Читать книгу Pasje i uspokojenia - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 4

I

Оглавление

Nie miała już pieniędzy, do pierwszego pozostało jeszcze kilka dni, a honorarium za film dawno się rozeszło, dzień był brudny jak ścierka od podłogi, Sebastian nie chciał jeść kaszki, jego wyprane wczoraj rajtuzy nie wyschły jeszcze i trzeba by je dosuszyć żelazkiem, życie trzymało się tylko na obowiązkach, pusta torba zawieszona na gwoździu, Anno – mówi do siebie – nie rozklejaj się, masz dom, męża, dziecko, powinnaś być szczęśliwa jak miliony kobiet zagonionych od świtu do nocy niczym zdyszane psy, szczęście wymaga od kobiety wysiłku, o tym powinnaś wiedzieć nie tylko z ról, które grałaś, z życia powinnaś o tym wiedzieć, z życia, wystarczy rozejrzeć się wokoło, żeby... żeby co? Żeby nic, dlaczego ten Paragraf tak długo siedzi w łazience, niechby przynajmniej podał jej przez drzwi te nie dosuszone rajtuzy Sebastiana, ale sam na to nie wpadnie, on nigdy sam na nic nie wpada, doskonałość, jaką wmówił w siebie, czyni go uodpornionym na drobiazgi życia, kiedy właściwie przestała go kochać, między dwudziestym a trzydziestym któregoś miesiąca, teraz wiele małżeństw przechodzi kryzys o tej kalendarzowej porze, dawniej otworzyłaby drzwi od łazienki i przytuliła twarz do jego mokrych pleców, ściągając równocześnie rajtuzy ze sznurka nad wanną, on powiedziałby: wariatka, i śmialiby się cicho i szczęśliwie; ale ona nie otworzy drzwi od łazienki i nie przytuli twarzy do jego pleców, ma za to ochotę trzepnąć w kark Sebastiana, który gmera łyżką w wystygłej kaszce, rozpryskując ją wokół talerza.

– Zabiję cię – mówi, a głos ten chowała w sobie od chwili, kiedy zamarzyło jej się, że zagra kiedyś Lady Makbet – zabiję cię, jeśli zaraz nie zjesz kaszki.

– Zabij! – śmieje się Sebastian, nareszcie czymś rozbawiony tego ponurego ranka. Ma trochę wdzięku to dziecko świetnie zapowiadającej się aktorki i równie świetnie, co beznadziejnie, jeśli chodzi o finansowe perspektywy, zapowiadającego się prawnika, ale Anna nie pozwala sobie na wzruszenie, na wzruszenie trzeba mieć czas, a te trzy godziny, które dzielą ją od chwili, kiedy zjawi się w teatrze z zawodowo rozpromienioną twarzą, te trzy godziny mają sto osiemdziesiąt wściekle przyspieszonych minut, rozkradzionych przez zakupy w najbliższych sklepach, najkonieczniejsze zajęcia domowe, jazdę tramwajem do przedszkola i jazdę autobusem do teatru, nie ma więc mowy o żadnych wzruszeniach, zamiast pocałować Sebastiana, Anna wali pięścią w drzwi łazienki.

– Śpisz tam?

Szymon (Paragrafem zaczęła go nazywać w myślach chyba także między dwudziestym a trzydziestym któregoś miesiąca) z ręcznikiem na szyi staje na progu.

– Przecież musiałem się ogolić!

– Mógłbyś chociaż raz odwieźć Sebastiana do przedszkola.

– Wiesz, jak chodzą tramwaje. Nie mogę spóźnić się do sądu.

A ja do teatru mogę? – chce krzyknąć Anna, ale powstrzymuje się. Tak, Paragraf do sądu spóźnić się nie może, zawaliłoby się coś i pękło, Paragraf mógłby się spóźnić do sądu tylko w wypadku końca świata... W Annie wzbiera wściekłość za lekceważenie jej zawodu, za lekceważenie tego wszystkiego, co dotąd uważała za najważniejsze, zanim pozwoliła sobie tak bardzo zakłócić życie. Ale nie powie nic, bo kłótnie co najwyżej zabierają czas, i niczego nie mogą zmienić, trzeba milczeć i przywoływać na pomoc pamięć tych dni, kiedy wysoki, młody człowiek (nie wiadomo dlaczego wydał jej się całkiem nadzwyczajny), kiedy ten wysoki, młody człowiek czekał na nią przed teatrem i milcząco wręczał jej mały bukiecik, żeby potem zaraz odejść, uciec, wtopić się w tłum... i to nie on, ale ona przemówiła pierwsza, więc właściwie sama ponosi odpowiedzialność za cały dalszy ciąg, za kilka kaw w zamykanych już o tej późnej porze kawiarenkach, za kilka pocałunków w windzie i za tę pierwszą noc, po której – jak myślała – miał zostać u niej i czekać na jej powrót po próbie w teatrze. Ale zerwał się od razu, kiedy mu to tylko zaproponowała.

– Od samego rana mam rozprawę.

– Co... masz? – wyjąkała.

– Rozprawę.

– Jak... mam to rozumieć?

– Zwyczajnie. Mam rozprawę w sądzie.

– Musisz przyznać – zaczęła ostrożnie – że wykazałam dużo taktu, nie pytając cię dotąd, kim jesteś.

– Jestem sędzią.

Przypatrywała mu się długo, jakby dopiero teraz nadarzyła jej się ku temu okazja.

– Nie... – roześmiała się.

– Co w tym śmiesznego?

– Właściwie nie wiem, przepraszam. Nigdy w życiu nie widziałam żywego sędziego. Mąż ciotki mojej matki był przed wojną sędzią sądu okręgowego w Czortkowie. Kłaniało mu się całe miasto.

– Ja jestem sędzią sądu wojewódzkiego, ale w tym mieście nikt mi się z tego powodu nie kłania.

– Dlaczego?

– Takie czasy.

Wiedziała więc, na co się decyduje, zostając drugą sędziną w rodzinie, co prawda rzeczywiście w zupełnie innych czasach. Początkowo ją to bawiło, a także dostarczało pewnej satysfakcji, że nie wyszła za któregoś z lekkoduchów czy taniutkich cwaniaczków, którzy wciąż kręcili się koło niej, ale że oceniła, że zdobyła się na ocenę tych wartości, które – tak nieefektownie, niestety – reprezentował Szymon. Później życie gromadziło refleksje... Och, do diabła, z refleksjami!

– Nie grzeszmy – powiedziała na głos.

– A grzeszymy? – Szymon wrzucił ręcznik do łazienki, nalał sobie herbaty, myślał już zapewne o stosach zakurzonych sądowych akt i nie uczestniczył pełnią uwagi w rozmowie.

– Powiedzmy, że ja – ucięła. Chwyciła siatkę i portmonetkę. – Przypilnuj, żeby Sebastian zjadł do końca kaszkę, skoczę do sklepu.

Zawsze, gdy pojawiała się na ulicy, doświadczała uczucia wywoływanej swoją osobą sensacji. Sprawiało jej to nawet trochę przyjemności, sława – choćby tylko nadwiślańska – dodaje nieco pewności siebie, mało jednak, niestety, z niej wynika. Kolejka w sklepie zaszemrała wprawdzie na jej widok, nikt jednak nie rzucił się ku niej, nie po autograf oczywiście, co by było żałośnie śmieszne w tych okolicznościach, ale żeby jej zaproponować swoje miejsce bliżej lady. Tylko jakiś chwiejny pijaczek zawołał na cały sklep:

– Przepuście panią artystkę! – A gdy nikt się nie ruszył w kolejce, a Anna nie wiedziała, gdzie podziać oczy – zapiał łzawo: – Po ręcach powinni panią całować, a nie pchać się przed panią ze swoimi tyłkami.

– Jeśli nikt się nie sprzeciwi – ekspedientka za ladą uniosła się na palcach – obsłużę panią poza kolejnością.

– Nie, nie! – zaprotestowała Anna. – Dziękuję. Mam dużo czasu.

– Co się stało? – spytał Szymon, gdy wróciła do domu. Stał już w płaszczu przy drzwiach, ale jednak dostrzegł wypieki na jej twarzy.

– Nic. Tylko jutro ty pójdziesz po zakupy. Nikt cię nie zna, co najwyżej spotkasz jakiegoś byłego klienta, który zwymyśla kolejkę, że nie chce cię przepuścić do przodu.

– Haniu... – zaczął Szymon nie wiadomo dlaczego przepraszająco. (Za co? Za siebie? Za świat, w którym żyli?)

– Spóźnisz się do sądu! – krzyknęła.

Wyszedł cicho i dopiero, gdy usłyszała trzaśnięcie drzwi od windy, zrobiło się jej go żal.

– Zjadłem kaszkę! – obwieszcza triumfalnie Sebastian i Anna obdarza go mocnym całusem, nie zdając sobie sprawy, że przeznaczony jest on dla Szymona, któremu oto właśnie zepsuła dzień i który nigdy się nie dowie, że pod swoją nieobecność został za to przeproszony.

Ubieranie Sebastiana jest jedną z nielicznych okazji rozmowy z synem. Kiedy Anna przychodzi wieczorem z teatru, Sebastian już śpi, a popołudniowy powrót z przedszkola odbywa się zawsze w nerwowym pośpiechu – żeby zdążyć odstawić go do domu i na czas zjawić się przed przedstawieniem w garderobie. Sebastian bardzo sobie ceni te poranne chwile, niekiedy Anna odnosi wrażenie, jakby pragnął wyrazić jej za nie wdzięczność, i gdyby tylko miała czas na wzruszenia...

– Pomyliły ci się guziki – mówi jednak miękko, zamiast trzepnąć go po łapach niezdarnie zapinających bluzkę.

– Pani w przedszkolu sama zapina mi guziki! – Sebastian lubi chwalić się względami, jakimi darzą go w przedszkolu skokietowane przez niego panie. Anna zdaje sobie sprawę, że to nie jej, pożal się Boże, sława – ale urok Sebastiana sprawia, że wszystkie lgną do niego.

– Pani cię rozpieszcza – mówi prawie groźnie.

– Ty nie możesz? – pyta cichutko Sebastian.

– Czego ja nie mogę...?

– Rozpieszczać mnie! Sebastian unosi swoje długie rzęsy i patrzy na nią fiołkowym spojrzeniem Liz Taylor. Najbardziej zdumiewające jest to, że te oczy to po Paragrafie; trzeba dopiero wpatrzeć się w szkła okularów Szymona, żeby to stwierdzić.

– Nie mogę cię rozpieszczać – mówi Anna tym samym prawie groźnym tonem, choć znów walczy ze wzruszeniem, na które wciąż nie ma, naprawdę nie ma czasu – nie mogę cię rozpieszczać, bo ktoś wreszcie musi cię nauczyć zapinania guzików. Wiesz, co by się stało z ludźmi, gdyby się nawzajem rozpieszczali?

– Co? – pyta natychmiast Sebastian.

– No... niedobrze by było...

– Fajnie by było! – wykrzykuje Sebastian, usiłując wciągnąć prawy bucik na lewą nogę. – Bardzo fajnie by było!

– Nie wiem, czy tak fajnie. – Anna rezygnuje z dydaktyki, pośpiesznie kończy ubierać Sebastiana, szczotkuje mu włosy, kręci nim w koło, żeby obejrzeć go z każdej strony, a kiedy maszerują już oboje do tramwaju, wie, że z żadnym mężczyzną nie jest jej tak do twarzy, jak z tym właśnie, sięgającym jej do łokcia, bardzo poważnie kroczącym przy jej boku w granatowej dżokejce na złotych puklach, kraciastej kurtce i przykrótkich już nieco bryczesach.

– Gdzie ja znajdę dla ciebie spodnie? – mruczy.

– Spodnie się kupuje – poprawia Sebastian.

– No właśnie. Ale przedtem trzeba je znaleźć.

– Będziemy chodzić po sklepach?

– Tak, w poniedziałek.

– I pójdziemy na lody do Texu?

– Do Hortexu. Pójdziemy, jeśli będzie pogoda i nie będziesz miał chrypki.

– Na pewno nie będę miał chrypki – żarliwie przyrzeka Sebastian.

Uwielbia poniedziałki, kiedy Anna ma wolny dzień w teatrze, wcześniej odbiera go z przedszkola i chodzą razem po mieście. Czasem Szymon dopuszczony jest do tego rodzinnego święta i Anna doświadcza uczucia, tak podnoszącego na duchu wszystkie kobiety świata, że oto jest jak inne, ma męża i dziecko, zaraz wrócą do domu pod lampę nad okrągłym stołem, otworzy się telewizor, nastawi wodę na herbatę... Ale przecież tyle lat nauki włożyła w to, żeby właśnie nie być jak inne! Żeby się czymś wyróżniać, wybijać, wystawać ponad przeciętność. Czy teraz nie czekała na cud, który miał się przydarzyć tylko jej, a nie tym wszystkim paniom, które ciągnęły swoje pociechy do przedszkola? Bardzo trudno było pogodzić owe przeciwstawne pragnienia. Anna od dawna o tym wie i w bezustannej panice pozwala tym dwóm kobietom, z których się składa, okradać się wzajemnie.

Myśl o cudzie, na który czekała, przypomina jej o lekcji francuskiego zaraz po próbie u czarującej, ale mieszkającej daleko od teatru, przedszkola i domu, madame Valentine. Tę godzinę, z trudem wciśniętą w przepełniony program dnia, uskrzydla jednak tyle nadziei, że Anna z radością godzi się na wysiłek podróżowania komunikacją miejską w popołudniowej godzinie szczytu.

Teraz na szczęście, gdy we wszystkich fabrykach i biurach zaczęła się już praca, w tramwaju jest zupełnie luźno i Sebastian od razu znajduje miejsce siedzące dla siebie i dla niej.

– Kiedy będzie poniedziałek? – pyta.

– Już niedługo. Za trzy dni.

– Nie można w czymś pokręcić, żeby było prędzej?

– W czym pokręcić?

– W zegarku można nastawić jedną godzinę naprzód – przypomina się Sebastianowi zapowiadana w telewizji zmiana czasu na letni.

– Nie można w niczym pokręcić – uśmiecha się Anna – żeby prędzej był poniedziałek.

– Szkoda! – Sebastian smutnieje. Ale zaraz zajmuje go zawartość siatki kobiety w czerwonym berecie, siedzącej naprzeciwko. Wśród obfitej zieleni porów dostrzega pęczek rzodkiewek. Przytula się do matki i szepcze cichutko, żeby tamta pani nie słyszała:

– Kupisz mi?

– Kupię. Dostaniesz na kolację.

– Jakie urocze dziecko! – kobieta, która oczywiście wszystko słyszy, stara się tym komplementem zastąpić poczęstowanie Sebastiana rzodkiewką, na co w pierwszym odruchu może miała ochotę. – Urocze dziecko! – powtarza. – A pani przypomina mi Annę Turoń. Nikt pani tego nie mówił?

– Nie – zaprzecza Anna.

– Byłam na tym filmie... zaraz... jaki to tytuł...?

Anna milczy, patrząc przez okno na poranne ulice.

– Aha... „Zdobywanie świata”. Co to za tytuły teraz wymyślają. „Zdobywanie świata”! Człowiek zadowolony, jak zdobędzie kawałek mięsa albo kilo marchwi... Ale film mi się podobał. Ona taka śliczna i smutna, a on...

– Nie chodzę do kina.

– Nie? Powinna pani pójść. Spłakałam się jak bóbr, kiedy oni się rozstawali. Człowiek taki głupi, wie, że to na niby, a jednak płacze. Ale to przyjemnie popłakać sobie w kinie albo w teatrze.

– Nie chodzę do kina ani do teatru.

Anna chwyta Sebastiana za rękę i ciągnie go do wyjścia z tramwaju.

– Przecież ty chodzisz do teatru – woła Sebastian, który ma straszne przyzwyczajenie prostowania wszystkich kłamstewek starszych.

– Pracuję w teatrze, a więc dlatego nie chodzę do teatru – wyjaśnia Anna, choć wie, że Sebastian nie może tego zrozumieć.

Od przystanku do przedszkola jest już niedaleko. Niestety, po drodze jest kilka sklepów, o których Sebastian wie, że sprzedają w nich cukierki.

– Nie mamy już kartek? – pyta z nikłą intonacją nadziei.

– Wiesz dobrze, że nie.

– A kiedy będą nowe?

– Zaraz po poniedziałku. A może już w ogóle nie będzie kartek.

Sebastiana ogarnia przerażenie.

– To już nie będą dawać cukierków?

– Przeciwnie – śmieje się Anna. – Każdy będzie mógł sobie kupić, ile zechce.

Sebastian milknie; nie bardzo może sobie coś takiego wyobrazić. Od kiedy zaczął jeść cukierki, zawsze były na kartki.

– Może już w ogóle nie będzie kartek – powtarza Anna, a sklep z nabiałem, który mijają, załadowany masłem, serami, mlekiem i śmietaną, sklep bez żadnej kolejki – jest najprzyjemniejszym widokiem tego ranka. Może to się jakoś ułoży, myśli Anna, poprawi i naprawi, może ludzie zwrócą się ku sprawom możliwym do rozwiązania, może wreszcie zaczną ułatwiać sobie życie. We wszystkich zawiłościach świata jest jednak miejsce na dobrą wolę, szkoda, że nie istnieją komputery, które by mogły obliczać płynące z niej pożytki...

– Przyjdziesz po mnie punktualnie? – pyta Sebastian, gdy zbliżają się do drzwi przedszkola.

– Oczywiście. Może nawet trochę wcześniej.

– Trochę wcześniej? – powtarza Sebastian z zachwytem.

Wciąż trzyma ją za rękę, choć mógłby już pobiec ku wejściu, nawet młodsze dzieci wykazują tę cieszącą je samodzielność. Ale Sebastian kilka dni temu przeżył boleśnie prawie godzinne spóźnienie matki i odtąd co dnia odbiera od niej przyrzeczenie, że to się więcej nie powtórzy.

– Na pewno trochę wcześniej – powtarza Anna. Czeka jeszcze, aż za Sebastianem zamkną się drzwi, powinna wejść za nim do środka, ale panie przedszkolanki zwykły zatrzymywać ją rozmową, a nie ma na to czasu, pozwala sobie na ten luksus tylko w poniedziałek, teraz musi jej wystarczyć pewność, że Sebastian po drugiej stronie drzwi jest już bezpieczny i pod dobrą opieką. Aniołami wydają jej się kobiety, które na kilka godzin dziennie zdejmują z niej ten ciężar, i jak koszmar wspomina okres, kiedy Sebastian był jeszcze za mały, żeby go oddać do przedszkola; opiekowały się nim różne panie z ogłoszenia, co do których nigdy nie można było mieć pewności, czy im się ten obowiązek nagle nie sprzykrzy. Może powinna w tamtych latach wziąć trzyletni urlop wychowawczy, ale miała akurat dobre role w teatrze, wiele propozycji w telewizji, no i wreszcie zagrała w filmie, dzięki któremu czekała teraz na ów cud, jaki miał się zdarzyć właśnie tej wiosny.

Anna oddala od siebie poczucie winy wobec Sebastiana, przecież kiedyś mu to wszystko wynagrodzi, na pewno mu to wynagrodzi, nie należy trapić się tym akurat dziś, kiedy słońce zaczyna wreszcie pokazywać się zza chmur, a nieśmiała zieleń drzew nabiera soczystej barwy. Anna poprawia włosy, wydłuża krok, lekko wskakuje do autobusu i bez przykrości przyjmuje fakt, że wszyscy na nią patrzą. Jakiś szarmancki starszy pan ustępuje jej miejsca, dziękuje mu najpiękniejszym uśmiechem (będzie miał staruszek o czym opowiadać w Kole Emerytów). Wewnętrznie rozpogodzona wysiada na przystanku w pobliżu teatru, wpadając od razu w ramiona Marka Sarpowicza, który najwidoczniej tu na nią czekał.

W Annie zamiera serce. Marek był jej partnerem w „Zdobywaniu świata”. Kręcił właśnie następny film z tym samym reżyserem, cudownym i w ich przekonaniu najznakomitszym Wojtaszkiem Tarłą, który miał być głównym adresatem cudu, na jaki wraz z całą ekipą czekali. Jeśli więc Marek zjawił się teraz, żeby złapać ją przed próbą, to chyba miał już jakieś wiadomości...

Anna wpatruje się w jego twarz roziskrzonymi oczyma.

– Wiesz już coś?

Zdumiony Marek cofa się o krok.

– Co...? Co mam wiedzieć?

– A na co czekamy?

– Ach, o to ci chodzi – uśmiecha się Marek z zakłopotaniem. – Nic jeszcze nie wiem.

Anna czuje się nakłutym szpilką balonikiem, z którego uchodzi cała napełniająca go radość. Opanowuje się z trudem.

– Przecież Wojtaszek miał być w ministerstwie.

– I był. Ale niczego się nie dowiedział. Nie ma decyzji.

– Nie ma decyzji... – szepcze Anna i gotowa jest uderzyć Marka w ten kudłaty łeb, który tak podoba się paniom. – Dlaczego wobec tego... Dlaczego na mnie tu czekałeś?

Marek milczy skubiąc brodę; tyle razy kłuła Annę podczas pocałunków na planie, ale nie pozostawiło to w niej żadnych podniecających wspomnień.

– Dlaczego? – krzyczy.

– Elżbieta mnie przysłała, żebym złapał cię przed próbą.

– Elżbieta?

– Tak. Sądziła, że pamiętasz jeszcze, jak to było z Sebastianem. Mamy kłopoty z Magdusią. Od wczoraj rana... wiesz, ani razu... Czy półrocznym dzieciom się to zdarza...?

– Co... czy zdarza się półrocznym dzieciom...?

– Takie zahamowania. Od wczoraj rana... od wczoraj rana...

– ...nie zrobiła kupki, tak?

– Właśnie, o to chodzi.

– Mój biedaku! – Anna wsuwa dłoń pod ramię Marka i zabiera go z przystanku, gdzie już zaczynał się wokół nich gromadzić zaciekawiony tłumek. Strapiona twarz Marka nie powinna budzić w niej wesołości, ale jednak nie może powstrzymać się od śmiechu, wciąga Marka w najbliższą bramę i usiłuje go także rozbawić. – O czym my mówimy, Marek? Gdyby ci ludzie to słyszeli...

– Co w tym śmiesznego?

– Co najmniej pół Polski uważa nas za kochanków także i poza filmem. A ty czekasz na przystanku, żeby mi powiedzieć, że Magdusia od wczoraj nie zrobiła kupki.

– Elżbieta sądziła, że może coś poradzisz. Czy Sebastian...

– Sebastian oddawał się tej czynności z prawdziwym entuzjazmem! – Anna wciąż nie może pohamować wesołości, tarmosi Marka za poły wymiętej kurtki – i nagle robi jej się go żal. Skapcaniał jakoś w tym małżeństwie, gdzież to błyszczące dawniej oko, ta postawa zdobywcy? Nie przespane noce przytępiły jego twarz ociężałą sennością, upodobniając go do innych młodych ojców, snujących się półprzytomnie po kraju, który zawsze w trudnych latach fundował sobie wyż demograficzny, zadziwiający świat. – Słuchaj! – mówi cicho – czy nie masz wątpliwości...?

– O czym myślisz? – przytomnieje na chwilę Marek.

– O tym trudzie, który kobiety i mężczyźni w naszym wieku wkładają w utrzymywanie swoich rodzin. Dla jakiego świata spłodziliśmy nasze dzieci?

– Nie dążyłem świadomie do ojcostwa.

– Wypadek przy pracy, tak?

– Coś w tym rodzaju. – Marka nie rozśmiesza popularne powiedzenie. – Wojny zawsze groziły światu, a mimo to ludzie się rodzili.

– Masz na myśli te poczciwe wojny, o których uczyliśmy się podczas lekcji historii?

– Najpoczciwsza będzie ta, która wcale nie wybuchnie, nastraszona samą sobą.

– Daj Boże! – szepcze Anna z żarliwie zgodliwą chęcią uwierzenia w słowa Marka. – A Elżbiecie powiedz, żeby zaparzyła rumianku. Jeśli nie pomoże, niech się zgłosi z Magdusią w przychodni.

– A nie mogłabyś jednak wpaść po próbie?

– Mam akurat francuski z madame Valentine.

– Ty jednak jesteś wariatka! – mruczy Marek.

– Dlaczego? – Anna wyprowadza go z bramy i wyciąga rękę na pożegnanie.

– Naprawdę wierzysz, że coś takiego mogłoby się wydarzyć?

– Jestem tego pewna.

– Wariatka! – mruczy wciąż Marek.– Wariatka!

– Tylko podkręcaj Wojtaszka, żeby energiczniej chodził koło sprawy.

– Nie wszyscy artyści mają siłę przebicia.

– Niestety. I wciąż na takich trafiam.

Rozstawszy się z Markiem, Anna musi popracować nad sobą, nad wyrazem oczu i ust, żeby nikt w teatrze nie mógł domyśleć się rozczarowania, jakie spotkało ją przed chwilą. Wkracza do małej salki, gdzie odbywają się czytane próby, swobodna i promienna, sama radość i sukces; aktor musi grać także poza sceną.

Młody reżyser, pracujący gościnnie w teatrze, rozwodzi się nad rozlicznymi wartościami zagranicznej sztuki, którą przedstawia aktorom. Jak większość Polaków pokorny wobec obcych świetności, podchodzi do jej tekstu z żarliwie nabożną dobrą wolą. Ale nie udaje mu się zarazić nią słuchaczy, próba wlecze się sennie, ożywiana jedynie nie związanymi z nią szeptami, które młody reżyser karci kokietująco zgorszonym spojrzeniem. Bardzo pragnie pozyskać zespół, stać się „swoim chłopem” w tym gronie, ale równocześnie pragnie od początku kariery roztaczać wokół siebie aurę Leona Schillera, nie wie, jak pogodzić z sobą te dwa pragnienia; albo będą mnie lubić, albo podziwiać i szanować, myśli, czy istnieje trzecia możliwość w tym środowisku?

– Autor najwidoczniej nie znosi pań, nie napracował się nad damskimi rolami – mruczy siedząca obok Anny Ewa Zabiełło. Nie uwikłana tak jak Anna w obowiązki rodzinne, młoda i piekielnie zdrowa, a w dodatku nigdy nie syta demonstrowania swojej płci na scenie – pragnie grać, grać za wszelką cenę.

Niedobrze ze mną – myśli Anna – mnie się już nie chce, a przynajmniej nie tak jak dawniej. Starzeję się? Boże drogi! W dwudziestym ósmym roku życia? Trzeba mi czegoś, co by mnie wyrwało z otępiającego rytmu codzienności, ruszyło z miejsca, podbiło w górę, jeśliby nawet trzeba było potem spaść i połamać sobie gnaty. To podłe z mojej strony – myśli, wciąż nie mogąc skupić się nad analizowanym tekstem, bardzo podłe wobec Sebastiana i wobec Paragrafa także, powinna żyć dla nich i zapomnieć o głupstwach, które chodzą jej po głowie. Wojtaszek Tarło chyba naprawdę nie ma siły przebicia i nie potrafi sprzedać filmu, który rzeczywiście mu się udał, a tym samym ten cud, choć mógłby się wydarzyć, nie wydarzy się nigdy i można by już od dziś nie dręczyć się tym szlifowaniem francuskiego u madame Valentine, ale nadzieja jest jedynym miłym uczuciem, które ożywia serce Anny, i nie pozwoli jej sobie odebrać.

Aby ją umocnić, kupuje po wyjściu z teatru pięć bukiecików fiołków dla madame Valentine, po czym uformowawszy z nich w autobusie zgrabną wiązankę, wręcza ją już na progu starszej pani.

– Są jakieś wiadomości? – wykrzykuje madame; wciąga ją do pokoju i sadowi w fotelu, spodziewając się długiej i radosnej opowieści.

– Ach, nie – musi sprawić jej zawód Anna, ale stara się nadać mu jak najładniejszą formę – gdyby były jakieś wiadomości, dostałaby pani róże. A te fiołki to dlatego, że dzień niespodziewanie zrobił się taki piękny i że jestem w wyjątkowo dobrym nastroju.

– Zaraz wstawię je do wody – madame Valentine staje przed serwantką, gdzie trzyma swoją cenną porcelanę, i zastanawia się nad doborem odpowiedniego dla fiołków naczynia, po czym szurając nieco po podłodze futrzanymi bamboszkami na chudziutkich nóżkach udaje się do kuchni.

Ale powstrzymuje ją okrzyk Anny:

– Czikuś!

– Czikuś zamknięty jest w łazience – uspokaja ją madame.

– Dziękuję.

Jakoż z łazienki wzdłuż szpary między drzwiami a podłogą rozlega się posapywanie Czikusia, oburzonego metodami, jakie się wobec niego stosuje tylko dlatego, że panie drżą o swoje rajstopy. Czikuś jest pięknym przedstawicielem niemodnej już – jak wszystko wokół madame Valentine – rasy pekińczyków. Uwielbia swoją panią i nie znosi jej uczennic, choć – myśli Anna – powinien je lubić, choćby za to, że dla jakichś tam swoich nadziei uczą się języka, który przestał już obowiązywać w świecie.

– Co dziś czytamy? – pyta, gdy madame, postawiwszy naczyńko z fiołkami na stoliczku, sadowi się naprzeciwko niej w fotelu.

– Dzisiaj – madame Valentine poprawia białe loczki nad czołem – mam dla pani prawdziwy rarytas.

– Rarytas?

– Coś z branży filmowej. Pożyczyłam z empiku „Paris Match”. Są recenzje filmowe, a nawet mała wzmianka o przygotowaniach do tegorocznego festiwalu w Cannes...

– Mój Boże! – wzdycha cichutko Anna.

Madame przechyla się nad stolikiem i lekkim muśnięciem palców dotyka jej głowy. Milczą obie przez chwilę, a potem madame z wzmożoną energią dla pokrycia wzruszenia rozkłada francuski tygodnik.

– Od czego zaczniemy?

– Od przygotowań do festiwalu w Cannes oczywiście.

Po wyjściu od madame Valentine Anna już się nie śpieszy. Ma połowę dnia za sobą, a w tej drugiej połowie jest kilkadziesiąt minut dla niej samej, wchodzi więc do jakiegoś baru, zjada coś bardzo niesmacznego, żałując przy płaceniu rachunku, że nie zdecydowała się na zupę i pierogi w barze mlecznym; w różnicy cen zmieściłyby się co najmniej trzy pęczki rzodkiewek dla Sebastiana. Przypomniawszy sobie o rzodkiewkach, kupuje je w najbliższym kiosku warzywnym, i nie może się oprzeć pokusie, żeby jednej z nich – bez mycia – nie schrupać.

Krótka myśl o Szymonie, że chyba ostatnio zmizerniał, ale może i ona zmizerniała, a jemu nie przychodzi na myśl zwrócić na to uwagi... Jeśli tam pojadę, myśli Anna, a jest to myśl skierowana w te najwyższe rejony nad światem, gdzie zapadają wszystkie decyzje, myśl-modlitwa, myśl-przyrzeczenie, jeśli tam pojadę, może jakoś lepiej się to wszystko ułoży; wróci stamtąd przychylniejsza swemu życiu, bardziej z nim pogodzona. Może jednak jest coś warte, skoro nie zmarnowało jej do cna w swoim kieracie, skoro kura domowa nie zadziobała jeszcze aktorki...

Jest nią przez dwie godziny wieczorem w teatrze. Ale nie podnosi jej to na duchu tak, jak tego oczekiwała.

Przedstawienie straciło jakby tempo, słowa – swój pełny sens. Na nie wypełnionej publicznością sali puste krzesła w rzędach zieją czernią żałoby po dawnych stuprocentowych frekwencjach. „Gracie tak samo dla pięciu widzów, jak dla pełnej sali” – mawiał profesor w szkole, i Anna wierzyła w to zawsze. Ale tego wieczoru przestała wierzyć. Dzieje się ze mną coś niedobrego, myśli w popłochu między słowami wyuczonego tekstu sztuki. Niechże prędzej ogłoszą tę decyzję i niech już będzie wiadomo, czy cud się ziścił, czy nie, zwariuję, jeśli to dłużej potrwa. Och, spać! – myśli. Jak najprędzej znaleźć się w łóżku i spać!

– Weźmiemy taksówkę? – pyta Ewka Zabiełło w garderobie po przedstawieniu. Zmywają z twarzy sceniczny makijaż, spod którego zaczyna – kawałek po kawałku – wyzierać bladość ich twarzy, jakby nienaturalna i chorobliwa.

– Weźmiemy – godzi się Anna. Mieszkają niedaleko siebie, i jeśli tylko na Ewkę nikt nie czeka, razem wracają do domu.

– Kiedy zreperują waszego malucha?

– Nie wiem. Brakuje jakiejś ważnej części. Paragraf oddawał go do warsztatu, a on w życiowych sprawach...

Ewka odwraca się ku niej, lewe oko zdobi jeszcze sztuczna rzęsa i fioletowe cienie, prawe pozbawione tej oprawy wydaje się nagie i przeraźliwie smutne.

– Dlaczego mówisz wciąż o Szymonie – „Paragraf”?

Anna wzrusza ramionami.

– Sama nie wiem.

Prawe oko Ewki smutnieje jeszcze bardziej.

– Nie rób tego. Gdybym miała takiego męża, nie nazywałabym go Paragrafem.

Ale jak go tak nie nazywać, skoro – gdy tylko Anna zjawia się w drzwiach – nie pyta jej o przedstawienie czy o samopoczucie, ale od razu woła:

– Minister zarządził rewizję nadzwyczajną! Rewizję nadzwyczajną wyroku w procesie zabójców taksówkarza z Otwocka.

Anna zrzuca przy progu obuwie i w rajstopach wchodzi do pokoju, sprawdza, czy Sebastian śpi. Nic jej nie obchodzi to, o czym mówi Szymon, ale pyta:

– Mówili w dzienniku?

– Tak.

– Czym się przejmujesz? To nie twój wyrok.

– Mój, czy nie mój, to bez znaczenia. Sprawa dotyczy wszystkich sędziów. Kara śmierci...

Anna idzie do kuchni, nalewa sobie zimnej herbaty.

– Znam dokładnie twój pogląd na karę śmierci. Czy Sebastian wypił swój soczek?

– Tak... Oczywiście... – Szymon przytomnieje i jest przez chwilę wśród domowych spraw. – Pytasz, jakbym kiedykolwiek zapomniał mu go dać.

– Ale dziś jesteś taki zaaferowany...

– Bo jest czym. Rewizja została spowodowana protestem publiczności na sali po ogłoszeniu wyroku nie orzekającego kary śmierci.

– Sama bym protestowała, gdybym tam była. Dwóch bezwartościowych dla społeczeństwa oprychów morduje człowieka...

– Ale zachowanie publiczności na sali ani listy protestacyjne nie powinny podważać wyroku.

Anna tłumi ziewanie.

– Toteż Sąd Najwyższy rozpatrzy jeszcze raz sprawę. Wyszkoliłeś mnie już w tej procedurze sądowej. – Usiłuje się uśmiechnąć, ale nie bardzo jej się to udaje. Och, Boże! – myśli. Spać. Skończyć tę rozmowę, wskoczyć do łazienki, a potem pod kołdrę i spać, spać! Ale równocześnie przypomina jej się to, co powiedziała Ewka... „Gdybym miała takiego męża...”. Nie powiedziałaby tego, gdyby to z nią wiódł podobne rozmowy. Mógłby się zapytać, jak się udało przedstawienie, czy były długie oklaski, czy też publiczność od razu rzuciła się do szatni... Jego spektakle kończą się inaczej, nie oczekuje oklasków i nie przypuszcza, że komuś może na nich zależeć. – Odrywa ci się guzik od piżamy – mówi. – Jutro rano ci przyszyję. Teraz za bardzo chce mi się spać.

– Wyobrażam sobie, co się jutro będzie działo w sądzie – ciągnie nie zrażony Szymon. Upija herbaty z jej szklanki; zdjął okulary i wpatruje się z bliska w jej twarz fiołkowymi oczyma Sebastiana, czekając na jej uczestnictwo w tym wyobrażeniu.

Ale Anna wstaje, rozbiera się po drodze i zamyka za sobą drzwi łazienki. Czuje się znużona i wyprana z wszelkich emocji, myśl o tysiącu oprychów, których czeka kara śmierci, nie jest w stanie jej ożywić, wchodzi do wanny i osłoniwszy włosy nylonowym kapturkiem puszcza prysznic, unosząc twarz ku kojącym uderzeniom kropel.

Kiedy opuszcza łazienkę, Szymon już leży na swoim miejscu pod ścianą. W nadziei, że zasnął, ostrożnie układa się na samym brzegu tapczanu i doznaje niemiłego zdumienia, gdy Szymon przyciąga ją ku sobie.

Zwykle odbywa się to rano, kiedy Sebastian śpi jeszcze, a oni budzą się wcześniej, wypogodzeni snem i życzliwsi dla siebie niż u schyłku dnia. To, że Szymon zdecydował się naruszyć ten zwyczaj, przydając spontaniczności ich małżeńskim zbliżeniom, powinna przyjąć z entuzjazmem, zaleciłyby to zapewne wszystkie podręczniki seksuologiczne świata. Ale ona, zamiast przytulić się i oddawać pocałunki, mówi złym, ostrym szeptem:

– Nie wiedziałam, że podnieca cię myśl o karze śmierci.

Szymon nieruchomieje. Poczuła najpierw ciężar jego ręki na piersi, twardnienie ust na policzku, dopiero po długiej chwili odsunął się i jednym podrzuceniem ciała ułożył na wznak na przeciwległym brzegu tapczanu. Czekała, że krzyknie, że coś powie, że wreszcie usłyszy od niego, jaka jest niemożliwa i okropna, i jak trudno jest żyć z taką kobietą. Ale on milczał, i sama musiała powiedzieć sobie prawdę o tym niezrozumiałym stworzeniu, jakim była dla siebie, musiała na siebie nakrzyczeć i użyć epitetów, na które on zapewne nigdy by się nie odważył.

W tej bolesnej rozgrywce między nimi, wciąż milczący Szymon okazałby się niewątpliwym zwycięzcą, ale popełnił jeden błąd – zasnął. Jeszcze raz zdumiewając ją tej nocy, zaczyna wydawać cichutkie pomruki i posapywania, które najpierw wydają jej się złudzeniem, potem – tragicznym faktem. Śpi, kiedy ona nienawidzi siebie za wyrządzoną mu krzywdę, i w dodatku śni mu się zapewne minister sprawiedliwości albo co najmniej prezes Sądu Najwyższego, nie ona, ale minister albo prezes. I jest to wystarczającym powodem, żeby w tej małżeńskiej „story” skrzywdzeni i żałowani stali się krzywdzicielami, a prawdziwym krzywdzicielom została w zupełności odjęta ich wina.

Pasje i uspokojenia

Подняться наверх