Читать книгу Pasje i uspokojenia - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 5
II
ОглавлениеAnna nie wierzy własnym uszom. Cud, na który czekała, spełnia się naprawdę! Przysiadła na brzegu krzesła, rajtuzy Sebastiana wypadają jej z rąk. To nie z telefonu od Wojtaszka Tarły, jak sobie wyobrażała, i nie ze zdyszanej radości Marka czekającego na nią przed teatrem, lecz z krótkiego komunikatu radiowego dowiadywała się, że na tegorocznym festiwalu w Cannes Polskę będzie reprezentować film „Zdobywanie świata” w reżyserii Wojciecha Tarły, z Anną Turoń i Markiem Sarpowiczem w rolach głównych.
– To niemożliwe – szepcze do siebie Anna. – To mi się śni. Albo zwariowałam! Tak długo wmawiałam to sobie, aż opętała mnie ta myśl: Na tegorocznym festiwalu w Cannes Polskę będzie reprezentować film „Zdobywanie świata”...
Sebastian niecierpliwie majta bosymi nogami.
– Mama! Prędzej!
Anna rzuca mu rajtuzy.
– Ubierz się sam!
– Nie chcę! Spóźnimy się do przedszkola.
– I tak przychodzisz później niż inne dzieci.
– Dlaczego? – pyta od razu Sebastian.
– Bo ja chodzę do teatru później niż inni ludzie do fabryk i biur.
– Dlaczego? – Sebastian jest niestrudzony w zadawaniu pytań.
– Daj mi spokój!
– Zawsze mówisz: daj mi spokój.
Anna chwyta Sebastiana i unosi wysoko.
– Ale dzisiaj mam do tego prawdziwy powód, nie dąsaj się na mamę. Ciesz się razem z nią. Spełniło się coś, na co czekała.
– Co to takiego? Kupisz mi coś?
– Oczywiście, że ci kupię. – Anna całuje syna, sadza go znów na fotelu, postanawia być czarująco miła i dobra dla wszystkich, sytuacja nie tylko na to zasługuje, ale wręcz tego wymaga.
Najpierw więc telefon do Szymona! Anna sadowi się w fotelu, bierze aparat na kolana, choć nie znosi, gdy robią to w filmach aktorzy całego świata. Telefon do Szymona! – Kochanie! – powie mu. – Przepraszam, że ostatnio byłam niezbyt miła. Ale to z nerwowego napięcia. Czekałam, aż ogłoszą wreszcie, który film pojedzie do Cannes. No i właśnie ogłosili. Słyszałam przed chwilą w radiu. Jedzie „Zdobywanie świata”. Pogratuluj mi!
Ale zamiast głosu Szymona odzywa się w słuchawce głos pani Wisi, prowadzącej sekretariat wydziału karnego, którą Szymon nazywa starszą panią ze względu na przedemerytalny wiek.
– Pan sędzia jest na rozprawie.
– O mój Boże!
– Czy stało się coś?
– Nie! To jest... tak! A nie można by męża poprosić na chwilę do telefonu?
– Cóż znowu! – oburza się pani Wisia, z trudem zachowując uprzejmość. – Mogę przekazać coś podczas przerwy.
– A więc proszę powiedzieć, że jadę do Cannes!
– Dokąd, proszę pani?
– Do Cannes! Na festiwal! Nie słyszała pani...?
– Ależ tak. Tylko... początkowo nie skojarzyłam sobie...
– Niech więc pani sobie skojarzy. Do Cannes na festiwal. Przekaże pani?
– Oczywiście – prawie oschle przyrzeka długoletnia pracownica sądowej kancelarii.
Kocha się w Szymonie – myśli Anna. – Wszystkie sekretarki kochają się w swoich szefach, więc dlaczego – mimo swego wieku – miałaby być wyjątkiem?
– Niech mu pani powie – woła bojąc się, że tamta jakby słysząc jej myśli, odwiesi słuchawkę – niech mu pani powie, żeby zadzwonił do teatru. Chociaż nie... Może nie być mnie w teatrze, pewnie zwolnię się z próby... Będę miała tyle spraw do załatwienia...
– Gdzie więc ma pan sędzia zadzwonić?
– Niech w ogóle nie dzwoni. Sama spróbuję jeszcze raz zadzwonić albo wpadnę do sądu, a jeśli nie, to zobaczymy się dopiero po południu... Zobaczymy się po południu w domu. A... może... mąż wstąpiłby po Sebastiana do przedszkola...? Nie wiem, czy zdążę go odebrać.
– Rozprawa może się przeciągnąć – zauważa z godnością pani Wisia.
– Dobrze – Anna miałaby ochotę ją trzepnąć, gdyby była w zasięgu jej ręki. – Postaram się odebrać go sama.
– Oczywiście, rozprawa jest najważniejsza – mruczy odłożywszy słuchawkę. Kontakt z sądem zepsuł jej humor, ale przed rozmową z Wojtaszkiem Tarłą wypogadza się znów promiennie – niestety, telefon w mieszkaniu najsłynniejszego tego dnia reżysera jest wciąż zajęty. Anna kilkakrotnie nakręca numer, ale bezskutecznie. Dzwoni więc do Marka Sarpowicza, ale i tym razem w słuchawce odzywa się sygnał zajętego numeru. Gratulacje! – myśli Anna i natychmiast odkłada słuchawkę na widełki, bo pewnie i do niej ktoś pragnie się dodzwonić niecierpliwiąc się, że ona wciąż rozmawia. Ciekawe, kto też pierwszy zadzwoni? – zastanawiała się, i trochę jej żal, że to nie Szymon, na pewno nie Szymon, odgrodzony od jej światowych spraw całą ponurością swego zawodu.
Telefon jednak milczy, jakby się zawziął. Anna zdejmuje go więc z kolan i odstawia na stolik. Teraz dopiero zauważa Sebastiana, kompletnie ubranego, w starannie pozapinanej kurteczce, bryczesach i granatowej dżokejce na gładko uczesanych włosach.
– Nie! – woła. – Mój syn się sam ubrał!
– Bądź zadowolona ze mnie – mówi Sebastian. – Chociaż raz!
– Co to znaczy? Skąd się nauczyłeś takich słów?
– Pani tak do nas mówi, jak coś dobrze zrobimy.
– No więc jestem z ciebie zadowolona! Ale „chociaż raz” opuszczę, bo przecież częściej mi się to zdarza.
– Idziemy? – pyta Sebastian.
Anna spogląda na telefon.
– Muszę się przebrać.
– Przecież jesteś ubrana.
– Włożę kostium. Dzień jest za piękny na kurtkę i spodnie.
– Dlaczego ja zawsze muszę nosić spodnie? – pyta Sebastian.
Anna nie odpowiada. Telefon wciąż milczy. Czyżby nikt nie słuchał rannych komunikatów? To dlaczego do Wojtaszka i Marka dodzwonić się nie można? Jeszcze raz nakręca numer reżysera, potem kolegi: obydwa są zajęte. Zajęty jest również numer na Puławskiej, zespół filmowy chyba także ogarnął szał. Na wszystkich piętrach starego i ciasnego budynku nie mówiono zapewne o niczym innym. Anna wyszarpuje z szafy kostium, szuka bluzki, potem nowych rajstop, do spodni nosi stare o spuszczonych oczkach...
Wreszcie jakby jakiś brzdęk w telefonie, nie dzwonek, ale właśnie brzdęk – Anna nasłuchuje przez długą chwilę, nie mając odwagi podnieść słuchawki, żeby nie przerwać połączenia. Ale po tym brzdęku następuje znów cisza. Chyba się nagle nie zepsuł, złośliwe bydlę! – myśli Anna o telefonie i podnosi wreszcie słuchawkę, w której brzmi długi, spokojny sygnał.
Ale kto właściwie miałby do niej zadzwonić? Matka była już w aptece, ojciec w swoim biurze, matka Szymona mieszkała w miejscowości, która nie miała automatycznego połączenia telefonicznego z Warszawą. Koleżanki i koledzy byli właśnie w drodze do teatru, a poza tym, czy to dla nich taka radość, że ona jedzie do Cannes...?
Sebastian przysiadł na brzegu fotela i nie spuszczając z niej oczu usiłuje porozpinać kurtkę.
– Kiedy wyjdziemy?
– Jak się ubiorę. I umaluję.
– Zawsze się tak nie malujesz. Tylko trochę.
– Bo dziś jest święto.
– To dlaczego ja idę do przedszkola?
– Bo to jest inne święto. Tylko moje i jeszcze paru osób. Wieczorem ci to wytłumaczę.
Wreszcie telefon! Anna jednym skokiem jest przy aparacie.
– Tu Anna Turoń! – woła.
Odpowiada jej chwila jakby zdyszanej ciszy, potem rozlega się zakłopotane chrząknięcie i wreszcie zachrypnięty głos:
– Tu Fjałkowski. Gospodarz domu... Dozorca.
– Tak, słucham pana – Anna nie umie ukryć rozczarowania, jej głos brzmi cierpko.
– Chciałem pani pogratulować. Właśnie słyszałem przez radio i mówimy z żoną, że to pewnie pani... Bo wszystko się zgadza, nazwisko i imię i to, że pani aktorka...
– Zgadza się, panie Fjałkowski – Annie staje coś w gardle, ledwie może wykrztusić tych kilka słów.
– Ż ona więc mówi – zadzwoń, powiedz, że się cieszymy. Zawsze to człowiekowi miło, jak się inni cieszą, kiedy go co dobrego spotyka.
– Dziękuję panu – szepcze Anna. – Oczywiście, że bardzo mi miło...
– Teraz to jakby cały nasz blok był więcej wart. Dziękuję pani!
– Pan mnie? Panie Fjałkowski! To ja panu dziękuję.
– Nie, nie – upiera się zachrypnięty głos w słuchawce.
– Ja pani!
Kiedy milknie, Anna długo stoi w bezruchu i dopiero po chwili sprawdza palcem, czy łzy, które nagle poczuła, nie zwilżyły jej rzęs dopiero co powleczonych tuszem.
– Idziemy? – dopytuje się Sebastian. Znowu się pozapinał, ta opanowana wreszcie czynność zaczyna mu sprawiać widoczną satysfakcję.
– Tak, idziemy.
Kiedy są już w drzwiach – Anna tego dnia bez żadnych toreb i siatek – jeszcze raz rozlega się telefon. Długo dzwoni, zanim Anna decyduje się zawrócić od progu. Przed telefonem Fjałkowskiego podbiegłaby do aparatu natychmiast, teraz zbliża się powoli prawie niezadowolona, że musiała cofnąć się od drzwi, co podobno wróży pecha w ciągu całego dnia.
– Anna – mówi bezbarwnie.
– Gratuluję! – woła Wojtaszek Tarło. – I całuję cię, czego – pamiętaj – nie omieszkam uczynić osobiście.
– Gratulacje należą się przede wszystkim tobie! Usiłowałam się do ciebie dodzwonić zaraz po komunikacie, ale telefon był wciąż zajęty.
– Miałem kilka rozmów.
– Czy także dowiedziałeś się dopiero z radia?
– Właściwie wiedziałem już wczoraj, ale bałem się, że wiadomość nie jest całkiem pewna. Wolałem poczekać.
– Dobrze zrobiłeś. Nie przeżyłabym rozczarowania.
– Wolałem poczekać. Mogły zajść różne okoliczności.
– Czy są już jakieś szczegóły dotyczące wyjazdu?
– Jeszcze nie. Ale szykuj suknię!
– O, Boże! Jeszcze wcale o tym nie myślałam.
– No to myśl! Masz mało czasu. Całuję cię, Hanka! Pamiętaj, że musisz wyglądać antykryzysowo.
– Łatwo ci to powiedzieć. Nic nie mam.
– Masz siebie. Tak wyposażonym zagranicznym dziewczynom to wystarcza. Pokazują siebie po kawałku...
– Nie poznaję cię, Wojtaszku! Tak mnie okrywałeś w swoim filmie...
– Bo film jest ascetyczny. Liczę na to, że to zaszokuje. Za biedni jesteśmy, żeby podrabiać lub naśladować. Możemy tylko zaskakiwać przeciwstawieniem.
– Tylko nie mów tego na konferencji prasowej.
– Dlaczego? Właśnie zamierzam coś podobnego powiedzieć – Wojtaszek urywa, milczy przez chwilę. – Prawdopodobnie zostaniemy przed wyjazdem poproszeni do ministerstwa, zawiadomię cię o tym. A w ogóle, jesteśmy w kontakcie. Do widzenia, Hanka!
– Do widzenia! Dziękuję za telefon.
Po odłożeniu słuchawki Anna nie od razu kieruje się ku drzwiom. Widzi siebie, Wojtaszka i Marka w międzynarodowym festiwalowym tłumie. Wojtaszek, niski i niepozorny, zginąłby zapewne nawet w foyer kina w Wołominie, kto przeczuje w nim tę czułą duszę słowiańską, kto dostrzeże na niej guzy, ponabijane w toczonych walkach? Boże! Żeby wziął chociaż smoking i odpowiedni do niego krawat! Nigdy nie widziała jeszcze Wojtaszka w krawacie, nosił zawsze jakieś trykotowe koszulki i nieprawdopodobne, za małe albo za duże na niego kurtki – to nie on jej, ale ona jemu powinna przypomnieć o odpowiedniej garderobie do Cannes, gdzie przed dwoma laty brylował ktoś taki jak Wajda. – Najmniej można się było obawiać o wygląd Marka. Wystarczy, że ponad tłum będzie wystawała jego kudłata głowa, reszta mogła być niewidoczna w ścisku. No, a ona... Skąd miała wziąć suknię, w której mogłaby, w której musiała pokazać się w Cannes? Sprawa z babskiej i błahej stawała się prawie patriotyczna, to nie ona miała tam stać w świetle fleszów i reflektorów, ale polska aktorka, którą jej kraj wysłał na festiwal...
– Idziemy? – Sebastian, pozostawiony przy progu, zdążył się już znowu porozpinać i zastanawia się nawet, czy nie ściągnąć kurtki.
– Teraz już naprawdę idziemy. – Anna wyciąga klucze, zamyka drzwi, i gdy słyszy, że telefon znowu zaczyna dzwonić, juz nie wraca do mieszkania.
W przedszkolu czeka ją niespodzianka. Wszystkie panie zebrały się przed wejściem, pani kierowniczka wręcza jej śliczną wiązankę stokrotek.
– Nasze najserdeczniejsze gratulacje! Cieszymy się razem z panią. Niech pani je wszystkie zakasuje, te zagraniczne piękności.
– To będzie trudne! – śmieje się Anna i pozwala obcałowywać się przedszkolankom, choć na ogół tego nie lubi, niczego się tak nie boi jak wirusów, aktorka nie ma prawa chorować, aktorka musi być co dnia na scenie.
– Czy mama ma imieniny? – pyta Sebastian, niemile dotknięty tym, że żadna z pań nie zwraca na niego uwagi.
– Więcej niż imieniny! – woła pani kierowniczka i obcałowuje teraz Sebastiana. – Mama jest sławna! Będzie jeszcze sławniejsza, bo jedzie do miasta, gdzie będą same najsławniejsze osoby!
Sebastian nic z tego nie rozumie, dość stanowczo wydostaje się z ramion pani kierowniczki i w przekrzywionej czapeczce patrzy pytająco na matkę.
Anna nie wie dlaczego, i jest to jedyny dysonans tego ranka, ale w tym spojrzeniu syna odczytuje przede wszystkim przyczajony strach. Zebrane wokół kobiety śmieją się hałaśliwie, a dziecko patrzy czujnie i z niepokojem. Tak, co będzie z Sebastianem? O tym jeszcze nie pomyślała. Z kim go zostawi? Kto go zaprowadzi i przyprowadzi z przedszkola, bo oczywiście Szymon będzie miał w tym czasie same trwające w nieskończoność rozprawy... Pan Feliks! – myśli w popłochu. Pan Feliks z czwartego piętra, u którego już nieraz zostawiała Sebastiana, gdy nie mogła się nim zająć.
– Nie martw się! – poprawia czapeczkę na głowie Sebastiana. – Mama wyjedzie na całkiem krótko.
– I zobaczysz, co ci przywiezie! – dodają panie, dla których myśl o zagranicznym wojażu nieodmiennie łączy się z atrakcyjniejszymi niż w kraju zakupami.
Ale Sebastian nie zdaje się być pocieszony.
W drodze do teatru Anna kupuje jeszcze kilka bukiecików konwalii i trzymając je oburącz przed sobą, wkracza na salę prób.
– Jaka ukwiecona! – wołają wszyscy. – Czyżby wielbiciele czekali przed teatrem?
– Trzeba było wyjrzeć, to byście widzieli. Głuptasy! – woła Anna. – Sama kupiłam sobie kwiaty w słusznym przeczuciu, że nie da mi ich nikt z was.
– Przeczucie niesłuszne! – do sali wkracza (z wiązanką storczyków!) dyrektor, wprawdzie administracyjny, bo artystyczny nie zwykł przychodzić punktualnie, jeśli sam nie miał prób, jest to jednak chwila wystarczająco uroczysta, żeby wszyscy skupili się wokół Anny.
– Ale skąd wiecie? – dopytuje się Anna. – Przecież radio dopiero co...
– Był telefon z ministerstwa – wyjaśnia dyrektor. – Musimy udzielić pani urlopu w związku z wyjazdem. Nasze najserdeczniejsze gratulacje! I niech pani wraca z nagrodą!
Wszyscy ją całują, wylewnie, z obfitą serdecznością i tylko – jak zawsze skwaszony Bobrowski zdobywa się na szczerość.
– Ja będę gratulował po przyjeździe. Jeśli będzie czego. Sam wyjazd jeszcze nic nie znaczy. Jakąś polską chałę musieli w końcu wysłać.
– Dziękuję, Romeczku! – mówi Anna.
– Przestań! – Ewka Zabiełło odpycha Bobrowskiego od Anny. – Z nagrodą czy bez nagrody, będzie mogła do końca życia wspominać, że była w Cannes.
– W ostateczności można to sobie wyobrazić.
– Zwłaszcza przy twoim bogatym życiu wewnętrznym – gasi Bobrowskiego Ewa.
Do Anny zbliża się reżyser.
– Droga pani Anno! – całuje ją w obie ręce. – Serdeczne gratulacje! Wprawdzie pani wyjazd skomplikuje nam niewątpliwie pracę...
– Właśnie... – Anna uważa, że chwila jest najbardziej stosowna – chciałam pana prosić o zwolnienie z próby. Mam tyle rzeczy do załatwienia...
– Ależ to oczywiste – młody reżyser wciąż zachowuje uprzejmość, choć nie bawi go perspektywa czytania roli Anny przez całą próbę – to oczywiste, że dni przed wyjazdem...
– Dziękuję, panie reżyserze.
Ewka odprowadza Annę do wyjścia.
– Wiesz już, w co się ubierzesz?
– Pojęcia nie mam.
– Właściwie suknię powinno ci zafundować ministerstwo albo zespół filmowy. Tarło nie powiedział ci nic na ten temat?
– Nie.
– Mogłaś zapytać.
– Nie przyszło mi to na myśl. Byłam tak zaszokowana...
– W największym szoku trzeba myśleć praktycznie.
– W ostateczności... mogą mi zwrócić koszty.
– Weź rachunek z Mody Polskiej.
– Myślisz, że powinnam pójść do Mody Polskiej?
– A dokąd? Muszą ci coś uszyć. Hanka! Masz w tej chwili pozycję, możesz pewnych rzeczy wymagać, nie zachowuj się teraz jak gęś! – Ewka mówi to z manifestowaną serdecznością, ale jest jasne, iż uważa, że Anna w ogóle nie nadaje się na festiwal i że gdyby to ona jechała do Cannes...
– Dobrze – mówi Anna prawie pokornie – pojadę zaraz do Mody Polskiej. Tylko...
– Tylko co?
– Będziesz mi mogła pożyczyć kilka tysięcy?
– No... – energia Ewy słabnie. – Konkretnie ile?
– Nie mam pojęcia, ile taka suknia może kosztować...
– Zbierze się skądś forsę, zanim będzie gotowa.
– Mogę więc liczyć na ciebie?
– Jasne.
Na ulicy Anna odzyskuje pewność siebie. Tupet Ewy, jeszcze za czasów szkoły teatralnej, sprawiał, że stawała się przy niej zupełnie bezradna. Oczywiście, że zwróci się do Mody Polskiej, oczywiście, że muszą coś dla niej specjalnie uszyć. I niech to kosztuje, co chce, zadłuży się, ale nie będzie wyglądała w Cannes jak uboga krewna z prowincji.
Choć nastawioną tak wojowniczo, najpierw pragnie zadzwonić do... sądu.
Ale telefon przyjmuje znów pani Wisia.
– Tu Anna Turoń. Może jest akurat przerwa w rozprawie?
– Nie, proszę pani. Właśnie się skończyła.
– Właśnie się skończyła... A przekazała pani mężowi...?
– Tak.
– I co powiedział?
– Nic nie powiedział, proszę pani.
– Powiedziała mu pani, że jadę do Cannes?
– Oczywiście.
– I nic nie powiedział?
– Nic.
– Przepraszam.
Właściwie dlaczego powiedziałam jej: przepraszam? – myśli Anna po odłożeniu słuchawki. Stoi w budce telefonicznej i rozważa tę kwestię, jakby to jedno słowo wyrażało całą nicość jej mało poważnych spraw wobec obwarowanej zakurzonymi aktami powagi sądownictwa. Na szczęście przed budką telefoniczną zatrzymuje się jakaś młodociana para, więc Anna wychodzi w pośpiechu; przymknąwszy na chwilę oczy unosi twarz ku słońcu i stara się powrócić do radosnego nastroju tego tak szczęśliwego dla niej poranka i do tupetu, którym starała się ją zarazić Ewa Zabiełło.
W Modzie Polskiej kieruje się od razu do biura dyrektora, i nie musi przedstawiać się sekretarce, bo ta wybiega ku niej zza biurka. Tu przynajmniej jest kawałek wielkiego świata, którego prawie nie można sobie wyobrazić w zbiedniałej ojczyźnie. Już za chwilę Anna siedzi przy filiżance kawy naprzeciw nader uprzejmego pana, który nie przerywając z nią rozmowy szkicuje coś w pośpiechu na arkuszach brystolu. Obok panienka rozpromieniona zaszczytem, który przypadł jej w udziale, rozrzuca na stoliku sterty wieczorowych materiałów.
– Myślę – mężczyzna odkłada ostatni arkusz brystolu i jeszcze przygląda mu się przez chwilę – że mógłbym pani zaproponować coś awangardowego, a równocześnie bardzo spokojnego w tonie. Przepraszam – zerka ku nogom Anny, okrytym dość długą spódnicą zeszłorocznego kostiumu – czy może pani pozwolić sobie na mini...?
– Sądzę, że... tak – szepcze Anna.
– A więc spodenki mini, ale szerokie i marszczone w pasie, z brązowego aksamitu. Do tego bluzeczka z beżowego atlasu – z przodu dekolt w kształcie łódki, z tyłu w kształcie trójkąta do pasa. Przepraszam, muszę jeszcze zapytać, czy może się pani obejść bez biustonosza?
– Sądzę, że tak – powtarza Anna.
– Na ten beż z brązem narzucimy przezroczysty płaszczyk z tego wzorzystego, przetykanego złotą nitką materiału, który pani tu widzi. Jego bursztynowa barwa nada właściwy ton całości. Przepraszam, czy utrzyma pani ten kolor włosów?
– Sądzę, że tak – po raz trzeci powtarza zupełnie oszołomiona Anna. – Kolor jest naturalny.
– Ja bym tę rudość pani włosów nieco podjaskrawił. Tego wymaga kompozycja całości, ale oczywiście decyzja należy do pani.
– Dziękuję – mówi Anna z zaskakującą ją wdzięcznością w głosie. Drugi raz tego ranka zdumiewają ją wypowiedziane przez nią słowa. Przepraszam – do pani Wisi, a teraz to – dziękuję, są chyba dowodem, że może rzeczywiście – jak myśli o niej Ewka – nie nadaje się na ten festiwal.
– Czy odpowiada pani moja propozycja? – pyta szef firmy.
– Sądzę, że... – po raz czwarty zaczyna Anna, ale w porę urywa i zdobywa się na entuzjazm, którego się tu po niej oczekuje. – Och, całość wydaje mi się cudowna!
– Podkreśla pani naturalne walory, to najważniejsze. Oczywiście niskie obcasy! – obwieszcza pan dotąd tak miły.
– O, nie! – Anna aż unosi się na fotelu, opadło z niej całe zaszokowanie sytuacją, o wysokie obcasy będzie walczyć jak lwica.
– Dlaczego nie? – pyta chłodno pan. – Tej kompozycji nie widzę z obuwiem na wysokim obcasie. A poza tym tego roku na całym świecie nosi się niskie.
– Ale ja się przyzwyczaiłam do wysokich, dobrze się na nich czuję i... dobrze wyglądam. Każda dziewczyna...
– Ale pani nie jest każdą dziewczyną. Panią pewne rzeczy o b o w i ą z u j ą.
– Pragnę jednak zachować wysokie obcasy – bardzo stanowczo obstaje przy swoim Anna.
– W takim razie ja musiałbym zrezygnować... – zaczyna dyrektor oschle.
– Och, nie! – Anna chwyta go za rękę. – Tego pan nie zrobi
– Nie mogę zepsuć kreacji, którą firmuję, tak ważnym uzupełnieniem jak obuwie.
– Dobrze – godzi się Anna, pocieszając się w myśli, że tak stanowczy pan nigdy się nie dowie, jakie obuwie ona w końcu założy w Cannes. – Dobrze, zrobię to tylko dla pana.
– Dziękuję. Najodpowiedniejsze byłyby brązowe lakierki. Może znajdzie pani coś odpowiedniego w komisach.
– Postaram się. – Człowieku! – myśli Anna – nie mam czasu ani pieniędzy na komisy. I tak muszę zapożyczyć się na kieckę.
– Pozostaje nam więc tylko wziąć miarę. Pani Zofio! – woła maestro w głąb baśniowych pokoi, a Anna nie wie, jak zapytać o cenę. – Na kiedy przewidziany jest wyjazd do Cannes? – To ostatnie słowo pan, dla którego zagraniczne wojaże nie są znów czymś aż tak nadzwyczajnym, wymawia jednak z nutką pewnej nobilitującej przyjemności.
Annę podnosi to na duchu. W końcu nie pieniądze są ważne, i nie to, że ich nie ma; nie zapyta wcale o cenę, niech się dzieje co chce, raz w życiu zachowa się tak, jakby była kimś, kim bardzo pragnęłaby być.
– Jeszcze nie wiem dokładnie, ale suknia powinna być gotowa jak najprędzej.
– Będzie gotowa na jutro wieczór. Tak, pani Zofio?
Pani Zofia przerywa na chwilę branie miary.
– Oczywiście. Przymiarka o siedemnastej.
– O osiemnastej muszę być już w teatrze.
– O szesnastej trzydzieści – dostosowuje się natychmiast pani Zofia.
Coś takiego przeżywam pierwszy i ostatni raz – myśli Anna opuszczając progi Mody Polskiej – chyba że ten cud, który dziś się zdarzył, miałby dalszy ciąg, ale o tym nie wolno myśleć, nie, nie, za taką bezczelność los daje często po łapach.
Na ulicy przypomina sobie, że musi natychmiast starać się o pieniądze. Ewka Zabiełło obiecała wprawdzie... ale ile ona może pożyczyć...? Cztery, pięć tysięcy, chyba że zwróciłaby się do tego swego malarza, o ile już z nim nie zerwała. Nie, Ewka nie będzie w stanie pożyczyć jej całej sumy... jakiej sumy...? Do tej pory bała się pomyśleć o jej wysokości. Dwadzieścia tysięcy! – odważa się wreszcie to ustalić i równocześnie myśli: ojciec!
Ale najpierw jedzie do apteki, w której pracuje matka. Na szczęście zastaje ją nie za ladą przy ekspedycji lekarstw, ale na zapleczu przy ich sporządzaniu. Matka od razu wyciąga do niej ramiona.
– Już wiesz? – zdumiewa się Anna.
– Oczywiście! – śmieje się całkiem jeszcze młoda pani magister. – Zaprzyjaźniona klientka naszej apteki wpadła z tą wiadomością zaraz po radiowym komunikacie.
– Moje drogie dziecko! Tak się cieszę! Aż się popłakałam ze wzruszenia.
– No, no – całuje matkę Anna, sama także bliska łez. – Tylko nie to...
– Bo przyznam ci się, że nie miałam nadziei.
– Nie miałaś nadziei?
– W przeciwieństwie do ciebie myślałam, że to chyba niemożliwe... Tyle szczęścia!
Anna zdejmuje żakiet, obciąga bluzkę, spogląda w lustro, które panie farmaceutki zawiesiły w swojej pracowni.
– A dlaczego nie miałoby mi się przydarzyć tyle szczęścia?
– Los nas nigdy nie rozpieszczał. Dochodziliśmy do wszystkiego ciężką pracą.
Gdyby to powiedział ktoś obcy, Anna na pewno by się obraziła, na matkę nie może – zwłaszcza że za chwilę ma ją poprosić o pieniądze. Pozwala więc sobie na leciutką wymówkę:
– A ja do mego Cannes nie doszłam ciężką pracą? Najpierw musiałam zdać do szkoły teatralnej, potem wkuwać nieraz po nocach, żeby ją ukończyć. W teatrze każda rola to także egzamin, to samo w telewizji, no i w końcu cztery filmy, ostatni u Wojtaszka Tarły, który jest bardzo wymagającym reżyserem.
– Ależ wiem, moje dziecko – mama czuje się nieco speszona i prawie z radością podnosi słuchawkę telefonu, który właśnie się odezwał. – Nie, alaxu nie ma – mówi do słuchawki. – Na razie się nie spodziewamy. Haneczko! – zwraca się znów do córki – wiem, że nie przyszło ci to łatwo...
– Koniec z tym, mamusiu. Na pewno tak ci się to tylko powiedziało. Nie wyobrażam sobie, żebyś myślała, jak wielu ludzi, że aktorki tylko się malują i przyjmują kwiaty. – Anna znowu całuje matkę i zaczerpnąwszy tchu obwieszcza: – Potrzebuję pieniędzy! Takie teraz czasy, że nawet radość kosztuje, i to drogo! Już mi w Modzie Polskiej szyją suknię.
– Za ile?
– Nie wiem.
– Jak to, nie wiesz?
– Nie zapytałam. – I kiedy matka milczy zdumiona, Anna wybucha: Nie mogłam! Nie rozumiesz tego? Nie mogłam! Skaczą wszyscy koło mnie, dyrektor sam projektuje dla mnie model, dziś przymiarka, a na jutro suknia ma być gotowa – i w takiej sytuacji ja pytam o cenę!
– Nie, alaxu nie ma – odpowiada znów pani magister jakiemuś głosowi, dramatycznie brzmiącemu w słuchawce telefonu. – Na razie się nie spodziewamy. – Zapewniam cię – odwraca twarz do córki – że Sofia Loren by zapytała.
– Co ma do tego Sofia Loren?
– Tylko tyle, że pytanie o cenę nikomu nie przynosi ujmy.
– No więc nie zapytałam! Niech ci się wydaje, że zachowałam się jak odurzona zaszczytem pensjonarka, trudno.
– Ile potrzebujesz? Nie, alaxu nie ma! – tym razem słuchawka gwałtownym ruchem zostaje odłożona na aparat. – Powiedz wreszcie, ile?
– Dwadzieścia tysięcy – bąka pod nosem Anna.
– Aż dwadzieścia?
– Nie mogę być przecież zaskoczona...
– Mam akurat przy sobie siedem, miałam zamiar pochodzić trochę po sklepach po zakończeniu dyżuru. Trzeba mieć zawsze pieniądze przy sobie, bo jak się coś trafi... Ale co się może trafić za siedem tysięcy złotych? Weź te pieniądze, a o resztę zwrócimy się do ojca. Trzyma na książeczce wszystkie swoje zaskórniaki, premie, nagrody...
– Nie ruszy ich!
– Jak się dowie, że córka jedzie prezentować swój film w Cannes? – matka Anny sama nakręca numer telefonu męża. Ale i w tym wypadku, tak samo jak w sądzie, odzywa się cerber w spódnicy.
– Pan dyrektor bardzo zajęty.
– Proszę powiedzieć, że mówi żona.
– No, nie wiem... – z wahaniem i odrazą podejmuje decyzję sekretarka. – Spróbuję... Pan dyrektor prosił, żeby nikogo nie łączyć.
– Ale są nagłe okoliczności...
– Tu Zakrzewski! – warczy w słuchawce głos ojca i Anna – choć stoi daleko od aparatu – już wie, że ojciec jest wściekły.
– Tu Barbara. Jest właśnie u mnie Hanka i dzwonimy do ciebie...
– Co mi głowę zawracacie? Mam korektę planu.
– Nic nie wiesz? Hanka jedzie na festiwal do Cannes!
– Nie mogłyście mi tego powiedzieć wieczorem?
– Józek! Na litość boską! Twoja córka jedzie do Cannes!
– Gratuluję! – ojciec dopiero teraz pojmuje, o co chodzi, stara się naprawić rodzinną gafę. – Ucałuj ją ode mnie!
– Już to robię. Ale ona... poza wszystkim innym potrzebuje... pieniędzy.
– Pieniędzy? Ile? Mów szybciej, bo naprawdę jestem bardzo zajęty.
– Trzynaście, no... powiedzmy, piętnaście tysięcy.
– Piętnaście tysięcy? Na co jej tyle pieniędzy?
– Na suknię. Już jej szyją w Modzie Polskiej. Na jutro ma być gotowa. Nie pojedzie przecież dziewczyna do Cannes jak dziadówka.
– Nie mam przy sobie piętnastu tysięcy. Musiałbym iść do PKO, stać w ogonku, a w ogóle nie wiem, o której wyjdę dziś z biura. I taki sam dzień mam jutro.
– Pożycz od kogoś.
– Nie mam teraz czasu na takie historie, wy gdzieś pożyczcie. Niech Hanka pójdzie do Alfreda, oddam mu te piętnaście tysięcy. Ale w ogóle zastanówcie się, tyle pieniędzy za jakiś łach!
– Są i inne wydatki...
– No już dobrze, dobrze – ale powtarzam: zastanówcie się.
– To samo, co z babcią! – mówi Anna, gdy matka odkłada słuchawkę.
– Z jaką babcią?
– Z naszą. Nie pamiętasz, że ile razy jej coś kupowałyśmy, trzeba było podawać o wiele niższą cenę, a ona i tak krzyczała na nas, że wszystko przepłacamy, że nie umiemy się targować. Tak samo wyszło teraz z ojcem.
Śmieją się obydwie, przysiadłszy na brzegu krzeseł, ale telefon znowu się odzywa i matka, nie czekając na pytanie od razu rzuca w słuchawkę:
– Alaxu... Przepraszam, wibramycyna jest, oczywiście. Proszę przyjść. Od rana – tłumaczy się Annie – same telefony o alax, jakby cała Warszawa cierpiała na zatwardzenie. – Śmieją się znowu, i w tym pogodnym nastroju matka wyprowadza Annę przed aptekę, przygląda jej się przez chwilę, jak wygląda w słońcu, obiecuje wystarać się o masło kakaowe dla niej, żeby się prędzej opaliła, i niespodziewanie mówi, pieszczotliwie dotykając jej ramienia: – Tylko proszę cię, nie zrób cienia wyrzutu Szymonowi, że ze swojej pensji nie może ci dać tych pieniędzy. Że inni mężowie...
– Przysięgam ci, że nigdy jeszcze nie użyłam zwrotu „inni mężowie”. Chyba że na scenie.
– Przepraszam... – szepcze matka już z dłonią na klamce, bo na zapleczu telefon na pewno znów dzwoni i rośnie stos recept, które trzeba zamienić w lekarstwa. – Przepraszam. Nie chciałabym, żeby było mu przykro.
– Nie bój się – mówi Anna odchodząc. Wie, że matka lubi bardzo swego zięcia i straciłaby do niej serce, gdyby zrobiła mu krzywdę. Och, nie ma zresztą na to najmniejszej ochoty. Różne sytuacje sceniczne nauczyły ją, jak łatwo można zepsuć najszczęśliwszy dzień, będzie się więc pilnować, żeby nie uczynić żadnej niezręczności, żeby tego szczęścia starczyło aż do wieczora. Aż do... nocy.
Najpierw musi iść do stryja Alfreda, do tego „stryjcia przystojniachy”, jak żartem mówiło się o nim w rodzinie, gdyż wciąż nie tracił męskiej urody, co trzymało w stanie bezustannego alarmu stryjenkę, wysyłaną w dodatku dość często z racji jej pracy w zagraniczne delegacje. Stryjcio był pisarzem, więc miała nadzieję zastać go w domu, o tej godzinie przedpołudniowej zwykł bowiem pisać, o ile nie załatwiał jakichś spraw albo nie był umówiony na mieście.
Jeśli rzeczywiście – myśli Anna – ten dzień jest dla mnie taki szczęśliwy, to on będzie w domu i nawet się nie skrzywi, tylko da mi te piętnaście tysięcy, nie mówiąc przy tym, że to za dużo, jak na jedną kieckę do Cannes, że powinna się zastanowić... nie, stryjcio na pewno tego nie powie, lubi być miły dla dziewczyn, podejdzie do biurka, wysunie szufladę i zapyta, czy nie potrzebuję więcej? Na szczęście ma chyba pieniądze, bo wydał ostatnio książkę (grubą! Anna wie, że honorarium liczy się od ilości stron) i robią mu coś w filmie, chyba jeszcze nie przepuścił tych pieniędzy...
Anna dzwoni już po raz drugi do drzwi mieszkania stryja, ale nie słychać za nimi żadnego poruszenia ani kroków zmierzających do przedpokoju, naciska więc dzwonek po raz trzeci i nie zdejmuje z niego palca, dopóki za drzwiami nie odezwie się zniecierpliwiony głos.
– Pali się, do jasnej cholery?
Ja się palę, żeby stryja ucałować, odpowiedziałaby Anna, gdyby nie to, że stryj stał w progu w nader niedbałym porannym dezabilu, z kilkudniowym zarostem na twarzy, w dodatku siwym, czego nikt chyba nie miał prawa się domyślać.
– Hanka! – szepnął prawie przerażony. – Przepraszam cię. Od kilku dni, korzystając z wyjazdu Zofii, pracuję jak wariat.
– To ja przepraszam – Anna z wahaniem wchodzi do przedpokoju. – Powinnam była zatelefonować.
– Ależ głupstwo! Wchodź, jak już jesteś. Rozgość się, a ja tymczasem się ogolę. – Stryj wpada do łazienki, gwałtownie zamyka drzwi za sobą, a Anna wchodzi do pokoju, w którym żywioł bałaganu pomieszał ze sobą sprzęty, męską garderobę wierzchnią i intymną, papiery w mniejszych i większych arkuszach, zapisane i zupełnie jeszcze czyste.
– Posprzątam tu tymczasem – woła w stronę drzwi do łazienki.
Uchylają się natychmiast i ukazuje się w nich jeszcze bardziej przerażona twarz z brodą okrytą już na szczęście obłokiem obfitej mydlanej piany.
– Broń Boże! Tylko nie to! Mam tam wszystko poukładane...
– Poukładane?!
– No przynajmniej wiem, gdzie co leży. Śnił mi się w nocy Goździkowski – stryj wraca do łazienki, ale nie zamyka drzwi. – Byłem pewny, że będę miał jakąś przykrość. Ale na szczęście – poprawia się od razu – sen się nie sprawdził. Twoja wizyta to miła niespodzianka.
Anna wie, że jak się stryjowi śni kolega szkolny Goździkowski, z którym od najniższych klas łączyła go, a raczej dzieliła, bezustanna rywalizacja – spotyka go zawsze coś paskudnego.
– Powiedz mi, co to jest – ciągnie stryj w łazience – tyle lat nie widziałem człowieka na oczy, a on jako chłopiec w krótkich spodniach, z poobgryzanymi paznokciami, zakodowany jest w mojej pamięci i mózg mój jego wybrał sobie za posłańca, żeby każdorazowo zawiadamiać mnie o czekającej przykrości. Tylko skąd mój mózg o tym wie? W jaki sposób uprzedza fakty? Żeby się było nie wiem jakim realistą, bez odrobiny metafizyki nie da się przeżyć jednego dnia.
– Stryjciu! – Anna zbliża się do drzwi łazienki. – Jadę do Cannes!
– Nie! – Stryj parska w pianę, którą już zgarnia z twarzy ostatnimi pociągnięciami żyletki. – Żartujesz!
– Naprawdę! – Anna puszcza mimo uszu obraźliwe bądź co bądź zdumienie stryja. – Radio podało w rannych wiadomościach.
– No to gratuluję! – Stryj pośpiesznie opłukuje wodą twarz, żeby jak najprędzej móc ucałować Annę. – Gratuluję! A więc zdecydowali się wysłać „Zdobywanie świata”!
– No i Cannes musiało się zdecydować na przyjęcie tego filmu do udziału w konkursie – z nie. pozbawionym dumy naciskiem uzupełnia Anna.
– Oczywiście, oczywiście – taka jest festiwalowa procedura. Ale głowę daję, że odbyło się to, jak zawsze, poza wszelkimi terminami, film pojawi się w Cannes bez żadnych dodatkowych materiałów, bez reklamy, na którą nie tylko nie mamy pieniędzy, ale do której także wszyscy nasi opiekunowie czują nieprzezwyciężony wstręt.
Anna przysiada na brzeżku zasypanego przeróżnymi rzeczami fotela.
– Nasz film nie potrzebuje reklamy – szepcze.
– Oto jest pogląd Polaka na sztukę! Że mimo nieudolności tych, którzy przejmują ją od twórcy, przebije się sama. Nic bardziej mylnego. Zwłaszcza jeśli chodzi o film. Bo książka może nagle zostać odkryta po latach – choć i to wątpliwe, nie powinniśmy się łudzić nieszczęściem i szczęściem Norwida, nie uznawanego za życia, hałaśliwie cenionego w wiele dziesiątków lat po nędzarskiej śmierci. Mnie na przykład by to nie urządzało. Zbyt jestem doraźny, żeby pocieszać się sławą u wnuków. A z filmem sprawa ma się jeszcze gorzej. Film w wyjątkowych wypadkach przeżywa swoich twórców i dlatego trzeba umieć go pokazać i sprzedać, kiedy wchodzi na ekrany. Amerykanie...
– Och, Amerykanie! – przerywa stryjowi Anna.
Ale on nie pozwala sobie przerwać.
– Amerykanie opracowując budżet filmu, od razu niemałą kwotę przeznaczają na reklamę w słusznym przewidywaniu, że i w tej dziedzinie spotkają się z potężną konkurencją dystrybutorów francuskich, włoskich, angielskich czy zachodnioniemieckich. Tylko film polski wierzy, że talentom artystów niepotrzebne jest żadne wsparcie.
– Zdaje się, że film polski dojadł stryjowi – odważa się zauważyć Anna.
– Skądże! Mam tam jak najlepsze stosunki. To, o czym mówię, możesz przeczytać w całej naszej filmowej prasie. Od lat się o tym pisze – i bez najmniejszego skutku. Pogarda dla reklamy dotyczy zresztą całej sztuki. Wyobrażasz sobie – stryj Anny, młodszy z braci Zakrzewskich, wciąż najwidoczniej niesyty sławy, w przeciwieństwie do swego brata zażywającego jej jedynie na resortowych konferencjach, gdy jego zakład wypracował jakiś nikły ułamek miliprocentu dochodu narodowego, ten młodszy brat, nie zastanawiając się nigdy nad mało efektownym trudem starszego, wiązał starannie krawat wydobyty spod sterty papieru – wyobrażasz sobie, co znaczy dla artysty dobry impresario?
– Och, jak by mi się teraz przydał! – wzdycha Anna.
– Niestety, musisz go sobie sama zastąpić. Ale skąd brać tyle siły i czasu, żeby być artystą i równocześnie sprzedawać samego siebie? – Stryj podąża do kuchni, gdzie panuje nie mniejszy bałagan. – Zrobię ci kawy. Kupiłem wczoraj w Pewexie.
– Nie, nie! – woła Anna. – Nie rób sobie kłopotu, śpieszę się.
– Naprawdę? – stryj nie namawia zbyt usilnie. Widocznie kawy miał mało, a potrzebował jej, kiedy pracował. Siada przy biurku, kładzie dłoń na rękopisie. Nie uznawał maszyny. „Nie myślało mu się”, jak mówił, gdy miał ją przed sobą. – Od kilku dni pracuję jak wariat! – powtarza to, czym powitał ją na progu.
Anna wie, że powinna teraz zapytać: nad czym? – ale nim się na to zdobywa, stryj uprzedza ją swoim wybuchem:
–Jeśli, być może, my właśnie będziemy ostatnimi ludźmi na ziemi, to zdajesz sobie sprawę, jaka ciąży na nas odpowiedzialność? Ostatnie słowo przed zagładą! Jakie powinno być to słowo, żeby zawrzeć w sobie nasz strach, nasze przywiązanie do tego, co tracimy, a co tworzyliśmy od tysięcy lat, nasz żal, że nie umieliśmy powstrzymać zagłady, choć nie była nieunikniona, naszą pogardę wreszcie dla nas samych.
– Stryju – zaczyna Anna ostrożnie – może nie będzie aż tak źle? – Nie wierzy w wojnę, po kobiecemu, z irracjonalnym uporem, z nadzieją w trwające mimo wszystko dobro losu, który czasem nazywa Opatrznością albo Bogiem.
– Nie będzie aż tak źle? Dziewczyno! Czy nie widzisz, że świat oszalał? Pycha zastępuje rozsądek, a ludzkość dzieli się teraz na skazujących i skazywanych na śmierć. Jedyna nadzieja w tym, że ludzkość nie zgodzi się na ten podział.
– Stryju! – zaczyna Anna jeszcze raz. Żal jej radosnego nastroju, w jakim tu przyszła: rozwiewa się już rozbijany i zabijany każdym słowem, które wytacza się tu przeciwko niemu w ten wiosenny, słoneczny dzień. – Nie wierzę, żeby do tego doszło. Nie wierzę! I trzeba tak myśleć. Nie wolno poddawać się...
– Nie! Trzeba się przygotowywać. Jeśli ludzkość ma zginąć, trzeba w pełni wyrazić to, co najbardziej było w niej ludzkie. Ślad, jaki zostawimy po sobie następnym cywilizacjom... to ostatnie słowo przed zagładą...
Anna próbuje żartować:
– Wierzy stryj jednak, że coś po nas zostanie?
Chwila milczenia, które zapada po tym pytaniu, wystarcza, żeby stryj ocenił swój nietakt.
– Mój Boże! – uderza się w czoło, od razu pogodnie uśmiechnięty. – Jedziesz do Cannes, a ja cię tu truję takimi historiami!
Anna przesiada się na oparcie fotela stryja, dotyka dłonią świeżo wygolonego policzka.
– Aksamit? – pyta niezupełnie jeszcze starszy pan z zadowoleniem.
– Aksamit! Ale... – Anna nabiera powietrza w płuca – Goździkowski śnił się stryjowi nie na darmo!
– Co się stało?
– Nic wielkiego. Tylko przyszłam po pieniądze. Ojciec prosi, żeby mu stryj pożyczył piętnaście tysięcy. Nie może wyjść z biura do PKO, bo ma korektę planu. Odda za kilka dni. To dla mnie te pieniądze, na wieczorową suknię do Cannes. Przepraszam, czy stryj ma akurat w domu...?
– Ależ oczywiście! Niepotrzebnie straszyłaś mnie tym Goździkowskim!
Wszystko odbywa się teraz tak, jak przewidziała. Stryj zrywa się z fotela, całuje ją w obydwa policzki, podchodzi do biurka, wysuwa szufladę... (i naprawdę ani słowa o tym, że to za dużo, jak na jedną kieckę do Cannes!)... odlicza pieniądze i podnosi na nią uśmiechnięte oczy:
– Wystarczy ci to?
– Musi.
– Masz jeszcze ode mnie dziesięć tysięcy. Na dodatki.
– Och, stryjciu! Dziękuję!
– Suknia piękna?
– Dopiero się szyje. W Modzie Polskiej. Dziś po południu przymiarka, jutro ma być gotowa!
– Tylko nie puść się tam!
– Gdzie?
– W Cannes!
– Co też stryj! Jadę prezentować film...
– No, no... Tam się to odbywa tak mimochodem, że się tego prawie nie zauważa. Dopiero po powrocie do domu dziewczyna liczy, z iloma panami się przespała. I czy pomoże jej to w karierze.
– Mam nadzieję, że stryj żartuje?
– Ależ ani trochę.
– Jestem poważną osobą... – Anna chowa pieniądze do torebki – mam męża i syna...
– Znałem panie z liczniejszym potomstwem, którym to nie przeszkadzało.
–Tym paniom najwidoczniej ktoś inny wychowywał ich dzieci, skóro miały jeszcze czas...
– Nie sroż się tak! – Stryj całuje Annę w czubek nosa, w ogóle całuje ją często i chętnie. – Szymon nie ma zamiaru przenieść się do adwokatury? – pyta nagle.
– O ile wiem, to nie. I ja mu tego nie zaproponuję. Boby od razu pomyślał, że chodzi mi o wyższe zarobki. Już mi mama dziś powiedziała, żebym nie zrobiła mu cienia wyrzutu...
– O co?
– Że to nie on wyposaża mnie do Cannes. Ale w końcu oddaje mi prawie całą pensję. Nie miałabym w ogóle kłopotów finansowych, gdyby nie ta przerwa w występach w radiu i telewizji.
– No właśnie – stryj pozostawia kwestię bez komentarza.
Anna gotowa jest do wyjścia, ale stryj nie towarzyszy jej do przedpokoju. Usiadł znów w fotelu, zamyślił się.
– Muszę przyjść do was któregoś dnia wieczorem. Popatrzeć na Szymona.
– Popatrzeć?
– Tak. Mało wie się o takich ludziach. A przecież są. Egzystują. I my dzięki nim egzystujemy w spokoju.
– Niech mu tylko tego stryj nie mówi. Bardzo proszę.
– I pomyśleć, że i ja kiedyś studiowałem prawo...
– Ale na szczęście nie skończył stryj w sądzie.
Już za drzwiami, zbiegając ze schodów, Anna uprzytamnia sobie, co powiedziała. I że jest to tak bardzo p r z e c i w k o Szymonowi. W każdym razie, pociesza się, nie nazwałam go dzisiaj w myślach ani razu Paragrafem, a to jakby zmazuje tamtą winę. Znów w dobrym humorze kupuje w cukierni Hotelu Europejskiego górę ciastek, odbiera wcześniej Sebastiana z przedszkola, a w domu, wyciągnąwszy z zamrażalnika kawałek schabu, postanawia zrobić prawdziwy obiad. Wszystko z zegarkiem w ręku – o szesnastej trzydzieści musi być w Modzie Polskiej, o osiemnastej w garderobie teatru. Ciekawe, myśli Anna, czy będę się kiedykolwiek nudzić? Może na starość? Na taką prawdziwą, głęboką starość, kiedy nie będę już grała w teatrze ani w filmie, kiedy będę miała wnuki... Och, ale babcie mają teraz najwięcej roboty, i jeśli świat wbrew przewidywaniom stryja Alfreda nie stoczy się w przepaść, na pewno już się to nie zmieni! Anna, pobijając tłuczkiem zmarznięte na kość kotlety, śmieje się cicho, jakby ten brak czasu, zaprogramowany do końca życia, nie był jej w gruncie rzeczy przykry. Koń przyzwyczajony do galopu, nie potrafi już chodzić stępa; Anna szybko obiera kilka ziemniaków, nastawia je w rondelku na największym gazie, wrzuca na patelnię kawałek smalcu z kartkowego przydziału Sebastiana... Szymon jada obiady w sądowej stołówce, ale na pewno zje z ochotą taki popisowy kotlet w bułeczce, a i Sebastianowi należy się od czasu do czasu domowy obiad.
Nie odstępuje matki, krąży za nią po kuchni, olśniony tym, że coś się dzieje w porze, w której zwykle nikt się tu nie krząta.
– Dzisiaj będzie prawdziwy obiad?
– Najprawdziwszy!
– Taki jak w niedzielę i poniedziałek?
–Jeszcze lepszy!
– Dlaczego?
– Już ci mówiłam. Mama jest dzisiaj bardzo szczęśliwa.
– Niech mama będzie zawsze taka szczęśliwa. Żeby był kotlet na obiad! I ciastka!
Smalec na patelni zaczyna już skwierczeć, więc Anna obsypuje kotlety mąką, macza je w rozbitym jajku, panieruje w tartej bułce i wrzuca na rozgrzany tłuszcz. Żeby tylko Paragraf się nie spóźnił... Nie, nie nie! Szymon, Szymon, żeby się nie spóźnił! Anna pragnie zaczarować ten dzień, żeby nic złego się nie wydarzyło, a sposób na to zaczarowanie jest jeden: w niczym nie może być jej winy, najmniejszej winy, nawet takiego nazwania Szymona Paragrafem...
– Tatuś zaraz przyjdzie – mówi do Sebastiana. – I usiądziemy wszyscy troje przy stole!
A że cuda naprawdę zdarzają się tego dnia (komunikat w radio, kwiaty od dyrekcji w teatrze, Moda Polska, pieniądze...), Szymon nie spóźnia się nawet minuty! Staje w drzwiach dokładnie o tej porze, kiedy zjawia się, gdy nie ma rozprawy i udaje mu się złapać tramwaj zaraz po wyjściu z sądu... Staje w drzwiach z ogromnym bukietem czerwonych róż i wyciąga ręce do Anny:
– Haneczko! Tak się cieszę! Gratuluję! Gratuluję z całego serca!
Mój Boże! – myśli Anna. – Do końca miesiąca nie będzie palił papierosów! – Ale tym goręcej oddaje mu pocałunki, aż Sebastian pilnujący patelni, uważa za stosowne krzyknąć:
– Kotlety!
Przymiarka w Modzie Polskiej także udaje się nadzwyczajnie. Uczestniczy w niej sam dyrektor i projektant modelu w jednej osobie, który, gdy Anna stoi przed ogromnym lustrem jeszcze ładniejsza w tych wszystkich beżach, brązach i złoto przetykanych tiulach, pochyla się do niej blisko i szepcze:
– Chyba się pani domyśliła, że skomponowałem tę całość do miodowej barwy pani oczu.
Wieczorem w teatrze wydarza się także coś cudownego. Kiedy Anna wychodzi na scenę, publiczność wita ją oklaskami, jakby była zmartwychwstałym Solskim, a po przedstawieniu dostaje kilka wiązanek kwiatów od zupełnie nieznanych osób, co w teatrze ceni się zawsze najwyżej.
Szymon czeka na nią z butelką szampana (chyba się zadłużył – myśli Anna z coraz większą czułością), Sebastian już śpi w drugim pokoju, więc wypijają go tak, jakby po raz pierwszy przydarzyło się im takie urocze sam na sam, a potem w pośpiechu, szybko, jak najszybciej – wyjmują z tapczanu pościel, rozścielają ją byle jak, i wciąż się całując, gaszą światło.
– Będę miał braciszka czy siostrzyczkę? – pyta z drugiego pokoju zaspany głosik Sebastiana.
Nieruchomieją w jednej chwili, wstrzymując oddech.
– Braciszka czy siostrzyczkę? – dopytuje się Sebastian.
Anna zrywa się z tapczanu, narzuca szlafrok. Szymon wciąga spodnie od piżamy i idzie za nią do pokoju Sebastiana.
– O co ci chodzi? – pyta Anna na poły rozbawiona, na poły wściekła.
– Chcę wiedzieć – szepcze Sebastian, bardzo jednak senny – co będę miał? Bo jak mama idzie z tatą do łóżka, to potem jest braciszek albo siostrzyczka.
– Kto ci to powiedział? – pyta Szymon prawie ostro, nie zdobywając się na poczucie humoru.
– Wszyscy w przedszkolu tak mówią. Klemens chce mieć siostrzyczkę.
– Jaki Klemens?
– Klemens! Chodzi ze mną w parze. Wciąż myśli, że będzie miał siostrzyczkę, kiedy jego mama śpi razem z tatą w łóżku...