Читать книгу Świat na krawędzi. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fiałkowski - Станислав Лем - Страница 6
ROZMOWA DRUGA
O dwóch okupacjach, wojennej pamięci i rzeczywistości w rozpadzie
Оглавление– Wybucha wojna i nagle zostaje pan mieszkańcem Lwowa sowieckiego.
– Najpierw pod Lwów podeszli Niemcy. Z cmentarza ostrzeliwała się polska policja, a w kamienicy na Brajerowskiej 4 pojawił się oddział, którego dowódca oświadczył, że na naszym balkonie postawią karabin maszynowy i zrobią z mieszkania coś w rodzaju szańca: „Już w gruzach leżą Maurów posady, naród ich dźwiga żelaza…” Siedziałem trochę z tymi żołnierzami na dole, piastując ręczną korbę od syreny przeciwlotniczej, a oni dawali nam kostki kawy zbożowej z cukrem, znane mi jeszcze z obozu w Delatynie. Moja matka bardzo się jednak przelękła i wyruszyliśmy do jej brata na Sykstuską.
Stamtąd właśnie pamiętam najokropniejsze moje przeżycie, już po wkroczeniu Sowietów. Patrzyliśmy, jak pułk artylerii zjeżdżał z Cytadeli, rozwinięty na całą długość Sykstuskiej. Z bocznych ulic wyjechali na koniach sowieccy żołnierze, nie wiem, dlaczego wszyscy o rysach mongolskich, każdy miał w prawej ręce nagan, a w lewej granat zaczepny. Kazali naszym zdjąć pasy, zostawić jaszcze, armaty i konie i iść sobie. To było straszne: widzieć, jak Polska upada, widzieć to naprawdę. Straszniejsze niż przegrana bitwa, bo wszystko się odbywało w jakiejś cmentarnej ciszy: wszyscyśmy stali w milczeniu i płakali, ja także – w bramie pod dwudziestym dziewiątym – a dozorca, był zdaje się świadkiem Jehowy, okrywał konie derkami.
Kiedy Niemcy się wycofali i nadeszli Sowieci, to było zetknięcie dwóch światów tak obcych i tak niepodobnych, że trudno dziś sobie to wyobrazić. Pierwszy okres sowiecki miesza mi się przy tym trochę z drugim, trudno mi odróżnić to, co się działo w 1940 i 1941, od tego, co było w 1944 roku.
Początek okupacji sowieckiej traktowałem jako rodzaj pełnej zwarć rozgrywki. Nam osobiście nie groziło wywiezienie; nie byliśmy „bieżeńcami”, ojciec pozostał, jako dobry laryngolog, na swoim stanowisku w szpitalu. Matka, osoba politycznie nieuświadomiona, enkawudystę Smirnowa, który przyszedł do nas na kwaterę, po prostu wyrzuciła. Kiedy ojciec się o tym dowiedział, nogi się pod nim ugięły. Enkawudysta okazał się jednak człowiekiem dosyć łagodnym, wrócił i zajął pokój, nie czyniąc nikomu krzywdy. A kiedy Sowieci uciekli przed Niemcami, jego pokój okazał się zasypany zeszytami, w których on wiersze pisał.
– Wspominał pan, że dzięki lokatorowi poecie wiedzieliście, kiedy rozpoczyna się akcja wywózki „bieżeńców”.
– Istotnie. Sowieci mieli tyle wojska, że mogli rzucić na Lwów dwie dywizje naraz, by tej samej nocy, między dwunastą a pierwszą, w każdej kamienicy sprawdzić dowody osobiste mieszkańców, a właściwie tak zwane pasporty – odbywało się to w towarzystwie dozorcy. Wygarniano wtedy wszystkich „bieżeńców” – nie wiedzieliśmy dokąd. Wiedzieliśmy natomiast, że kiedy nasz enkawudysta zakłada wieczorem mundur, pas i wychodzi na miasto, należy się spodziewać najgorszego, więc biegliśmy ostrzec znajomych i znajomych naszych znajomych, którzy właściwych dokumentów nie mieli. Sprowadzaliśmy ich do wspomnianej już wypożyczalni „Ewers” naprzeciwko naszej kamienicy, spuszczało się blaszaną żaluzję i siedzieli za nią, aż się tak zwana „akcja” skończyła – do następnej był względny spokój. Traktowaliśmy to jednak jako rodzaj sportu – ot, żeby Sowietom zrobić na złość. Rzecz nie miała posmaku czynności z wyższymi patriotycznymi motywacjami – stanowczo nie.
– Wkrótce zaczął pan studiować medycynę.
– Owszem, dostałem się na studia medyczne, na które się dostać wcale nie chciałem. Chciałem na politechnikę, i młody człowiek nazwiskiem Lubelski uczył mnie geometrii projektowej Monge’a. Zdałem dobrze, ale przez ojca burżuazyjne pochodzenie nie zostałem przyjęty. Ojciec dzięki swym znajomościom – był przedtem, jak wspomniałem, asystentem profesora Jurasza, znał także profesora Parnasa – wsadził mnie na medycynę; nie było wyboru, rozumiałem, że alternatywą jest Armia Czerwona.
Ojciec zresztą, pracując w tym samym szpitalu co przedtem, znalazł się nominalnie na poliklinice, bo zmieniła się nazwa. Uniwersytet Jana Kazimierza przemianowano na Iwana Franki, a Wydział Lekarski został odeń odseparowany jako Lwiwskij Derżawnyj Medycznyj Institut.
Na naszym roku było czterystu studentów, wykłady odbywały się więc w tak zwanych dwóch potokach: przed południem i po południu. Na studiach była dzika mieszanina. Nie tylko Polacy i Ukraińcy, także jacyś przybysze z głębi Rosji. Koło mnie kręcił się niejaki Sinielnikow, cały obwieszony blaszkami typu Gotow k trudu i oboranie. Było też trochę Żydów, często z głębokiej prowincji – pewnie Niemcy ich potem wszystkich zabili. Zapamiętałem szczególnie dziewczynę nazwiskiem Kaufman: złotowłosa przystojna blondynka o oczach jak niebo, która, jak się odezwała, żydłaczyła nie do pojęcia.
Profesorami w większości byli Polacy, którzy na pytanie, czy potrafią wykładać po ukraińsku, z reguły mówili, że nie potrafią. Jedynym, który wykładał po ukraińsku, był profesor fizyki Łastowećkyj, jak już wspomniałem, zabity potem przez podziemną polską organizację. W rezultacie Rosjanie znajdowali się w gorszej sytuacji niż my. Anatomii na przykład uczył nas profesor Markowski, a jego asystent nazywał się Krechowiecki – bardzo przystojny, o bladej twarzy i kruczych włosach, wysoki młody człowiek, w którym prawie wszystkie koleżanki z naszego roku się kochały.
Mieliśmy wobec Sowietów poczucie wyższości, trochę może brzydkie. Mówiło się, że pociągi z Rosji do Lwowa jadą szybko: „spiczki–machorka, spiczki–machorka, spiczki–machorka”, a z powrotem pomału: „skóra–manufaktura, skóra–manufaktura”. Przyjechał do nas, chyba z Moskwy, profesor fizjologii Worobiow – byłem później asystentem wolontariuszem przy jego katedrze. Nosił biedak strasznie wyświecone portki, nie miał też zegarka i na wykład przychodził z blaszanym budzikiem, żeby wiedzieć, kiedy zacząć i kiedy skończyć. Budzik chodził tylko wtedy, jak się go położyło na katedrze bokiem, więc kiedy Worobiow chciał zobaczyć, która godzina, musiał się nachylić. Nie chciał się jednak ustawiać do nas tyłem, bo wtedy te portki straszliwie lśniły, i dziwnie się wykręcał. Był to zresztą zacny człowiek; twierdził, że jest uczniem Pawłowa, choć nie wiem, czy to prawda.
– Jak długo ta nauka trwała?
– Studia moje trwały rok, a kiedy przyszedł czas sesji egzaminacyjnej, rozpoczęła się napaść niemiecka i papiery diabli wzięli: indeksy złożone były właśnie w dziekanacie do podpisów. Niemcy kazali je po prostu wyrzucić na ulicę czy do śmieci, na szczęście archiwariusz od Bernardynów zebrał wszystko na taczki i przechował. Kiedy Niemcy sobie poszli, poszedłem do Bernardynów, archiwariusz znalazł mój indeks i chciał nawet podwyższyć moje kwalifikacje, miał też bowiem potrzebne pieczątki. Naiwnie odpowiedziałem, że skoro nie zdałem egzaminu, to nie mogę kłamać: popatrzył na mnie jak na półgłówka…
Wpisałem się znów na medycynę, jeszcze sowiecką, ale już krótko chodziłem na wykłady. Kiedy zdawałem egzamin z chemii organicznej u docenta Sobczuka, Ukraińca, wiadomo już było, że wracamy z rodziną do Polski. Na egzamin przyszedł cały nasz rok: wiedzieli, że Sobczuk będzie zaginał Lema, a Lem będzie walczył. Nauczyłem się wtedy grubego podręcznika chemii organicznej Abderhaldena prawie na pamięć, umiałem nawet narysować cały bardzo skomplikowany schemat hemoglobiny. Ten łotr jednak, widząc, na co się zanosi, zaczął mnie pytać o jakieś substancje, wytwarzane wyłącznie w czaszce pewnego typu wielorybów; to był temat wykładu w przeddzień egzaminu, kiedy ja się przygotowywałem, i na tym mnie zagiął; zamiast bardzo dobrego dostałem tylko dobry i z tym wróciłem do Polski.
– A jak wyglądało życie codzienne?
– Kiedy zacząłem studia, okazało się, że studenci pierwszego roku dostają 150 rubli stypendium. Za całe te pieniądze kupiłem rurki Geisslera – takie rurki próżniowe wypełnione gazami, które pięknie świecą pod wysokim napięciem. Do dziś mam szczątki maszyny Wimshursta, która wytwarza iskry wysokiego napięcia; rozkoszowałem się kolorowymi wyładowaniami, zawsze bowiem miałem takie dziwne zainteresowania. Kupić wtedy wiele i tak nie można było; pamiętam, jak w sklepie przy placu Smolki sprzedawano po sto junaków – to był gatunek tanich papierosów – i po odłamie andrutów wypełnionych gorącą jeszcze masą kakaową. Stworzyliśmy z kolegami tak zwaną kohortę Aleksandra Macedońskiego, ustawiając się w trójkąt, wbiliśmy się w napuchłą głowę ogonka, i dzięki temu przyniosłem do domu z triumfem ów dziwny łup. Ojciec bardzo nad nami kręcił głową. Nie było już oczywiście chałwy, ale pojawiły się suszone morele, zwane uriuk – i jakoś się dało przeżyć.
Jedyna rzecz, która za czasów sowieckich była dla mnie nowością, to tak zwana gimnastyka przyrządowa na fizkulturze – poręcze, drążek, koń. Bardzo to lubiłem, a na poręczach i pierścieniach okazałem się jednym z lepszych.
Studia miały też swój aspekt humorystyczny. Kiedy zdawałem egzamin z marksizmu‐leninizmu u pana, co się nazywał Hrudnyna, powiedziałem mu, że Marksa czytałem w oryginale i tylko w oryginale mogę przedstawić jego myśli. Co ja tam wyplatałem, jeden Pan Bóg raczy wiedzieć – byłem dość bezczelny, bo wiedziałem, że mój egzaminator po niemiecku nie rozumie.
Jedna przygoda wyglądała groźnie. Zbudowałem kiedyś małe armatki i czołgi, po czym zrobiłem im zdjęcia. Ojciec przestrzegał: – Nie noś tego do wywołania. Ja jednak zaniosłem, a kiedy wróciłem po odbitki, właściciel zakładu mówi: – Ktoś czeka na pana na górze. Wszedłem po schodach na piętro, a tam już czekał enkawudysta. A to czto takoje? Skończyło się na niczym, palcem mi tylko pogroził…
– Wspomniał pan o wywózkach. Czy odczuwał pan ciśnienie tego systemu?
– Opowiem anegdotę. Opisałem w Wysokim Zamku wieczorną defiladę po śmierci marszałka Piłsudskiego. Szliśmy na baczność przez plac Mariacki, gdzie na postumencie, niedaleko pomnika Mickiewicza, oświetlone snopem światła z reflektora stało popiersie Marszałka. Męczące to było bardzo, bo jak się idzie krokiem defiladowym, trzeba trzymać karabin pionowo, a nasze lebele były ciężkie jak cholera, 1 maja 1940 roku, we Lwowie sowieckim, też tamtędy szliśmy – w zupełnie innym ustroju politycznym i w innym charakterze. Wtedy pierwszy raz wyraźnie odczułem, co to jest za system, ponieważ nie tylko boczne ulice, których wloty znajdowały się na trasie naszego pochodu, były zamknięte kordonami wojska, ale wejścia z przeciwnych stron tych ulic także zostały zablokowane.
Muszę zresztą powiedzieć ze skruchą, że pan Mieczysław Inglot, przysyłając mi książkę o literaturze polskiej we Lwowie w latach 1939—1941, otwarł mi oczy na rozmaite rzeczy, które troszeczkę tylko poznałem i których nieznacznie zakosztowałem z Wielkiego strachu Stryjkowskiego. Przecież w 1939 roku byłem siedemnastoletnim chłopakiem, nie miałem zielonego pojęcia ani o literaturze, ani o tym, co się działo w Związku Literatów, ani o Wacie, ani o Wasilewskiej, ani o Broniewskim. Tu chciałbym – bo mi bardzo na tym zależy – powiedzieć, że moim zdaniem niesłusznie się oczernia i potępia Boya—Żeleńskiego za jego okres lwowski. On wcale nie był trwożliwym oportunistą ani durniem, jak go się czasem przedstawia. Z dokumentów wynika, że robił, co mógł, usiłując ratować szczątki dorobku kultury polskiej, jak choćby Fredrę, przed najeźdźcami. To jest przecież ważne, to się liczy. Tak samo robili oczywiście także inni – i z Mickiewicza robili postępowca, ciągnąc tę postępowość za uszy, by ocalić, co się ocalić dało.
Pewnie, że znalazły się i we Lwowie, i później w Warszawie karierowiczowskie kreatury, ale ludzi takich jak Boy należy traktować na innych prawach.
A te wiersze, które Szemplińska i inni produkowali, te wszystkie ze strachu pisane pieśni i ody o Stalinie? Uważam, że z litości, z miłosierdzia należy opuścić na to kurtynę. Ludziom nieżyjącym nie ma co po ich śmierci wypominać tego, że się bali, zwłaszcza że ten strach był, jak Stryjkowski pisał, naprawdę zasadny. Jak długo szły tylko oddziały bojowe Armii Czerwonej, nic się nie działo. Jak tylko za nimi pojawiło się NKWD – zaczęły się aresztowania i wywózki, itd.
Trzeba jednak powiedzieć, że podczas gdy Niemcy budzili wyłącznie grozę, to z Sowietów można się było także i naśmiewać. Mieliśmy poczucie, że oni są jak gdyby straszną, olbrzymią małpą, gorylem, i wprawdzie zostaliśmy bezbronnie wydani w ich łapy – jak to mówił Mandelsztam: „Ja nie znał, czto my byli w łapach gumanistow” — ale niezdarność ich propagandy, naiwna kłamliwość rodziły niezliczoną ilość anegdot, dość niewinnych. Na przykład o tym, że żołnierze sowieccy wchodzą do sklepu, w którym nic już nie ma oprócz słoików wypełnionych białymi kulkami naftaliny, każą sobie taki słoik podać i na miejscu naftalinę spożywają. Albo o żonach komandirów, które w nocnych koszulach szły do teatru, sądząc, że to są wieczorowe stroje, itd. I te pytania, które się biednym czubarykom zadawało: „Czy są u was kopalnie włóczki?” „Naturalnie, że są”. Żołnierze sowieccy mieli zgodnie z pouczeniem mówić, że u nich wszystko jest. Nieboszczka Edda Werfel, dobra tłumaczka, z którą spotykaliśmy się w Wiedniu, opowiedziała mojej żonie i mnie taką historię. Podczas wojny wywieziono ją z mężem, wielkim komunistą Romanem Werflem, gdzieś w głąb Sowietów. Warunki były takie, że oboje zamierzali popełnić samobójstwo. Poprawiło się dopiero po nawiązaniu stosunków polsko–sowieckich – pakt Sikorski–Majski. Stała sobie kiedyś na mostku z sowieckim lejtnantem, który jej gorączkowo wykładał wyższość ustroju sowieckiego nad kapitalizmem. W tym momencie zaczął się do nich zbliżać dziad w straszliwych szmatach i łachach, bosy i obdarty. Lejtnant pokazał na niego i powiedział: – Wot, etogo u nas niet. Potem sam się przestraszył swojego zapału ideologicznego…
Oglądałem wtedy rzeczywistość z perspektywy mrówki: najpierw student, potem robotnik w niemieckim garażu. Niewiele wiedziałem o tym, co się wokół dzieje. O tym, że Sowieci zostawili w piwnicach Brygidek masy pomordowanych przed odejściem ludzi – dowiedzieliśmy się, jak przyszli Niemcy. O morderstwie profesorów lwowskich usłyszałem późno. O tym, jak wygląda getto – także. Dochodziły jakby niewyraźne echa wydarzeń. Ale oczywiście groza i nas dotykała. Zaraz po wkroczeniu Niemców zabrano mojego wujka, młodszego brata matki, równocześnie zresztą z profesorami, choć był to tylko zwykły lekarz.
– I został zabity?
– Chyba tak, ale nikt nic do dziś nie wie. Moja matka bardzo go kochała i nie wierzyła, że zginął. Jeszcze długo po wojnie twierdziła, że gdzieś żyje i wkrótce się odnajdzie, choć wszyscy wiedzieli, że to niemożliwe. Ojciec bardzo mu zresztą pomógł podczas studiów medycznych i w uzyskaniu pracy w klinice.
Przyznam, że bardzo niechętnie wspominam tamte czasy. Po takich rozmowach zdarza mi się czasem wyśnić coś, czego bym wolał nie śnić. To jest bardzo ponury okres. Moi najbliżsi wprawdzie ocaleli, część rodziny zginęła jednak za niemieckich czasów.
Kiedy przyszli Niemcy, byłem świadkiem szczególnego momentu: jak się fronty przetaczają przez miasto, przychodzi taka godzina, kiedy miasto jest niczyje. Jedni już uciekli, drudzy jeszcze nie przyszli. No a potem skończyły się studia i zostałem robotnikiem.
– Wspomniał pan o pracy w garażach…?
– To była firma Rohstofferfassung. Za cały dokument, który uprawniał mnie do tej roboty, miałem zieloną legitymację amatorskiego prawa jazdy. Firma znajdowała się na Gródeckiej bocznej – dobrze położona, bo obok były koszary Luftwaffe. Niemiecki wartownik chodził po chodniku, aż pod nasz garaż. Nikt tam nie mógł wleźć, zwłaszcza policja ukraińska, czyli tak zwani czarni – znajdowaliśmy się w pewnym sensie pod osłoną Niemców. A w garażu poza normalną robotą mechaników, którzy utrzymywali w ruchu samochody firmy, dwie albo trzy wielkie ciężarówki, fiaty, i samochody osobowe kierownictwa, odchodziły oczywiście rozmaite handle: jakieś kiełbasy czy wypieki z kartofli. W kancelarii na górze pracowali Żydzi; właściwie nic nie robili, tylko płacili, żeby mieć ausweisy. Odwrócenie normalnej sytuacji: nie firma im płaciła, tylko oni firmie. Skończyło się źle: wszystkich Żydów zabrano. Podobno niemiecki właściciel firmy, Zygfryd Kremin, próbował ich ratować, tak jak Schindler, uzasadniając to potrzebami gospodarczymi, ale Waechter mu powiedział – nie sam Waechter oczywiście, tylko któryś z urzędników władz Distrikt Galizien, to był osobny poddział Generalnego Gubernatorstwa – że polityka idzie przed gospodarką, Politik geht vor der Wirtschaft — i nie ma żadnego gadania.
Opisałem to dosyć dokładnie, z fikcyjnymi nazwiskami, w Czasie nieutraconym — ale hauptsturmführer nazwiskiem Tannhäuser naprawdę istniał i bywał u naszego szefa. Pracowało się w warunkach strasznych: zimą w nieopalonej hali z wielką betonową podłogą. Do karterów samochodowych nalewaliśmy zużyty smar, który się podpalało, żeby było trochę cieplej. Chodziłem w kombinezonie wysmolonym nieludzko, czarny jak Murzyn.
Pracując w garażach, miałem kontakt z podziemną organizacją, wynosiłem z „Beutepark der Luftwaffe” (teren byłych Targów Wschodnich) woreczki z prochem artyleryjskim. Chciałem brać udział w akcji propagandowej „N”, skierowanej do żołnierzy niemieckich: dostałem na próbę „Reich” z artykułami wstępnymi Goebbelsa, żeby mu dać kontrę, ale okazało się, że moja znajomość niemieckiego jest niedostateczna, zrobiłem błędy, bodaj gramatyczne, a takie ulotki musiały być pisane naprawdę biegłą niemczyzną.
To był czterdziesty pierwszy i czterdziesty drugi rok, a w czterdziestym trzecim musiałem zwinąć żagle. Ukrywałem przez kilka dni na strychu kolegę, który pracował w milicji żydowskiej, Ordnungsdienst. Kiedy poszedł dalej w świat, uznałem, że lepiej stamtąd spłynąć, bo gdyby go złapali, mógł ich naprowadzić na mój ślad, co by się dla mnie skończyło raczej niedobrze. Przeprowadziłem się wtedy na ulicę Zieloną.
Za okupacji niemieckiej jeden raz tylko zmieniłem nazwisko. Zdobyłem lewe papiery i nazywałem się przez jakiś czas Jan Donabidowicz – to był, zdaje się, Ormianin. Parę dni siedziałem u jednej dobrej staruszki, zanim mi te papiery wyrobiono. Pamiętam stamtąd taką scenę – w ogóle przeszłość pamiętam w migawkach – stoję przy oknie i zza firanki patrzę na ulicę, na której jest łapanka i ładują ludzi na ciężarówki. A ja sobie w tym czasie jem naleśniki z serem posypane cukrem, które mi ta poczciwa staruszka dała. Zawsze miałem dobry apetyt…
– Przedtem mieszkali państwo jeszcze na Brajerowskiej?
– Nie, najpierw na Bernsteina, potem rodzice się przenieśli na Zniesienie. Na Zielonej, w pobliżu Pohulanki, spędziłem ostatnie miesiące rządów niemieckich, bo już w czterdziestym czwartym latem przyszli Sowieci i zagarnęli Lwów od strony zachodniej. Rozeszła się wiadomość, że się zbliża „SS Division Galizien” i mordują wszystkich mężczyzn. Z Zielonej uciekliśmy na Pohulankę. Po powrocie otwarłem plecak i przekonałem się, jak się człowiek zachowuje w panice: miałem tam kilka kostek cukru, jakieś skarpetki, jeden bucik… Potem któryś z ostatnich patroli niemieckich dobijał się do naszej bramy. Brama była żelazna, zamknięta. Wszyscy mieszkańcy siedzieli w piwnicy; głosy były podzielone, jedni byli za tym, żeby otworzyć, inni nie. Przyszły jednak czołgi sowieckie i rozstrzygnęły nasz dylemat.
Kiedy podczas walk o Lwów siedzieliśmy w piwnicy, nagle strasznie jakoś zachciało mi się napić zimnego barszczu, który stał w kuchni, w baniaku. Bohatersko udałem się na górę. Miałem, pamiętam, garnuszek porcelanowy z uszkiem. Kiedy zaczerpnąłem nim barszczu – nagle zrobiło się biało i rozległ się taki huk, że zupełnie ogłuchłem. Jak się potem dowiedziałem, przy naszym domu od strony ulicy stały czołgi sowieckie i samolot niemiecki zrzucił na nie bomby przeciwpancerne. Odłamki tych bomb trafiły w ścianę wewnętrzną kuchni; gdybym stał metr dalej, tobym zginął. Z garnuszka zostało mi tylko uszko na palcu, na ramionach miałem okienną ramę od kuchennego lufcika, a po czole ciekła mi krew, bo wypadająca szyba trochę mnie pokrajała. Straciłem apetyt na barszcz – nie wiem czemu? – i zakrwawiony wróciłem do piwnicy.
Kilka dni wcześniej – jak się ma dwadzieścia parę lat, człowiek łatwo robi głupstwa – poszedłem na górę, żeby się wykąpać. Wciąż trwał ostrzał artyleryjski, za każdym strzałem słyszałem gwizd pocisku. Nagle kierunek ognia trochę się zmienił i pociski zaczęły przelatywać dziwnie blisko naszego domu; kończyłem kąpiel z nadludzką szybkością… A kiedy już mi się zdawało, że Lwów jest rzeczywiście przez Armię Czerwoną zdobyty, postanowiłem pójść do rodziców; zresztą mieszkali wtedy niedaleko Brajerowskiej. W miarę jak się zagłębiałem w miasto, spotykałem coraz mniej ludzi. Kiedy doszedłem w pobliże Ogrodu Jezuickiego, nie było już nikogo. Szedłem jednak dalej – i nagle usłyszałem charakterystyczny silnik „Pantery”, grzechot gąsienic po bruku. Odwróciłem się – i rzeczywiście zobaczyłem, co prawda w sporej odległości, jadącą ku mnie niemiecką „Panterę”. Nie wiedziałem oczywiście, że w wielkiej kępie krzaków po mojej lewej stronie ukryto sowieckie działo przeciwpancerne – było dobrze zamaskowane. Chciałem uciec do jakiejś bramy, ale wszystkie były zamknięte. Mogłem się tylko wtulić we wnękę i czekać, co będzie dalej. Przed czołgiem nie uciekniesz. Nagle Rosjanie strzelili i trafili czołg dokładnie między wieżyczką a korpusem; wieżyczka tak została skoszona, że zablokowała wyjście. Słyszałem straszne krzyki ludzi płonących wewnątrz, pamiętam też zdumiewającą siłę podmuchu, kiedy pocisk obok mnie przelatywał. Zaraz potem zwiałem z powrotem na Zieloną. Kiedy wróciłem po kilku dniach, traktor odciągał właśnie tę „Panterę”, tak spaloną, że nawet kółka, na których biegną gąsienice, przestały się poruszać. Z ciekawości wlazłem na górę tego żelastwa, zajrzałem do środka – i zobaczyłem osmalone czaszki Niemców. Także i ten obraz do dziś pamiętam.
Jak tylko Armia Czerwona weszła do Lwowa, pod Politechniką i w innych miejscach Armia Krajowa zaczęła wystawiać posterunki z białoczerwonymi opaskami. Kiedy przyszedłem do rodziców, akurat mój ojciec schodził ze schodów z taką opaską, informującą, że jest lekarzem AK. Błyskawicznie go zawróciłem: wiedziałem już, że NKWD zwija wszystkich ujawnionych akowców i oni po prostu znikają.
Na Brajerowską 4 nie mogliśmy wrócić, ktoś tam już mieszkał. Dostaliśmy mieszkanie przy ulicy Sykstuskiej. Obok był ośrodek Wehrmachtu, jakaś Kulturstelle, mam stamtąd do dzisiaj trochę książek – Wilhelma Buscha na przykład. A ponieważ zawsze byłem łakomy, wyszukałem tam wśród porzuconych przez Niemców rzeczy ładne, okrągłe placuszki, przyjemnie słodkie. Myślałem, że to chałwa, a to była perwityna, środek pobudzający, który dawano na przykład lotnikom. Jadłem ją tak długo, aż zacząłem się cały trząść – jakoś na szczęście przeżyłem. Buszowałem tam też w hitlerowskich materiałach propagandowych, znalazłem na przykład sprawozdanie ze spędu poetów hitlerowskich, zdaje się, z 1941 roku. Nie pamiętam dokładnie, bo kiedyśmy Lwów opuszczali, książki mniej ciekawe po prostu zostawiłem.
Mam jeszcze jedno wspomnienie przedziwne i makabryczne. Otóż sporo kamienic było własnością Żydów, i mówiono, że w piwnicach Żydzi zamurowali złoto. Wszędzie słychać było stukanie i pukanie jak w Klondike – ludzie całymi dniami przeszukiwali piwnice. Czy coś znaleźli, nie wiem… Dziwię się, że nikt o tym dotąd nie napisał.
– Czy z mieszkania na Brajerowskiej coś się uratowało w trakcie przenosin podczas wojny?
– Trochę książek, ojca instrumentarium, wszystko razem prawie nic. No a dwie kamienice, na które mój ojciec przez całe życie pracował, zostały we Lwowie.
– Przeżył pan rozpad świata.
– Nasz świat rozpadał się stopniowo. Najpierw po przyjściu Sowietów, potem po przyjściu Niemców, a ostatecznie – kiedy musieliśmy wyjechać ze Lwowa. Próbowaliśmy kiedyś z żoną porównywać dwie okupacje, niemiecką i sowiecką, zastanawialiśmy się, która była bardziej okropna. Wyszło na to, że obie były jednakowo okropne, ale nie dla tych samych ludzi. My na przykład za Sowietów nie musieliśmy natychmiast uciekać, a rodzina mojej żony – tak. Ojciec żony był dyrektorem dóbr Lanckorońskich w Jagielnicy i ostrzeżono go przed wywózką. Lanckoroński wyjechał niemal natychmiast. Rodzina żony przekroczyła granicę Generalnej Guberni i dostała się do obozu, w którym o mało nie poumierała, bo panował tam bodaj tyfus. Udało się ich jednak jakoś na lewo wyciągnąć z tego obozu – najpierw córki z matką, potem ojca, czyli mojego przyszłego teścia – i resztę wojny spędzili w rodzinnym majątku w Gaiku koło Dobczyc, gdzie jest teraz zbiornik wodny. Szczątki dworu znajdują się dziś pod wodą.
Charakterystyczne, że moja żona, która przeżyła to jako dziewięcioletnia dziewczynka, zgadza się ze mną, że od Sowietów wiało zarówno grozą, jak i śmiesznością. Byli straszni i śmieszni – podczas gdy w Niemcach niczego śmiesznego nie było. Budzili raczej respekt; pamiętam własną fascynację uzbrojeniem i bojowością Wehrmachtu. Kupowałem takie pisma, jak „Die Wehrmacht” czy „Der Adler”, o lotnictwie i armii. Wtedy pierwszy raz niejako dowiedzieliśmy się, że można być tak uzbrojonym. Andrzej Kijowski pisał kiedyś o tym zafascynowaniu nas, podbitych. Warto jednak pamiętać, skąd płynęły źródła niemieckiej siły. Wiemy już coś o tym, choćby po aferze ze złotem, które Szwajcarzy nabywali od Niemców, wspomagając pośrednio ekonomikę wojenną. Było to przecież złoto kradzione we wszystkich niemal państwach Europy.
Urodziłem się i przez siedemnaście lat żyłem w wolnej Polsce przedwojennej. Potem przyszedł niemiecki atak. Potem Niemcy się wycofali, zgodnie z całkowicie nam wówczas nie znanym paktem Ribbentrop–Mołotow, przyszli Sowieci i rozpoczął się okres pierwszej okupacji sowieckiej, a potem długa okupacja niemiecka, potem znowu Sowieci, potem przymusowy wyjazd do Polski Ludowej – wszystko razem stanowi taką miszkulancję, że trudno się w niej wyznać.
Tej Polski przedwojennej okropnie jednak żal. Żal jak młodości, czegoś, co nie może wrócić. Mam dziś chrypkę, bo wczoraj cały wieczór prześpiewaliśmy rozmaite stare pieśni. Dziwna rzecz, jak bardzo nasze polskie pieśni wojskowe, zarówno z okresu przedwojennego, legionowego, jak i wojennego, partyzanckiego – „Hej chłopcy, bagnet na broń” itd. – odmienne są i od rosyjskich, i od sowieckich. Odmienny jest tryb (nie umiem tego dobrze nazwać, nie jestem muzykologiem) prowadzenia melodii podłożonych pod słowa i odmienne słowa. Różnica wydaje mi się olbrzymia, choć nie potrafię jej wyraźnie uchwycić.
„Nasze dzielne żołnierzyki na placówce stoją
i śpiewają bolszewikom, że się ich nie boją…”
Zawsze był u nas ten jakiś element sentymentalno–romantyczny, szary bór i tak dalej. A z czasów sowieckich zapamiętałem ważną naukę: że gdy w hymnie, zwłaszcza narodowym albo państwowym, powtarza się zbyt wiele razy słowo „swoboda”, czyli wolność – to jest bardzo podejrzane. Jak napisał chyba Mrożek: tam gdzie jest prawdziwa wolność, tam nie ma wolności zwyczajnej.