni i chodnikiem między trawnikami doszedł do budynku, który wydawał mu się najokazalszy, wybrał w nim najbardziej reprezentacyjne drzwi i w hallu na tablicy informacyjnej poszukał biur dyrekcji.

A potem zawrócił i jakby się bał, że siłą go tu ktoś zatrzyma, prawie biegiem wydostał się przed gmach. Jeszcze nie teraz, pomyślał w popłochu. Jeszcze nie dziś! Przyjechał tu, zdobył się na to i to już było tak wiele, że konieczna wydała mu się jakaś przerwa w zadawaniu sobie tych wszystkich gwałtów. Bo to był gwałt ‒ przestawienie się z siebie na innych ludzi ‒ może właśnie po to tu przybył, kopalnia była oprawą, pejzażem, w którym miało się to ‒ nie bez bólu, nie bez żalu za sobą ‒ dokonać.

Patrzył na koronkowe konstrukcje szybów, na rozległe budynki, które je obrastały, na wypielęgnowaną zieleń trawników, założonych wszędzie tam, gdzie nie musiał być beton. Nie tak wyobrażał sobie kopalnię i raptem uświadomił sobie, że cieszy go jej widok. Jutro! ‒ powiedział do siebie i zabrzmiało to nie jak przymus, ale jak obietnica.

‒ O, już pan załatwił? ‒ zdziwił się kierowca, który stał jeszcze ze swoim autobusem na końcowym przystanku.

‒ Będę musiał przyjechać jutro ‒ powiedział wsiadając. ‒ Nie zastałem kogo trzeba.

‒ Pewnie zjechał na dół.

‒ Może. Nie wie pan, gdzie tu można zjeść dobrze i niedrogo?

‒ Jak niedrogo, to tylko w barze mlecznym. Ale pan mi nie wygląda na takiego, co lubi mleko.

‒ Dlaczego. Lubię.

‒ W końcu może się sprzykrzyć i chciałby człowiek zjeść kawałek mięsa. Najlepsze obiady w klubie NOT-u. Tylko tam bez karty wstępu nie wpuszczają. Chyba że pan inżynier?

‒ Nie.

‒ A może technik?

‒ Też nie.

‒ No to nie wpuszczą pana.

‒ Pocieszam się ‒ mruknął ‒ że są miejsca, gdzie nie wpuszczają inżynierów.

‒ Co pan mówi? ‒ kierowca nie zrozumiał.

‒ Mówię, że to słuszne, kiedy ludzie jednego zawodu spotykają się tylko w swoim gronie.

‒ Bo ja wiem? Nudno wtedy. ‒ Spojrzał na zegarek, zapalił silnik. Ludzie, którzy czekali na przystanku, wystawiając twarze ku słońcu, wsiedli czym prędzej do autobusu. ‒ Pokażę panu, gdzie bar mleczny! ‒ zawołał, gdy ruszyli.

‒ Dziękuję. Jeszcze nie jestem głodny.

Wysiadł na skraju miasta i kilka godzin wałęsał się po ulicach, wstępując do sklepów i kościołów, aż poczuł się senny i zmęczony; noc spędził w pociągu, więc zamarzyło mu się łóżko, pomyślał prawie z rozczuleniem o hotelowym pokoju, który na niego czekał, to był jednak jakiś dom, przynajmniej na kilka najbliższych dni. Żeby zbyt wcześnie nie obudził go głód zjadł w barze mlecznym dwie porcje leniwych pierogów, wypił pół litra mleka, a potem skierował się ku hotelowi, który nosił piękną, oddalającą od człowieka ziemskie zmartwienia nazwę „Kosmos”.

Zatrzymał się jeszcze przy kiosku, żeby kupić gazety. Już wyciągnął rękę po „Życie Warszawy”, ale wziął wrocławską „Gazetę Robotniczą” i „Konkrety”, które podsunął mu kioskarz. Nie słyszał o istnieniu takiego pisma, lecz ono także należało do tej odmiany, którą sobie zaaplikował i która zaczynała go pomału cieszyć.

Złoto nie złoto

Подняться наверх