Читать книгу Uroda życia - Stefan Żeromski - Страница 7
III.
ОглавлениеPiotr Rozłucki przyjechał w nocy na podrzędną stacyę bocznej kolei. W Warszawie zabawił kilka dni, nudząc się w hotelu i zwiedzając miasto. Zdumiewała go tam liczebna ilość polaków i jakość ich bytowania. Nie było z nimi tak, jak głosiły urzędowe podręczniki i jak podawały ustne wersye znawców. Gniewało to, że stanowili zwarty żywioł, zamknięty w sobie, którego ciemny od głębokości nurt niedostępny był dla postrzegacza. Postrzegacz życzył sobie, ażeby nie było w ogóle tej „polskiej kwestyi“. Nie mógł napawać się urokiem pięknych kobiet, oryginalnych przejawów kultury, sztuki, budownictwa, pamiątek, szczegółów życia, których nie znał. Wszystko to wplątane było w „kwestyę polską“ i musiało być wrogie dla człowieka, uprawiającego w tym kraju „sprawę rosyjską“. Podróżnik nie doznał w Warszawie ani jednego uczucia miłego. Wszystko tam było obłudne, czołobitne aż do nizoty, a zarazem zdradzieckie w tej uniżoności, albo wręcz wrogie i to wrogie śmiertelnie. Widział wartość, dostojeństwo, piękno i szczególny wdzięk zupełnie nowych przejawów, widział to po raz pierwszy w swem życiu, lecz wszystko jakby za grubą szybą.
Błąkając się po obcem mieście, szukał nieznajomej z kolejowego przedziału. Jadąc w tramwaju, siedząc w teatrze, zwiedzając galeryę obrazów, park w Łazienkach, lub kościół świętego Jana, rozmyślał, że niespodziewanie ujrzy ją, wychodzącą zza tej zasłony, gdzie była utajona. Nadaremnie! Nie ukazała się. Była gdzieś w głębi tej Polski, schowana i zasłonięta, jak wszystko.
Młody oficer jechał teraz do stryjecznego dziada, generała w dymisyi, mieszkającego na wsi. Przybywszy na wskazaną mu stacyjkę, kazał posługaczowi szukać koni z Opłakanego.
— Łoszaki czekają! — zaanonsował usługujący wyrostek. Przeprowadził też niezwłocznie poprzez mroczny dziedziniec stacyjny do czwórki koni w lejc zaprzężonych. Oficer wskoczył na bryczkę, gdy ulokowano mu rzeczy, i rzucił lakoniczny rozkaz:
— Trogaj! (Ruszaj!)
Powożący młokos liberyjny obejrzał się na rozkazodawcę i po pewnej dopiero chwili zrozumiał, że należy jechać.
Był jeszcze mrok, ale już zlekka szarzało. Stała w powietrzu wilgotna mgła po ulewnym deszczu, który niedawno nacichł. W powietrzu była cisza i rozkosz niewymowna. Mała, prosta bryczka bez resorów, z siedzeniem na pasach, niosła, jak kolebka. Dawało się słyszeć ostre człapanie kopyt końskich po śliskich, rozmiękłych glinkach i kałużach. Wyjechawszy na szerszy gościniec, furman śmignął kilkakroć batem i wprawił w kłus swą czwórkę. Rozłucki wychylił się, żeby popatrzeć, jakie też konie.
Nie były to cuganty, lecz dobrze sprzężona czwórka koni drożnych, silnych, rosłych i ścigłych.
Wilgotny ranny chłodek przejął młodego oficera. Wypadło podnieść kołnierz nowej szyneli, zasunąć ręce w rękawy. Z prawej i lewej strony były ścierniska, działki owsa, kartofli i tatarki, dalekie rzędy chat, dwory utopione w gęstwinach drzew, kształty kościołów. Wszystko to wynurzało się z mroku, nieznane, senne, tajne. W pewnem miejscu bryczka pomknęła brzozową półaleją. Stare brzozy stały nad zjeżdżonym traktem, lamentując nad sprawami ludzkiemi, co przez tyle już lat ciągną się w błotach, piaskach i kolejach tej drogi... Dzień szarzał.
Rozłucki ocknął się z drzemania, objął oczyma ową smugę brzóz i upodobał sobie w tym widoku. Probował zawiązać rozmowę z młodym furmanem, zapytywał go o nazwy ukazujących się dworów i kolonii, ale woźnica nie umiał mówić po rosyjsku; pokazywał znakami, że nie pojmuje, albo wypowiadał wyrazy zgoła dla barynia niezrozumiałe. Urwała się tedy rozmowa i baryń musiał poprzestać na przysłuchiwaniu się świergotowi skowronków, który był dlań zrozumialszy od mowy polskiej.
Gdy się dzień wyłaniać począł, rozbłękitniały w dali pasma lesistych wzgórz. Rozłucki sprobował raz jeszcze dowiedzieć się od woźnicy, co to za lasy, i wydobył nareszcie z niego ich nazwę ogólną. Posłyszawszy tę nazwę, zawinął się z niechęcią w szynel i drzemał aż do Opłakanego. Przybył na miejsce rano, około siódmej. Wjechał na dziedziniec z długiej, starożytnej alei topolowej przez rozwaloną bramę. Konie stanęły przed gankiem dworu, murowanego przed jakiemi kilkudziesięcioma laty. Na spotkanie gościa wyszedł generał, starzec już zgrzybiały, lecz jeszcze wyprostowany, czupurny i srogi. Pomimo tak wczesnej pory był już wymyty, wyczesany i głośno stukający obcasami wysokich butów. Spodnie miał z szerokim czerwonym lampasem i półwojskową kurtkę. Witał przybysza bardzo serdecznie, ściskał go wielekroć i przypatrywał mu się długo, osłaniając dłonią oczy od rannego blasku słońca. Nareszcie młody artylerzysta mógł rozmówić się z kimś przyjaźnie w zrozumiałej dlań mowie. To też nie skąpił sobie uwag i wynurzeń. Starzec słuchał go pobłażliwie, choć nie wszystko — widać było — akceptował. Po kawie, którą wypili we dwu w jadalni pełnej much i zapachu poziomek, stary generał odprowadził krewniaka do pokoju na końcu dworu, gdzie czekało posłane wygodne łóżko, a nawet zostawiony przez troskliwą rękę dieduszki tom nowel Turgieniewa. Piotr rozebrał się co tchu i w mgnieniu oka zasnął. Obudził go po upływie paru godzin turkot pod oknami, gwar i zajadłe szczekanie psów. Okno pokoju było zastawione siatką, ale muchy dostawały się wewnątrz i gryzły ze zdwojoną zajadłością. Artylerzysta umył się, wyczesał, ubrał starannie w swój kostyum i sprężyście zmierzał przez szereg przyległych pokojów do największego, skąd słychać było echo rozmowy. Otwarł drzwi i wszedł do sali. Dziadek wstał na jego powitanie i zaznajomił z rodziną. Piotr poznał swych stryjeczno-stryjecznych Rozłuckich, których było sporo w pokoju. Przybyli z tej racyi, że był to dzień niedzielny. Siedząc po różnych folwarkach i dzierżawach w okolicy, na niedzielę zjeżdżali do Opłakanego, gdzie był kościół i gdzie czynili zadość sentymentom familijnym. Najstarszy z synów generała, podtatusiały kawaler, Hipolit, gospodarował w Opłakanem. Był to wysoki pan na czarno ufarbowany, z bokobrodami, jakie się widuje na dawniejszych litografiach — ponury i wogóle nieprzychylnie względem wszystkich usposobiony. Ten ozięble powitał Piotra zwyczajnym uściskiem ręki — i zaraz począł sprzeczać się po polsku z generałem o jakieś kwestye gospodarskie. Drugi z kolei syn generalski — starszy już także człowiek, Michał, przybył właśnie z Cierniów, folwarku, który dzierżawił. Miał ze sobą córkę, pannę przeciętnej urody, opaloną, zadzierzystą i szczerze wesołą, oraz syna studenta, siedzącego na wsi od dłuższego czasu wskutek jakichś w jego uniwersytecie zajść i zaburzeń.
Wszyscy przypatrywali się Piotrowi ciekawie, ale bez wielkiej sympatyi. Niektórzy nawet, jak student, wypalający wciąż istne dystrybucye papierosów, i młoda Kamila — czyli Kama — patrzyli uparcie i wręcz zimno. Piotr był wesoły i tak nastrojony, że gotów był wszystkie te nastroje wszystkich przebaczyć. Poprosił ich szczerze, żeby zechcieli mówić z nim po rosyjsku, gdyż on ani słowa po polsku nie rozumie. Mówił to przyjaźnie i otwarcie, z braterską prośbą o względność. Ale to zupełnie nie poskutkowało. Przeciwnie — nawet zaostrzyło wrogość spojrzeń. Kuzynka Kama zawiązała rozmowę, ale po francusku, a młody student zamknął się w sobie, wypuszczał z ust tylko nieprzyjazne kłęby dymu i nikotynizował się z podwójną zajadłością. Gospodarz Hipolit wyszedł z pokoju i słychać było wnet na gumnie jego donośny głos, dający służbie admonicye i rady w taki sposób, że trzeba było przerywać francuskie parlowanie. Mówili o rzeczach banalnych i obojętnych, a kiedy Piotr usiłował zbliżyć się do jakiegoś żywotnego tematu, kuzynka zbywała go ironicznym półuśmiechem, albo obłudną odpowiedzią. Tylko stary generał otaczał młodego pieczą i grzecznościami. Wyjaśnił mu tedy w długim wywodzie, że sam jest plenipotentem szczodrze obdarowanego kolegi, generała Siegela, który za udział w uśmierzeniu polskiego powstania otrzymał donacyę z kilkunastu folwarków. Jeden z nich, Opłakane, dzierżawi generał sam, inny folwark, Ciernie, dzierżawi jego syn młodszy, Michał. Naogół jednak rodzina żyje niezbyt dostatnio, na sposób polsko-szlachecki kołacąc się od dzierżawy do dzierżawy. Gdyby nie generalska emerytura i owo, dzięki dawnym stosunkom uzyskane pełnomocnictwo w sprawie wydzierżawiania folwarków donacyi — byt całej familii nie byłby zabezpieczony. W tonie mowy generała przebijał się żal i ledwie poskramiany gniew. Starzec żuł go w drżących wargach i wstawionych szczękach. Wreszcie mruknął:
— Tak to, bracie. Polskie pochodzenie... Niemcy podostawali donacye... Siedzą w Petersburgu. A ty — ot — kołacz się, jak szlachetka w tej dziurze. I to już kilkanaście lat. Tak to, bracie!
Machnął ręką. Kama i student Wiktor roześmieli się prawie głośno.
— A ty tam, śmiej się głośniej! — sarknął starzec w kierunku Wiktora. — Już mi o ciebie trzeci raz wytacza sprawę naczelnik straży ziemskiej. Głowę muszę sobie suszyć, jakim argumentem cię osłaniać. Śmiej się głośniej!
— Ja dziadka o opiekę nie prosiłem — mruknął tamten zuchwale i krótko. — Ma do mnie policyant interes — znajdzie drogę, niema strachu. Wie on dobrze, gdzie mnie szukać.
— Trafi sam... — dorzuciła Kama.
— Trafi... — syknął starzec. — Posiedzisz znowu rok...
— No to posiedzę.
— Posiedzisz drugi i trzeci, to cię wreszcie oduczą pleść chłopom smalone duby.
— Nie dziadek teraz w sądach zasiada, to może tam uszanują mój atlas i epistrophaeus... — zcicha mruknął Wiktor.
— Milcz! — głucho jęknął starzec.
— Niezaczepiany zawsze milczę... — odburknął.
Piotr nie rozumiał tej rozmowy, ale odczuł jej nastrój. Stał, oczywiście, po stronie dziada generała, gdyż powziął był odrazu dla niego sympatyę. Swoją drogą radby był wejść w rozmowę z tymi młodymi. Język go świerzbiał, żeby się z nimi zewrzeć w jakimś sporze zasadniczym, jak to bywało z kolegami, kiedy zamało było po temu dnia, nocy i następnej doby. Tymczasem turkot przed gankiem dał znać, że zajechał pojazd, mający zawieźć wszystkich do kościoła. Stary generał oddalił się do swego pokoju i wrócił wkrótce, przebrany w czarny strój cywilny bez żadnej zgoła oznaki wojskowej. Siadł do powozu z synem Michałem, cichym, ustępliwym człowiekiem. Na przedniem siedzeniu umieściła się Kama i Piotr. Proponowano Wiktorowi, żeby się wdrapał na kozioł, ale on z najzupełniej studencką fanfaronadą oświadczył, że w żadnych kościołach nie bywa, że dla niego oto tu jest kościół... Co mówiąc, wskazał na niebo, lipy i zboża za bramą. Generał poczerwieniał ze złości, jak ćwikła, i począł mruczeć coś do siebie, mięszając polskie i rosyjskie wyrazy o twardych brzmieniach. Wiktor ukłonił się, skierował kroki swe w pole i znikł na zakręcie.
Do kościoła było ze dwie wiorsty wyboistej drogi. Świątyńka stała na górce, wśród lip i wiązów, w samym środku olbrzymiej wsi, która łańcuchem chat, stodół i ogrodów przepasywała szeroko rozsiadłe wzgórze. Ludzie szli na nabożeństwo — chłopi w brunatnych, ciężkich sukmanach do samej niemal ziemi, w ciężkich butach i nielżejszych kapeluszach, kobiety i dziewczęta w chustkach i spodnicach tak barwnych, że aż oczy bolały. Całe ich kolorowe rojowisko z gwarem krążyło pod murowanemi furtami kościelnego cmentarza. Tamże stały bryczki, powozy i wolanty szlachty z sąsiedztwa. Pierre, który taki widok miał przed oczyma po raz pierwszy w życiu, nie mógł ich nim napaść. Ale też i on ściągał na siebie oczy wszystkich ludzi. Ponieważ prastary, ciasny kościołek zapchany był już tak szczelnie, że palca by tam nie wcisnął, więc całe opłakańskie towarzystwo zostało na cmentarzu pod lipami. Zresztą Piotr był prawosławny i wprost nie śmiał tłoczyć się do wnętrza, choć radby był zobaczyć, jak też to tam jest w samym środku u tych „sowraszczonnych w łatinstwo“.
Na dworze było bardzo pięknie. Kolosalne lipy, pijące od stuleci sok z prochu praszczurów tych, co się w ich cieniu teraz modlili, użyczały dalekiego i szczodrego cienia. Roje ptasząt świergotały w gęstwinie koron — z głębi kościoła brzmiał ton organów, a czasem samotny głos „kanonika“, wygłaszającego odwieczny tekst łaciński. W pewnej chwili wielki tłum ludu wysypał się z kościoła na cmentarz i wolno sunął ławą. Za zwartą gromadą wysokich, długosukmaniastych chłopów szły dziewczątka w bieli z wianuszkami ordynarnych nagietek we włosach, sypiąc kwiaty. Za nimi pod baldachimem proboszcz w złocistej kapie, podtrzymywany przez dwu conajgrubszych dziedziców z okolicy. Za baldachimem pchał się natłok „narodu“, śpiewając co pary w grzesznych cielskach. Dzwonki gwałtownie bijące, potężny śpiew, zapach ziół — wszystko to odurzało Pierre’a. Stał zapatrzony w widowisko. Kiedy proboszcz, tęgi, zażywny moszterdziej, dźwigający ciężką złotą monstrancyę, mijał grupę opłakańską, rzucił okiem na umundurowanego oficera i długo mu się przypatrywał z pilną uwagą. Podtrzymujący go obywatele — również, — chłopi, śpiewający z głębi duszy i z głębi zdrowego ciała — również, — dziewczęta sypiące kwiaty — również. Piotr poczuł, że jest tutaj zupełnie niepotrzebny. Miał chęć wynieść się coprędzej. Było mu nieprzyjemnie, a nawet przykro. Te widoki męczyły go i dusiły swą siłą. Kuzynka Kama szepnęła mu do ucha:
— Mundur twój, kuzynie, przypomina tutejszym ludziom rzeczy nieprzyjemne. On to czyni tak złe wrażenie...
Pierre doznał na pewien czas mdłej zresztą ulgi.
Po sumie towarzystwo wróciło do domu w Opłakanem, spożyło z apetytem obiad zgoła polski, wiejski, z półmisami kurcząt, salaterkami sałaty, z jarzynami i kompotami, po których serce mięknie a myśl popada w optymizm. Po obiedzie spacerowano ociężale w starym i zapuszczonym ogrodzie, bawiono się, jak kto umiał. Kuzynka Kama zagrała na fortepianie w dużym salonie i towarzystwo zgromadziło się na tę ucztę. Przybył nawet z czworaków, zaułków i okólników szorstki Wiktor. Stary generał wyraził życzenie, ażeby Kama zaśpiewała. Młoda panna wzbraniała się przez wzgląd na srogość krytyki petersburskiego kuzyna, — ale wreszcie... Uderzyła w klawisze raz i drugi, przebiegła je. Przerwała i zwróciła się do towarzystwa z zaznaczeniem, że umie ledwo kilka pieśni, a te, które umie, mogą się nie podobać. Ojciec jej, pan Michał, machnął ręką na znak, że ten argument nie ma wartości. Kama zagrała powtóre tensam wstęp muzyczny. Zaśpiewała mocnym, pięknym, czystym, choć niewyrobionym głosem pieśń pewnego młodego muzyka do słów Juljusza Słowackiego:
„Anioły stoją na rodzinnych polach
I, chcąc powitać, lecą w nasze strony,
Ludzie schyleni w nędzy i w niedolach
Cierniowemi się kłaniają korony,
Idą i szyki witają podróżne
I o miecz proszą, tak jak o jałmużnę“
Znowu przebrzmiał burzliwy akompaniament, głos z głębi piersi, spod kamienia, co przyciska żywe serce. Zabrzmiały słowa:
„Postój! o postój, hułanie czerwony,
Przez co to koń twój zapieniony skacze?
— To nic, to mojej matki grób shańbiony,
Serce mi pęka, lecz oko nie płacze.
Koń dobył iskier na grobie z marmuru
I mściwa szabla wylazła z jaszczuru“.
Stary generał siedział w fotelu i żuł wstawionemi szczękami jakowąś wewnętrzną sprawę, czy pasyę. Syn jego Michał wpatrywał się spod oka w córkę z wyrazem głębokiego wzruszenia. Wiktor nucił zcicha melodyę, zachwycony i nią i słowami. Pierre nie rozumiał słów, ale melodya wniosła te słowa do jego uszu. Melodya była czarująca, jak zapach mokrej gałęzi bzu, z którym na całe nieraz życie zrośnie się jakieś wspomnienie...
Ten język wydał mu się po raz pierwszy dość melodyjnym w swej szorstkości. Niezrozumiałe słowa nabrały koloru i połysku. Gdy przebrzmiała pieśń, oficer poprosił o wytłomaczenie treści piosenki. Kama z uśmiechem poprawiła fałdy swej sukni — i rzekła:
— Kiedy te słowa właściwie nic nie znaczą. Jak to w pieśniach... To jest taka sobie polska śpiewanka, może o wielkiej biedzie-niedoli, a może o wielkiej chwale-wielkości. Ani w tem ładu, ani składu...
— Ale przecie... — prosił Piotr.
— Nie pojmiesz, kuzynku, — wmięszał się Wiktor, — bo to jest w samej rzeczy bez logicznego sensu, jak tutaj wszystko. Tak się to śpiewa, jakbyś lustro wszystkiego postawił sobie przed oczyma. Skoro się wpatrzysz, to może zobaczysz w tem lustrze wszystko, co ci potrzeba.
— Ty tam napewno widzisz wszystko, czego ci potrzeba, — zgrzytnął generał, który z Wiktorem stałe toczył batalie.
— A ja tam w samej rzeczy widzę... — roześmiał się tamten, wyszczerzając zdrowe zęby.
Kama po namyśle zbliżyła się do Piotra, mówiąc:
— Czy nie chciałbyś, kuzynie, pojechać teraz konno do nas, do Cierniów? Tam może ci zdołam wytłomaczyć, co ta piosenka znaczy.
— Jadę! Oczywiście.
— Ja z wami, — wmięszał się Wiktor. — Staruszek, jedziesz do domu? — skierował pytanie do ojca, „cichego“ pana Michała.
— Jadę. Każ zaprzęgać nasze szkapiny.
— Dziadek mi da kasztankę pod siodło? — poprosiła Kama kokieteryjnie starego generała. — Kuzynek Piotr odprowadzi ją z powrotem na uździenicy obok „Grzywacza“, na którym pojedzie teraz z nami.
— Już nie tylko kasztankę, ale i „Grzywacza“ zabierasz, Kama... — mruknął Hipolit.
— Jeszcze pewnie i ten konia nie ma, — dorzucił generał.
— Ten ma swą szkapę, — rzekł Wiktor, zapalając nowego papierosa. — Ten nigdy nie liczył i nie liczy na pstrego konia waszej wielkopańskiej łaski.
— Wiktor! - obruszył się pan Michał ze smutną surowością, — jesteś niedostatecznie grzeczny względem dziadka.
Syn wahał się przez chwilę, a później, patrząc ojcu prosto w oczy, z okrucieństwem i ironią, rzekł zcicha:
— Słuszaju’s!
To słowo dziwnie wszystkich ubodło i wzburzyło. Nawet Kama rzuciła na brata gorzkie spojrzenie. Ale student miał wyraz twarzy nieubłagany. Oczy mu się skryły pod zsuniętemi brwiami i nie ukazywały nawet swego złowrogiego blasku. Hipolit wyszedł wielkiemi kroki i za chwilę słychać było jego krzyk na gumnie, obstalowujący wałacha pod „gapę“ i kasztankę pod to „utrapione damskie siodło“.
Słychać było nadto:
— A sprobuj mi, spuchnięty pysku, ciasno pozapinać popręgi, to ja ci zapnę tę gębę na obie strony, żebyś był przez dwa ruskie miesiące tłusty...
I tym podobne, nie nadające się do utrwalenia za pośrednictwem druku, lokucye z zakresu słownictwa folwarcznego w stronach tamecznych.
Wkrótce osiodłane i zaprzężone konie stały pod gankiem.
Ojciec Michał usadowił się w małej bryczce bez resorów ze zwykłemi siedzeniami, Wiktor wdrapał na swego „fornala“, Kama dosiadła kasztanki, a Piotr owego „Grzywacza“, który od pierwszej chwili począł pod nim stękać, jak rataj przeciążony pracą. Wprost ze starej topolowej alei prowadził w pola trakt szeroki, zjeżdżony w różnych kierunkach. Tu i owdzie siedział nad tym szlakiem bajor, tudzież szarolotnej kurzawy — obłamany jarząb, albo pyłem przycięta kępa tarek. Daleko schylała się stara-prastara brzoza. Droga owa mijała folwark, należący do Opłakanego, który sam, indywidualnie, miał postać opłakaną i wszelkie tytuły do tejże nazwy, — później dźwigała się w górę, okrytą już rolami, ale jeszcze tam i sam zaciągniętą niewykarczowanemi chrósty i pniami po dawnym lesie. Ze szczytu góry roztaczał się widok na rozległą, międzyleśną dolinę. Pośrodku błyszczała rzeka i szeroko rozlany staw. Kama pokazała Piotrowi ów staw, kępy nad nim drzew i oświadczyła, że to są Ciernie. Bryczka pana Michała pomknęła górską drożyną. Jeźdźcy popędzili za nią. Wkrótce znaleźli się na terytoryum Cierniów. Miejscowość ta miała charakter pod-górski. Jeszcze tam stały kopy suchego siana. Dwukolejowa drożyna, krążąc wśród iałowców, dobiegła nad staw i zanurzyła się poza jego groblę w urocze, ale karkołomne wąwoziki, „dołki“, wyrwy i dość zdradzieckie jeziorka. Jechało się tam wprost przez wodę, albo wprost przez błoto w pas. Wytłomaczono Piotrowi, że w tej lokomocyi, ściśle miejscowej, niema nic zgoła niebezpiecznego, albowiem odwaga zawsze człowieka od wszelakiego wypadku ratuje. Ptaki tam za to w olchach śpiewały piękniej, niż gdziekolwiek, pachniały tameczne zioła i kwiaty, szemrały liczne strumienie. Kiedy bryczka starszego pana za ostatnią rzeczką i czarnym, przyziemnym młynem pięła się pod górkę ku dworowi, Piotr spostrzegł tłum wielobarwny młodzieży wiejskiej, który obsiadł na wzgórku grobli figurę świątka pod wielkiemi olchami. Oficer rozglądał się na prawo i na lewo po zbożach, krzewach i ludziach, gdy nagle spostrzegł, że owa gromada dzieci, wyrostków i młodzieży rozpierzchła się, jak stado spłoszonych ptaków. Tu dziewczyna w wielobarwnej „szmatce“ na głowie, w białej koszuli i kolorowej spódnicy dopadła zboża i zginęła w niem, jak kuropatwa, — tam chłopak, wszystek zgrzebny, biegł brózdą między owsami. Zza pniów drzew i z głębi krzaków wyglądały głowy dzikusów, z kęp łopianów za parkanami widać było słomiane kapelusze, albo płowe czupryny. Wiktor śmiał się do rozpuku, patrząc na to widowisko. W pewnej chwili stanął w strzemionach swego podjezdka i począł wołać na wsze strony:
— Bywaj!
Poczem ruszył w górę ku dworowi. Kama wytłomaczyła Piotrowi, o co to chodzi. Pojechali w górę. Dworek w Cierniach mały był, bielony, nieforemny, złamany w sobie. Ściany jego śnieżnie widniały pod nawisłym, czarnym dachem. Dzikie wino obrastało ganek. W tyle dworu rosły cztery lipy prastare, z boku grusza olbrzymia rozpościerała nad dachem konary. Całe obejście było wygrodzone płotem — pleciakiem z jodłowych spławin, co nadawało miejscu charakter porządku i czystości. Przed oknami i w tyle domu było mnóstwo kwiatów, nagietek, bratków, balsaminów, lewkonii... Wielkie krzaki klematisów na białych ścianach pięknie się odznaczały. Wygracowane ścieżki biegły w różnych kierunkach i prowadziły do furtek, w ogród na zboczu góry. W głębi ogrodu, na dole stał samotny, wielki modrzew.
— Kuzynie! — wołała Kama, — czy jesteś głodny?
— Nie! - odpowiedział, — jestem zachwycony.
— Jeżeli nie jesteś jeszcze bardzo głodny i jesteś zachwycony, to spaceruj sobie tutaj, pomnażaj swój zachwyt, a my z Wiktorem załatwimy lekcyę.
— Lekcyę? Co za lekcyę?
— Taką sobie lekcyę, o której nie będziesz mówił nikomu, szczególniej w Opłakanem.
— Dla czego? Nie rozumiem.
— Możesz sobie nie rozumieć. To tutaj wolno. Idź do ogrodu, patrz na kwiaty, na modrzew, gawędź z naszym papusiem, a na inne rzeczy zamknij twoje oczy rosyjskie i rosyjskie uszy.
Odeszła. Piotr zapuścił się w ścieżki ogrodowe. Ale ogród był niewielki, mało interesujący, zwykły ogród folwarczny, — więc wypadło powrócić do domu. Tu czekał pan Michał i wprowadził pod dach. Mieszkanie było małe, złożone z paru izb zupełnie prostych, wapnem bielonych. Dziwiły pod tą niską powałą wykwintniejsze meble i sprzęty, które się tam znalazły. Bosa dziewczyna podała posiłek: dzieżę kwaśnego mleka, razowy chleb, żółte, świeże masło. Po tym spartańskim podwieczorku, który Piotr spożył w towarzystwie stryja Michała, obadwaj wyszli na groblę. Miejsce było nad wyraz piękne, — obraz cichości i spokoju. Stryj łamanym rosyjskim językiem rozpytywał o krewnych w Rosyi. Piotr szeroko opowiedział wszelkie szczegóły.
— Jak stryjowi wiadomo, — mówił, — Piotr w randze sztabs-kapitana umarł na Kaukazie. Był bezżenny. Po zmarłym w powstaniu polskiem młodszym jego bracie, Janie, zostałem ja jeden, oraz młodsza od tamtych dwu braci ich siostra, a moja ciotka, Natalia. Wyszła za mąż za bogatego obywatela Nietymkina. Mieszkają w penzeńskiej gubernii. Po śmierci mojego ojca, dar dla dziada za węgierską kampanię, majątek również w penzeńskiej gubernii, został cofnięty. Na szczęście ciotka po mężu, który już nie żyje, odziedziczyła duży majątek. Dzieci tam mnóstwo u Nietymkinów...
— Dzieci wychowane po rusku?
— No, oczywiście! To iście rosyjscy ludzie.
— Majątek, mówisz, duży?
— Majątek duży. Gospodaruje u ciotki niemiec Ludwig...
— A bywałeś tam u nich?
— Jakże! Spędzałem każde wakacye przez cały czas pobytu w korpusie i w szkole artyleryi.
— Cóż dzieci, dobre?
— Nie można powiedzieć. Jeden był ze mną w korpusie, tylko niżej, Borys, — Wiera Leontjewna w maryjskim instytucie, ładna dziewczyna.
— A ciotka? Jakiż z nią twój stosunek?
— Ciotka była dla mnie dobra, choć to naogół sroga dama. Kiedy się zjawia w Petersburgu, nie tylko krewnych trzyma w łapie. Wszyscy muszą tak chodzić, jak ona każe. A czy stryjaszek nie zna ciotki Natalii?
— Nie znam, — sucho odrzekł stryj Michał.
— Jakto? Zupełnie?
— Zupełnie.
Po chwili stryj Michał dorzucił:
— Widzisz, kochany kuzynie, my już należymy do innych narodów, nie tylko do innych gałęzi rodzinnych.
Strzepnął palcami i zamilkł.
Od strony folwarku doleciało echo chóralnego śpiewu. Piotr nastawił uszy. Pan Michał machnął ręką i ciągnął swego gościa dalej, za staw, na suche łąki, popod zboża. Ale śpiew był tak rozgłośny, że Piotr przystanął. Nie znał tej melodyi, nie słyszał jej nigdy. Z miejsca, gdzie się zatrzymali, widać było wpoprzek stawu i gumna rozwarte wrótnie stodoły folwarcznej i skupiony wewnątrz tłum młodzieży.
— Co to oni tam robią? — spytał Piotr ciekawie, wskazując na ową stodołę.
— Tak, ot... Dobre obydwoje dzieci, uważasz... Uczą wiejską łobuzeryę, wykładają różne pożyteczne wiadomości. Szkół u nas niema, więc tak, ot...
— A dla czegóż szkół nie budują? — pytał Piotr.
— Dla tego, że nie wolno, — dobrotliwie, jak zawsze, wytłomaczył stryj Michał.
Oddalili się znacznie od zabudowań. Weszli suchemi ścieżkami na łąki, potem w zagaja brzozowe nad strumykami, wpoprzek łąk dążącemi ku rzece. Równe łąki były już pokoszone i ścięty potraw nowe już puszczał pióra. Stamtąd, zdaleka, widać było dworek w Cierniach nad stawem, jak się wszystek odbijał w gładkiej toni ze swemi wyniosłemi drzewami, które nad jego dachem chyliły się łagodnym kłębem koron. Stali obadwaj w milczeniu, w bezwzględnej ciszy tego obszaru. Piotr spojrzał na stryja Michała i poczuł doń głęboką sympatyę. Chciałby mu to był jakoś wyrazić, jakoś tego dowieść, ale wstydził się podobnego afektu. Więc się tylko nastawił chmurnie i patrzał w dal. Leniwie wracali ku domowi. Wieczór się zbliżał. Lekka mgła występowała nad staw i przyległe doń zarośla. Kama i Wiktor wyszli na spotkanie „kuzyna“.
— Stodołę mi kiedy spalisz tą twoją latarnią... — mruknął do syna stryj Michał.
— Wody tu Pan Jezus nie poskąpił, to się ogieniaszek zaleje w nagłym razie. Potem można będzie wziąć pełną asekuracyę — i „partya“!
— Tak, tobie zawsze w głowie frazesy.
— Jako że się na adwokata „obuczam“. A stodoła teraz pusta, jak frazes, — przednowek w niej widać nieuświadomionem okiem. Ani cebulki, ani w co wkrajać! Doskonale się w niej naukowe pewniki rozlegają. Już też papuś dobrodziej jesteś bogacz cwany — no!
— Kuzynko Kamo, — mówił Piotr, — muszę już jechać. Nie wytłomaczyłaś mi tej piosenki, coś ją śpiewała...
— A nie. I nie wytłomaczę.
— Tłomacz sobie sam... — mruknął Wiktor, skręcając w palcach grubego papierosa.
Piotr był trochę dotknięty tem, co mu ci obydwoje mówili. Trochę zresztą był zaniepokojony w sobie, jakiś jakby skompromitowany. Ci troje byli tacy spokojni, pewni każdego swego kroku na tym skrawku nieurodzaju, wyrw i dziur. I Piotr był pewien siebie, ale tych ludzi jakoś przez skórę polubił. Pośpieszył do dworu, zażądał, żeby mu osiodłano „Grzywacza“, który z przebiegłym pośpiechem chrupał cudzą trawę. Przyprowadzono również i kasztankę. Piotr wskoczył na siodło „Grzywacza“, a kasztankę poprowadził, jako luzaka. Jechał pod górę, popędzając konie. Na szczycie zatrzymał się i długo patrzał na tę okolicę. Wieczorem już przycwałował do Opłakanego. Wchodząc na ganek ogrodowy, zastał tam dziadka generała, starym obyczajem kurzącego fajkę na długim cybuchu. Światła nie było w tym ganku oszklonym, więc starca ledwo było widać. Wkrótce nastał mrok zupełny. Obadwaj siedzieli w milczeniu. Piotr widział tylko żar w fajce starego pana... Marzył o życiu, które tu zobaczył. W oczach miał korowód osób, gmatwaninę pospolitych zdarzeń, w której każdy szczegół wbił się w pamięć z nadzwyczajną wyrazistością. Miał zamiar wyjść do ogrodu i chodzić po alejach do późnej nocy. Przez uszanowanie dla dziadka nie ruszał się, czekając, aż staruszek sam się oddali. Fajka starego generała zgasła. Milczenie trwało. Piotr sądził, że może dziad zasnął w fotelu. Generał Rozłucki nie spał. Rzekł po rosyjsku:
— Piotruś, — a ty ojca pamiętasz?
— Nie... — odrzekł Piotr po namyśle. — Coś jak we mgle... Mam czasem w myśli jego oczy. Mgliste, niebieskie oczy.
— Niebieskie.
— A ty wiesz, jak to tam z nim było?
— Nie.
— Chcesz wiedzieć?
— Owszem.
Generał znowu umilkł. Zdawało się Piotrowi, że się rozmyślił i nic nie powie. W pewnej chwili starzec poruszył się w fotelu i począł wyraźnie, twardo, ze wszelkiemi szczegółami opowiadać historyę rozstrzelania Jana Rozłuckiego.
____________