Читать книгу Chemik - Стефани Майер - Страница 5

ROZDZIAŁ II

Оглавление

Siedząc i czekając na Carstona, rozmyślała o sytuacjach, gdy departament próbował ją zabić.

Barnaby – doktor Joseph Barnaby, jej mentor i ostatni przyjaciel – przygotował ją na pierwszą próbę. A jednak mimo jego przezorności, szczegółowego planowania i głęboko zakorzenionej paranoi to właśnie łut szczęścia w postaci dodatkowej filiżanki czarnej kawy ocalił jej życie.

Źle spała. W owym czasie miała już za sobą sześć lat współpracy z Barnabym, a mniej więcej na początku czwartego roku powiedział jej o swoich podejrzeniach. Z początku nie chciała wierzyć, że mógłby mieć rację. Wykonywali tylko swoją robotę, zgodnie z wytycznymi, i robili to dobrze. „Lepiej nie przyzwyczajaj się do tej sytuacji”, upierał się, chociaż od siedemnastu lat pracował w tym samym wydziale. „Ludzie tacy jak my, którzy wiedzą o rzeczach, o których nikt nie chce, aby wiedzieli, w końcu stają się niewygodni. Nie musisz zrobić nic złego. Możesz być w pełni godna zaufania. To im nie wolno ufać”.

Tyle, jeśli chodzi o pracę dla tych dobrych.

Jego podejrzenia nabrały konkretów, a potem przeobraziły się w plany, które wyewoluowały w praktyczne przygotowania. Barnaby głęboko wierzył w przygotowania – choć koniec końców na niewiele mu się zdały.

W ostatnich miesiącach, w miarę jak zbliżała się data wyjazdu, stres zaczął się nasilać, nic dziwnego więc, że miała problemy ze snem. Tamtego kwietniowego poranka potrzebowała dwóch filiżanek kawy zamiast jednej, żeby rozruszać umysł. Ta dodatkowa filiżanka, w połączeniu z mniejszym niż przeciętny pęcherzem, znajdującym się w jej mniejszym niż przeciętne ciele, spowodowała, że zamiast siedzieć przy swoim biurku, pani doktor, tak bardzo się spiesząc, że nie zdążyła się wylogować, pobiegła do toalety. I tam właśnie była, gdy zabójczy gaz przesączył się przez kratki wentylacyjne do laboratorium. Barnaby za to był dokładnie tam, gdzie miał być.

Jego krzyki były jego ostatnim darem dla niej, ostatnim ostrzeżeniem.

Oboje byli pewni, że jeśli atak nastąpi, nie dojdzie do niego w laboratorium. Zbyt wiele komplikacji. Trupy zazwyczaj budziły zdziwienie, więc mordercy starali się trzymać tego rodzaju dowody jak najdalej od siebie. Nie nachodzili ofiary w jej własnym salonie.

Powinna pamiętać, aby nigdy nie lekceważyć arogancji ludzi, którzy pragnęli jej śmierci. Oni nie przejmowali się prawem. Łączyła ich zbytnia poufałość z tymi, którzy to prawo pisali. Powinna była też docenić moc czystej głupoty, by atakować sprytną osobę zupełnie z zaskoczenia.

Trzy kolejne próby były prostsze. Zawodowi zabójcy, jak przypuszczała, biorąc pod uwagę to, że każdy z nich działał sam. Dotąd sami mężczyźni, chociaż nie mogła wykluczyć pojawienia się w przyszłości kobiety. Jeden z nich próbował ją zastrzelić, drugi – dźgnąć nożem, jeszcze inny – rozłupać jej czaszkę łomem. Żadna z tych prób nie powiodła się, bo obrywały tylko poduszki. A potem napastnicy umierali.

Niewidzialny, lecz bardzo żrący gaz bezgłośnie wypełniał niewielkie pomieszczenie – mijały mniej więcej dwie i pół sekundy, zanim połączenie między przewodami zostało zerwane. Potem zabójca miał jeszcze jakieś pięć sekund życia, w zależności od jego wzrostu i wagi. I nie było to przyjemne pięć sekund.

Jej domowa mieszanka niewiele się różniła od tej, której użyli przeciwko Barnaby’emu. Był to najprostszy znany jej sposób na zlikwidowanie kogoś szybko i bezboleśnie. I w przeciwieństwie do wielu z jej narzędzi walki były to zasoby odnawialne. Potrzebowała tylko porządnego zapasu brzoskwiń i sklepu z wyposażeniem basenów. Nie były to zakupy, które mogły naprowadzić zabójców na jej ślad.

Była naprawdę wściekła, że znowu ją znaleźli.

Poprzedniego dnia była zła już od chwili, gdy otworzyła oczy, a w miarę, jak mijały kolejne godziny przygotowań, czuła tylko coraz większy gniew.

Zmusiła się do drzemki, a potem przez całą noc jechała samochodem wypożyczonym na mało wiarygodny dowód osobisty wystawiony na niejaką Taylor Golding. Zapłaciła za to niedawno zdobytą kartą kredytową na to samo nazwisko. Wcześniej tego ranka przybyła do miasta, w którym nie miała najmniejszej ochoty się znaleźć, a to dodatkowo podkręciło jej rozdrażnienie. Zwróciła samochód do Hertza przy lotnisku Ronalda Reagana, a potem przeszła na drugą stronę ulicy do innej firmy, gdzie wynajęła nowe auto z tablicami rejestracyjnymi Dystryktu Kolumbii.

Sześć miesięcy wcześniej postąpiłaby inaczej. Zabrałaby swoje rzeczy z niewielkiego domku, który wynajmowała, sprzedała obecny pojazd na craigslist, kupiła nowy za gotówkę od jakiegoś prywatnego obywatela, który niczego nie spisywał, a potem ruszyłaby w drogę i jechała bez celu przez parę dni, dopóki nie znalazłaby średniej wielkości miasta, które wyglądałoby, jak trzeba. Tam od początku rozpoczęłaby proces utrzymywania się przy życiu.

Lecz teraz pojawiła się ta głupia, zwariowana nadzieja, że Carston mówił prawdę. Bardzo anemiczna nadzieja. Pewnie sama dla siebie nie stanowiłaby wystarczającej motywacji. Było coś jeszcze – drobna, lecz irytująca obawa, że zaniedbała swój obowiązek.

Barnaby uratował jej życie. I to wiele razy. Za każdym razem, gdy udało jej się przeżyć kolejną próbę zabójstwa, działo się tak, bo to on ją dokształcił, przygotował, ostrzegł.

Jeśli Carston ją okłamywał – a w dziewięćdziesięciu siedmiu procentach była tego pewna – i przygotował zasadzkę, wszystko, co powiedział, było kłamstwem. Łącznie z tym, że była im potrzebna. A jeśli jej nie potrzebowali, oznaczało to, że znaleźli do tej roboty kogoś innego, kogoś tak dobrego, jak kiedyś ona.

Być może zastąpili ją dawno temu, może wymordowali już cały zastęp pracowników, ale wątpiła w to. Choć departament miał pieniądze i dojścia, zawsze brakowało im jednego – personelu. Pozyskanie tak cennego pracownika jak Barnaby czy ona wymagało czasu. Musieli znaleźć odpowiednią osobę, wykształcić ją i wyszkolić. Ludzie z takimi umiejętnościami nie rośli w próbówkach.

Ona miała Barnaby’ego, który ją ocalił. A kto miał uratować głupiego dzieciaka, którego zatrudnili na jej miejsce? Nowy na pewno był wybitnie zdolny, tak jak ona, ale mógł być ślepy na najważniejszy element. Zapomnij o „służbie dla ojczyzny”, zapomnij o „życiu niewinnych”, zapomnij o „najnowocześniejszych urządzeniach” i „przełomowych odkryciach naukowych” czy „nieograniczonym budżecie”. Zapomnij o siedmiocyfrowej pensji. Co powiesz na to, by nie dać się zamordować? Bez wątpienia ten, kto zajmował teraz jej dawne stanowisko, nie miał pojęcia, że jego bezpieczeństwo – a nawet życie jako takie – stało pod znakiem zapytania.

Chciałaby móc w jakiś sposób ostrzec tego człowieka. Nawet jeśli nie mogła poświęcić na to tyle czasu, ile Barnaby przeznaczył na pomaganie jej. Nawet gdyby była to tylko jedna krótka rozmowa: „Tak nagradzają ludzi takich my. Przygotuj się”.

Ale to nie wchodziło w grę.

Poranek poświęciła na kolejne przygotowania. Zameldowała się w Brayscott, małym luksusowym hotelu, na nazwisko Casey Wilson. Dokument tożsamości, którym się posługiwała, nie był o wiele bardziej przekonujący od tego wystawionego na nazwisko Taylor Golding, ale gdy się meldowała, dzwoniły telefony na dwóch liniach, a zajęta recepcjonistka nie zwracała uwagi na szczegóły. Poinformowała ją, że o tak wczesnej godzinie pokoje są dostępne, ale Casey musiałaby dopłacić za dodatkową dobę, ponieważ mogła się zameldować najwcześniej o trzeciej. Casey zgodziła się na ten warunek bez skargi. Recepcjonistka wyglądała, jakby poczuła ulgę. Uśmiechnęła się do Casey i tym razem naprawdę na nią spojrzała. Casey opanowała wzdrygnięcie. Nie miało znaczenia, czy ta dziewczyna zapamięta jej twarz; i tak w ciągu następnej godziny miała dać wystarczająco dużo powodów, aby ją zapamiętano.

Specjalnie wybierała takie androgyniczne imiona. Była to jedna ze strategii zaczerpniętych z akt spraw, którymi karmił ją Barnaby – właśnie tak postępowali prawdziwi szpiedzy. Podpowiadał to również zdrowy rozsądek, co odkryli także powieściopisarze. Logika wskazywała, że gdyby ktoś szukał w tym hotelu kobiety, zacząłby od wyraźnie kobiecych imion na liście, takich jak Jennifer i Cathy. Być może dopiero w następnej rundzie dotarłby do tych o imieniu Casey, Terry czy Drew. Musiała wykorzystać każdą okoliczność, która pozwalała jej zyskać na czasie. Dodatkowa minuta mogła uratować jej życie.

Casey potrząsnęła głową w stronę gorliwego gońca hotelowego, który podszedł do niej, aby zaoferować swoje usługi, i pociągnęła jedyną walizkę na kółkach do windy. Przez cały czas odwracała twarz od kamery umieszczonej nad panelem przycisków. W pokoju otworzyła walizkę i wyjęła z niej dużą teczkę i czarną torbę, zapinaną u góry na suwak. Poza tymi dwiema rzeczami w walizce nie było nic innego.

Zdjęła żakiet, który nadawał jej cienkiemu szaremu swetrowi i prostym czarnym spodniom profesjonalny wygląd, i odwiesiła go. Sweter spięła wcześniej na plecach, aby był obcisły. Wyjęła agrafki i opuściła sweter luźno wzdłuż ciała, dzięki czemu wydawała się teraz nieco drobniejsza, może trochę młodsza. Zmyła szminkę i większość makijażu oczu. Przejrzała się w dużym lustrze nad komodą, aby ocenić efekt. Młodsza, bezbronna; workowaty sweter sugerował, że się w nim ukrywała. Uznała, że tak może zostać.

Gdyby miała się spotkać z menedżerką hotelu, rozegrałaby to nieco inaczej; może spróbowałaby domalować sztuczne sińce niebieskim i czarnym cieniem do oczu, ale nazwisko na wizytówce w recepcji brzmiało William Green, więc uznała, że nie potrzebuje się już bardziej starać.

Plan nie był doskonały; martwiło ją to. Wolałaby mieć jeszcze tydzień na samo przemyślenie wszystkich możliwych reperkusji. Ale był to najlepszy wariant, jaki mogła wcielić w życie w czasie, którym dysponowała.

Zadzwoniła do recepcji i poprosiła o połączenie z panem Greenem. Odebrał po krótkiej chwili.

– William Green, w czym mogę pomóc?

Głos był życzliwy i przesadnie serdeczny. Od razu wyobraziła sobie mężczyznę w typie morsa, z sumiastymi wąsami.

– Cóż, tak… Mam nadzieję, że panu nie przeszkadzam…

– Ależ skąd, panno Wilson. Z radością pani pomogę, jeśli tylko będę mógł.

– Rzeczywiście, potrzebuję pomocy, ale może to zabrzmieć nieco dziwnie… Trudno to wytłumaczyć.

– Proszę się nie przejmować, z pewnością będę mógł pani pomóc.

Wydawał się niezwykle pewny siebie. Zaczęła się zastanawiać, na jakie dziwne prośby odpowiadał wcześniej.

– Ojej – zatroskała się. – Może łatwiej będzie osobiście? – zakończyła znakiem zapytania.

– Oczywiście, panno Wilson. Na szczęście za kwadrans będę wolny. Moje biuro mieści się na pierwszym piętrze, tuż za rogiem przy recepcji. Czy to pani odpowiada?

– Tak, ogromnie panu dziękuję – odparła z ulgą, drżącym głosem.

Odłożyła torby do szafy i starannie przeliczyła banknoty, które wyjęła z zapasów schowanych w dużej aktówce. Przełożyła je do kieszeni i odczekała trzynaście minut. Zeszła po schodach, aby uniknąć kamer w windzie.

Gdy pan Green zaprosił ją do swego pozbawionego okien biura, z rozbawieniem stwierdziła, że jej wyobrażenie nie odbiegało aż tak bardzo od rzeczywistości. Nie miał wąsów – właściwie jedynym owłosieniem na jego głowie były siwe brwi – ale poza tym naprawdę bardzo przypominał morsa.

Nie miała problemu z udawaniem wystraszonej. W połowie opowieści o agresywnym chłopaku, który ukradł jej rodzinne pamiątki, wiedziała, że go ma. Najeżył się w bardzo męski sposób, jakby zaraz miał wygłosić tyradę o damskich bokserach bijących drobne kobietki, ale przez większość czasu zachował spokój, poza kilkoma pełnymi dezaprobaty cmoknięciami i zapewnieniami w rodzaju: „Dobrze się panią zajmiemy, u nas jest pani bezpieczna”. Pewnie pomógłby jej bez hojnego napiwku, jaki mu dała, ale pieniądze z pewnością nie mogły zaszkodzić. Przysiągł, że powie jedynie członkom obsługi, których obejmował jej plan, a ona serdecznie mu podziękowała. Życzył jej wszystkiego dobrego i zaoferował, że włączy do tego policję, gdyby miało to w czymś pomóc. Casey z wielkim smutkiem wyznała, jak nieskuteczna okazała się dotychczas policja i zakazy zbliżania się wydane przez sąd. Zasugerowała, że poradzi sobie sama, jak długo będzie mogła liczyć na pomoc silnego mężczyzny, takiego jak pan Green. Mile połechtany popędził, aby wszystko przygotować.

Nie pierwszy raz zagrała tą kartą. Barnaby zasugerował takie rozwiązanie, kiedy ich plan ucieczki dotarł do etapu ostatecznych szlifów. Z początku zjeżyła się, w jakiś niejasny sposób urażona tym pomysłem, ale Barnaby zawsze myślał praktycznie. Była drobna i kobieca; w głowach wielu ludzi ustawiało ją to na przegranej pozycji. Dlaczego by nie wykorzystać tego założenia na jej korzyść? Udawać ofiarę, aby nią się nie stać.

Casey wróciła do pokoju i przebrała się w to, co miała w aktówce. Zamieniła sweter na obcisły czarny T-shirt z głębokim dekoltem w serek i dodała gruby, czarny, misternie haftowany skórzany pasek. Wszystko, co zdjęła, musiało się znów zmieścić w aktówce, bo walizkę zostawiała w hotelu, do którego nie zamierzała wracać.

Była już uzbrojona; nigdy nie wychodziła bez jakichś zabezpieczeń. Teraz wybrała wersję ochrony osobistej adekwatną do stanu podwyższonej gotowości i uzbroiła się dosłownie po zęby – a właściwie ząb; założyła fałszywą koronkę wypełnioną substancją o wiele mniej bolesną niż cyjanek, lecz równie śmiercionośną. Czasem ostatnim ruchem obrony było wyrwanie się na zawsze z rąk wrogów.

Duża czarna torba miała u szczytu paska na ramię dwa ozdobne drewniane elementy. W torbie znajdowała się specjalna biżuteria w wyściełanych pudełeczkach.

Każda z tych błyskotek była wyjątkowa i niezastąpiona. Casey wiedziała, że okazja, by nabyć takie ozdobne narzędzia, już się nie powtórzy, więc bardzo dbała o swoje skarby.

Trzy pierścionki: jeden z różowego złota, jeden z żółtego i jeden srebrny. Wszystkie miały maleńkie kolce ukryte pod sprytnie przekręcanymi klapkami. Kolor metalu wskazywał, jaką substancją pokryto kolec. Bardzo proste rozwiązanie – pewnie tego się po niej spodziewano.

Dalej były kolczyki, z którymi zawsze obchodziła się bardzo delikatnie. Nie ryzykowałaby zakładania ich na tę część podróży; wolała zaczekać, aż znajdzie się bliżej celu. Gdy już miała je w uszach, musiała poruszać głową bardzo świadomie. Wyglądały jak zwykłe szklane kule, ale szkło było tak cienkie, że mogło się rozprysnąć pod wpływem wysokiego dźwięku, zwłaszcza że od wewnątrz rozpierało je odpowiednie ciśnienie. Gdyby ktokolwiek chwycił ją za szyję lub głowę, szkło pękłoby z cichym pyknięciem. Wstrzymałaby oddech – bez problemu mogła wytrzymać minutę i piętnaście sekund – i zamknęła oczy. Napastnik nie wiedziałby, że to strategia konieczna, by przeżyć.

Na szyi miała spory srebrny medalion. Rzucał się w oczy i zwróciłby uwagę każdego, kto wiedział, kim naprawdę była. Nie zawierał jednak nic śmiercionośnego; odwracał tylko uwagę od prawdziwego niebezpieczeństwa. W środku znajdowała się fotografia ślicznej dziewczynki o puszystych słomkowych włosach. Pełne imię dziecka było zapisane odręcznie z tyłu zdjęcia; coś takiego mogłaby nosić matka lub ciotka. Jednak ta konkretna dziewczynka była jedyną wnuczką Carstona. Casey miała nadzieję, że gdyby dla niej było już za późno, jej ciało znalazłby prawdziwy gliniarz, który z braku możliwości identyfikacji byłby zmuszony poszperać w dowodach i naprowadzić sprawę jej zabójstwa na właściwy tor. Pewnie nie zaszkodziłoby to dotkliwie Carstonowi, ale z pewnością przysporzyłoby mu dyskomfortu; może poczułby się zagrożony albo zaniepokoiłby się, że przekazała ważne informacje gdzie indziej.

Wiedziała bowiem wystarczająco dużo o ukrytych katastrofach i utajnionych potwornościach, aby móc zrobić o wiele więcej, niż tylko narobić kłopotów Carstonowi. Jednak nawet teraz, trzy lata od pierwszego wyroku śmierci, jaki na nią wydano, nie oswoiła się z ideą zdrady ani bardzo realną możliwością wywołania paniki. Nie było sposobu, aby przewidzieć potencjalne szkody, które wynikłyby z ujawnienia przez nią informacji. Trudno też oszacować krzywdę, jaką mogłoby to wyrządzić niewinnym obywatelom. Wystarczyło jej więc, by Carston myślał, że postąpiła tak lekkomyślnie; może ten niepokój przyprawiłby go o tętniaka. Ładny mały medalion wypełniony sosem zemsty, aby uczynić przegraną nieco bardziej strawną.

Sznur, na którym zawiesiła medalion, był śmiercionośny. Miał wytrzymałość na rozciąganie właściwą linie kolejki, proporcjonalnie do jego rozmiaru, i był dość mocny, aby dało się nim udusić człowieka. Zamiast zatrzasku Casey wybrała zapięcie na magnes; nie miała ochoty, aby złapano ją na lasso jej własną bronią. W drewnianych ozdobach na pasku torby były otwory, w których mieściły się końce linki; gdy linka została umocowana na miejscu, drewniane elementy przeobrażały się w uchwyty garoty. Fizyczna siła nie była jej pierwszym wyborem, ale nikt by się jej po niej nie spodziewał, więc dawała jej chwilową przewagę nad napastnikiem.

Wewnątrz misternego wzoru w czarnym skórzanym pasku ukryła kilka strzykawek. Mogła wyciągać je pojedynczo albo jednym ruchem uruchomić mechanizm, który odsłoniłby wszystkie ostre końce naraz, gdyby napastnik przywarł do jej ciała. Mieszanka różnych substancji nie wpłynęłaby korzystnie na jego organizm.

W kieszeniach ukryła skalpele, których ostrza owinęła taśmą.

Standardowe noże miała w butach; jeden wysuwał się do przodu, drugi do tyłu.

Dwie puszki z napisem GAZ PIEPRZOWY w torbie – jedna zawierała właśnie to, druga coś o wiele trwalej osłabiającego.

Śliczna buteleczka perfum z gazem zamiast płynu.

W kieszeni coś, co przypominało pomadkę ochronną do ust.

Do tego kilka innych fajnych opcji, na wszelki wypadek. Plus drobiazgi, które wzięła na wypadek mało prawdopodobnego wyniku starcia – sukcesu. Jaskrawożółta miękka buteleczka w kształcie cytryny, zapałki, niewielka gaśnica. I mnóstwo gotówki. Schowała kartę hotelową do torby; nie wróci już do Brayscott, lecz jeśli wszystko pójdzie dobrze, zrobi to ktoś inny.

W tym pełnym uzbrojeniu musiała się poruszać ostrożnie, ale miała dość wprawy, aby iść pewnym krokiem. Pocieszała ją świadomość, że gdyby ktokolwiek zmusił ją, aby jej ruchy były mniej płynne, to on miałby gorzej.

Opuściła hotel, skinąwszy głową do recepcjonistki, która ją wcześniej zameldowała, z aktówką w dłoni i czarną torbą na ramieniu. Wsiadła do swojego samochodu i pojechała do zwykle zatłoczonego parku niedaleko centrum. Zaparkowała po północnej stronie galerii handlowej i poszła do miejskiego ogrodu.

Dość dobrze znała to miejsce. W południowo-wschodnim rogu znajdowała się toaleta, do której teraz zmierzała. Tak jak się spodziewała, w tygodniu, przed południem było tam pusto. Z aktówki wyjęła kolejny zestaw ubrań, zwinięty w rulon plecak i kilka drobiazgów. Przebrała się i odłożyła poprzedni strój do aktówki, którą następnie schowała wraz z torbą do dużego plecaka.

Gdy wyszła z łazienki, nie od razu dawało się rozpoznać w niej kobietę. Przygarbiona, na lekko ugiętych kolanach, starając się nie kołysać biodrami, skierowała się w stronę południowego krańca parku. Chociaż teraz raczej nikt na nią nie patrzył, zawsze mądrzej było zachowywać się tak, jakby była obserwowana.

W porze lunchu w parku zaroiło się od ludzi. Nikt nie zwracał uwagi na androgynicznego dzieciaka siedzącego na ławce w cieniu, zawzięcie piszącego SMS-y na smartfonie. Nikt nawet nie podszedł dość blisko, aby zauważyć, że telefon był wyłączony.

Po drugiej stronie ulicy naprzeciwko ławki znajdowało się ulubione bistro Carstona, gdzie jadał lunch. Nie było to miejsce spotkania, które wcześniej zasugerowała. W dodatku pojawiła się tu o pięć dni za wcześnie.

Zza męskich okularów przeciwsłonecznych omiatała wzrokiem chodniki. To może się nie udać. A jeśli Carston zmienił zwyczaje? Nawyki były w końcu ryzykowną rzeczą. Jak oczekiwanie bezpieczeństwa.

Wcześniej z różnych porad dotyczących przebrań, znalezionych w literaturze faktu i powieściach, wybrała te zdroworozsądkowe. Nie wciskaj sobie na głowę peruki w kolorze platynowego blondu i nie wkładaj wysokich obcasów tylko dlatego, że jesteś niską brunetką. Nie myśl o przeciwieństwach; wybieraj to, co nie rzuca się w oczy. Zastanów się, co przyciąga uwagę – jak blond i szpilki – i unikaj tego. Graj swoimi atutami. Czasem to, co uważasz w sobie za nieatrakcyjne, może uratować ci życie.

Kiedyś, w normalnych czasach, nie znosiła swojej chłopięcej sylwetki. Teraz ją wykorzystywała. Jeśli włożysz workowatą bluzę i o rozmiar za duże wytarte dżinsy, wzrok osoby szukającej kobiety pewnie od razu prześlizgnie się po tobie. Miała krótką chłopięcą fryzurę, łatwą do ukrycia pod czapką z daszkiem, a zrolowane skarpety w za dużych reebokach nadawały jej stopom wygląd szczenięcych łap typowego nastolatka. Ktoś, kto przyjrzałby się jej twarzy, być może zauważyłby pewne nieścisłości. Ale dlaczego ktokolwiek miałby jej się przyglądać? Park wypełniał się ludźmi w każdym wieku, obojga płci. Nie wyróżniała się, a nikt, kto by ją ścigał, nie spodziewałby się jej tutaj. Nie wróciła do Waszyngtonu od czasu pierwszej próby zamordowania jej na zlecenie departamentu.

To nie była jej mocna strona – zwykle nie opuszczała swojej sieci, nie wychodziła na polowanie. Ale przynajmniej przemyślała to wcześniej. Większość codziennych spraw angażowała tylko niewielką część jej uwagi i intelektu. Pozostałe rejestry jej umysłu nieustannie analizowały możliwości, wyobrażały sobie scenariusze. Teraz dodawało jej to pewności siebie. Działała według mentalnej mapy tworzonej od wielu miesięcy.

Carston nie zmienił nawyków. Dokładnie kwadrans po dwunastej usiadł przy okrągłym metalowym stoliku przed swoją ulubioną kawiarnią. Tak jak się spodziewała, wybrał ten ustawiony pod kątem, aby cień parasola osłaniał go w całości. Carston był kiedyś rudy. Dziś nie miał już zbyt wielu włosów, ale delikatna karnacja mu pozostała.

Kelnerka pomachała do niego, kiwnęła głową w stronę notesu, który trzymała w dłoni, i wróciła do środka. A więc zamówił to, co zawsze. Kolejny zwyczaj, który mógł ściągnąć na niego śmierć. Gdyby Casey chciała zabić Carstona, mogłoby jej się to udać, a on nawet by się nie zorientował, że tam była.

Wstała, schowała telefon do kieszeni i zarzuciła plecak na ramię.

Chodnik ciągnął się za wzniesieniem i kępą drzew. Carston nie mógł jej tu zobaczyć. Czas znów się przebrać. Zmieniła postawę. Zdjęła czapkę i bluzę, narzuconą na T-shirt. Zacisnęła pasek i podwinęła nogawki dżinsów. Reeboki zamieniły się miejscami z wsuwanymi sportowymi balerinami, które wyjęła z plecaka. Zrobiła to swobodnie, jakby było jej gorąco i chciała się trochę rozebrać. Pogoda to uwiarygodniła. Przechodnie mogli się zdziwić na widok dziewczyny pod męskim strojem, ale wątpiła, czy ktokolwiek by to zapamiętał. Tego dnia w parku było dużo znaczniej bardziej ekstremalnych typów. W Waszyngtonie słońce zawsze wywabiało na powierzchnię różnych dziwaków.

Torba znów powędrowała na jej ramię. Gdy nikt nie patrzył, rzuciła plecak za rosnące na uboczu drzewo. Nawet gdyby ktoś go znalazł, w środku nie było nic, bez czego nie mogłaby się obejść.

Prawie pewna, że nikt jej nie widział, dodała jeszcze perukę, a w końcu ostrożnie założyła kolczyki.

Mogłaby stanąć przed Carstonem w chłopięcym stroju, ale po co miałaby zdradzać swoje sekrety? Dlaczego miałaby pozwolić, aby skojarzył ją z osobą, która go obserwowała? O ile w ogóle zauważył tego chłopaka. To wcielenie mogło jej się niedługo przydać, więc nie chciała go teraz marnować. Mogła też zaoszczędzić trochę czasu i przebrać się wcześniej w hotelu, ale wtedy jej wizerunek uchwycony przez kamery hotelowej ochrony można by z łatwością powiązać z nagraniami z dowolnych publicznych czy prywatnych kamer, które teraz ją rejestrowały. Dzięki temu, że poświęciła trochę więcej czasu, przerwała tak wiele tropów, jak tylko mogła; gdyby ktoś próbował odnaleźć chłopaka albo bizneswoman, bądź kogoś, kto akurat przechodził przez ten park, tak jak ona teraz, musiałby prześledzić bardzo skomplikowany układ.

W damskim stroju było jej chłodniej. Pozwoliła, aby lekki wiatr osuszył pot, który zebrał się pod nylonową bluzą, i wyszła na ulicę.

Zaszła go od tyłu, tą samą drogą, którą on przyszedł tam zaledwie kilka minut wcześniej. Dostał już jedzenie – kurczaka w parmezanie – i wydawał się całkowicie pochłonięty konsumpcją. Wiedziała jednak, że Carston potrafił udawać o wiele lepiej od niej.

Padła na krzesło naprzeciwko niego bez fanfar. Podniósł wzrok, z ustami pełnymi kanapki.

Wiedziała, że jest dobrym aktorem i pewnie pokaże te emocje, które chciał pokazać, zanim ona zdąży zauważyć tę pierwszą, prawdziwą reakcję. Ponieważ w ogóle nie wydawał się zdziwiony, uznała, że go zaskoczyła. Gdyby się jej spodziewał, udałby zszokowanego jej nagłym przybyciem. Ale to nieruchome spojrzenie ponad stołem, nierozszerzone oczy, metodyczne żucie – wszystko to wskazywało, że starał się opanować zdziwienie. Była tego niemal pewna.

Nic nie powiedziała. Tylko odwzajemniła jego beznamiętne spojrzenie, gdy skończył przeżuwać kęs kanapki.

– Chyba zbyt łatwo byłoby spotkać się zgodnie z planem – skwitował.

– Twojemu snajperowi z pewnością. – Powiedziała to lekko, równie głośno, co on. Gdyby ktoś przypadkiem usłyszał te słowa, wziąłby je za żart. Ale dwie inne grupki rozmawiały i śmiały się hałaśliwie przy lunchu; przechodnie na chodniku mieli słuchawki w uszach i telefony. Nikogo poza Carstonem nie obchodziło, co mówiła.

– Nigdy nie miałem z tym nic wspólnego, Juliano. Musisz to wiedzieć.

Teraz to ona udała, że nie jest zdziwiona. Minęło już tak wiele czasu, od kiedy ktokolwiek zwrócił się do niej, używając jej prawdziwego imienia, że zabrzmiało ono obco. Po początkowym szoku poczuła lekkie zadowolenie. Dobrze, że jej imię wydało jej się obce. To oznaczało, że jej taktyka się sprawdzała.

Przeniósł wzrok na oczywistą perukę – właściwie całkiem przypominała jej prawdziwe włosy, ale teraz mógł zacząć podejrzewać, że ukrywała coś zupełnie innego. Zmusił się, aby znów spojrzeć jej w oczy. Czekał na jakąś reakcję, ale milczała, więc ciągnął dalej, starannie dobierając słowa.

– Frakcje, które… hmm… zdecydowały, że powinnaś… odejść… popadły w niełaskę. Od początku nie była to popularna decyzja, ale teraz ci z nas, którzy nigdy się z nią nie zgadzali, nie są już pod ich kontrolą.

To mogła być prawda. Pewnie nią nie była.

Odpowiedział na jej sceptyczne spojrzenie.

– Czy doświadczyłaś jakichś… nieprzyjemności w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy?

– A już myślałam, że nauczyłam się bawić w chowanego lepiej od ciebie.

– To koniec, Julie. Dobro wygrało z siłą.

– Uwielbiam szczęśliwe zakończenia – zakpiła.

Skrzywił się, zraniony jej sarkazmem. A może tylko udawał.

– Nie tak szczęśliwe, jak można by chcieć – powiedział powoli. – Szczęśliwe zakończenie oznaczałoby, że nie skontaktowałbym się z tobą. Miałabyś spokój do końca życia. I byłoby ono długie na tyle, na ile byłoby to w naszej mocy.

Kiwnęła głową, jakby się zgadzała, jakby mu wierzyła. Dawniej zawsze zakładała, że Carston był dokładnie taki, jakim się wydawał. Przez długi czas był twarzą tych dobrych. Teraz było to nawet dziwnie zabawne, niczym jakaś gra, gdy próbowała odszyfrować znaczenie poszczególnych, wypowiadanych przez niego słów.

Ale słyszała też cichy głosik, który pytał ją: „A jeśli to nie jest gra? A gdyby to była prawda… gdybyś mogła odzyskać wolność?”.

– Byłaś najlepsza, Juliano.

– Doktor Barnaby był najlepszy.

– Wiem, że nie chcesz tego słuchać, ale on nigdy nie miał twojego talentu.

– Dziękuję.

Uniósł brwi.

– Nie za komplement – wyjaśniła. – Dziękuję, że nie próbujesz mi wmówić, że jego śmierć była wypadkiem. – To też powiedziała lekkim tonem.

– To był kiepski wybór, motywowany paranoją i brakiem lojalności. Osoba, która zdradziłaby własnego partnera, zawsze uważa, że jej partner knuje dokładnie tak samo. Nieuczciwi ludzie nie wierzą w istnienie uczciwych.

Zachowała kamienną twarz.

Nigdy w ciągu trzech lat ciągłej ucieczki nie wydała żadnej tajemnicy, którą jej powierzono. Ani razu nie dała swoim prześladowcom powodu, aby uznali ją za zdrajczynię. Nawet gdy próbowali ją zabić, pozostała lojalna. Ale to ani trochę się nie liczyło dla jej departamentu.

Mało co się dla nich liczyło. Na chwilę jej myśli odbiegły ku wspomnieniu, jak blisko była tego, czego szukała, miejsca, do którego być może dotarłaby już na ścieżce badawczej, gdyby jej nie przeszkodzono. Okazało się, że tamten projekt też nie miał dla nich żadnego znaczenia.

– Ale teraz to oni muszą się wstydzić swojej nielojalności – ciągnął Carston. – Ponieważ nigdy nie znaleźliśmy nikogo tak dobrego, jak ty. A niech to, nigdy nie znaleźliśmy nawet nikogo w połowie tak dobrego jak Barnaby. Dziwi mnie, jak chętnie ludzie zapominają, że prawdziwy talent jest ograniczonym dobrem.

Czekał z wyraźną nadzieją, że ona się odezwie, o coś zapyta, zdradzi choćby cień zainteresowania. Ona jednak tylko patrzyła na niego uprzejmie, jak ktoś, kto patrzyłby na obcą osobę nabijającą jej zakupy na kasę.

Westchnął i pochylił się ku niej, nagle skupiony.

– Mamy problem. Potrzebujemy odpowiedzi, które tylko ty możesz nam dać. Nie mamy nikogo innego do tej roboty. A nie możemy jej spieprzyć.

– Wy, nie my – powiedziała wprost.

– Wiem, co naprawdę myślisz, Juliano. Przecież leży ci na sercu dobro niewinnych.

– Kiedyś tak było. Można by rzec, że ta część mnie została zamordowana.

Carston znów się skrzywił.

– Przepraszam cię, Juliano. Zawsze żałowałem tego, co się stało. Próbowałem ich powstrzymać. Poczułem taką ulgę, gdy prześlizgnęłaś się im między palcami. Za każdym razem czułem ulgę.

Jego wyznanie zrobiło na niej wrażenie. Żadnego wypierania się, żadnych wymówek. Niczego w stylu: „To był tylko nieszczęśliwy wypadek w laboratorium”, czego mogła się spodziewać. Żadnego: „To nie my, to wrogowie państwa”. Żadnych zmyślonych historyjek. Po prostu się przyznał.

– A teraz wszyscy żałują. – Zniżył głos i musiała się wsłuchiwać, żeby zrozumieć jego słowa. – Bo nie mamy ciebie, Juliano, a zginą ludzie. Tysiące ludzi. Setki tysięcy.

Tym razem dał jej chwilę. Kilka minut zajęło jej przeanalizowanie wszystkich możliwych punktów widzenia.

Ona też mówiła teraz cicho, ale starała się, aby jej głos nie zdradził zainteresowania ani emocji. Tylko czyste stwierdzenie oczywistych faktów dla podtrzymania rozmowy.

– Znasz kogoś, kto posiada niezbędne informacje.

Carston przytaknął.

– Nie możesz tej osoby zlikwidować, bo inni dowiedzieliby się, że o nich wiesz. Co przyspieszyłoby bieg spraw, a tego byś nie chciał.

Znów skinął głową.

– Mówimy tu o czymś paskudnym, tak?

Westchnienie.

Nic nie denerwowało departamentu tak, jak terroryzm. Zwerbowano ją, zanim jeszcze opadł do końca emocjonalny pył otaczający dziurę po bliźniaczych wieżach WTC. Zapobieganie terroryzmowi zawsze było głównym elementem jej pracy – i jej najlepszym usprawiedliwieniem. Zagrożeniem terrorystycznym tak manipulowano, przekręcano je i wypaczano, aż w końcu przestała wierzyć w to, że jej praca rzeczywiście była aktem patriotyzmu.

– I jakiejś sporej bombie – powiedziała. To nie było pytanie. Największym postrachem było zawsze to, że w pewnym momencie ktoś, kto naprawdę nienawidzi Stanów Zjednoczonych, położy rękę na jakiejś nuklearnej zabawce.

Ludzie tacy jak ona pilnowali, aby podobne sytuacje nie przerodziły się w ogromne ludzkie tragedie. Handel wymienny. Horror na małą skalę zamiast hurtowej rzezi.

Carston potrząsnął głową i nagle w jego oczach pojawiła się udręka. Mimowolnie wzdrygnęła się lekko w środku. Istniały tylko dwa tak wielkie powody do strachu. Chodziło o ten drugi.

„Biologiczna”. Nie wypowiedziała tego słowa, jedynie bezgłośnie poruszyła wargami.

Niewesoły wyraz twarzy Carstona dał jej odpowiedź.

Na chwilę spuściła wzrok, analizując wszystkie jego reakcje i ograniczając je do dwóch kolumn, dwóch list możliwości w jej głowie. Kolumna pierwsza: Carston był zdolnym kłamcą, mówiącym rzeczy, które jego zdaniem mogły ją skłonić do odwiedzenia miejsca, gdzie ludzie byli lepiej przygotowani, aby wyeliminować Julianę Fortis raz na zawsze. Improwizował, by trafić w jej najczulsze miejsca.

Kolumna druga: Ktoś miał broń biologiczną masowego rażenia, a władze nie wiedziały, gdzie ona jest ani kiedy zostanie użyta. Ale znali kogoś, kto to wiedział.

Próżność lekko przeważyła szalę. Wiedziała, że jest dobra. Raczej nie znaleźli nikogo lepszego.

A jednak obstawiałaby pierwszą kolumnę.

– Jules, ja nie chcę twojej śmierci – rzekł cicho, jakby odgadł jej myśli. – Nie skontaktowałbym się z tobą, gdyby tak było. Nie prosiłbym o spotkanie. Bo jestem pewien, że w tej chwili masz przy sobie przynajmniej sześć możliwości, aby mnie zabić, i mnóstwo powodów, by skorzystać z jednej z nich.

– Naprawdę sądzisz, że miałabym tylko sześć? – spytała.

Nerwowo zmarszczył czoło, po czym postanowił się roześmiać.

– Otóż to. Nie jestem samobójcą, Jules. Mówię, jak jest.

Przyjrzał się uważnie medalionowi na jej szyi, a ona stłumiła uśmiech.

Wróciła do lekkiego tonu.

– Wolałabym, gdyby zwracał się pan do mnie doktor Fortis. Etap zdrobnień chyba mamy już za sobą.

Zrobił zranioną minę.

– Nie proszę o wybaczenie. Powinienem był zrobić więcej.

Skinęła głową, choć znów nie po to, by się z nim zgodzić; jedynie podtrzymywała rozmowę.

– Proszę, abyś… aby mi pani pomogła. Nie, nie mnie. Niewinnym ludziom, którzy zginą, jeśli pani tego nie zrobi.

– Jeśli zginą, nie będzie to moja wina.

– Wiem, Ju… doktor Fortis. Wiem. To będzie moja wina. Ale dla nich nie będzie miało żadnego znaczenia, kto jest winny. Będą martwi.

Patrzyła mu prosto w oczy. Nie zamierzała mrugnąć pierwsza.

Wyraz jego twarzy zmienił się; pojawiło się w nim coś niepokojącego.

– Chciałaby pani usłyszeć, co się z nimi stanie?

– Nie.

– To może być za wiele nawet dla pani żołądka.

– Wątpię. Ale to naprawdę nie ma znaczenia. To, co może się wydarzyć, jest sprawą drugorzędną.

– Chciałbym się dowiedzieć, co może być ważniejsze od życia setek tysięcy Amerykanów.

– Zabrzmi to strasznie samolubnie, ale oddychanie właściwie wzięło górę nad całą resztą.

– Martwa nam pani nie pomoże – oznajmił prosto z mostu. – Wyciągnęliśmy wnioski. Będzie nam pani potrzebna jeszcze nie raz. Nie popełnimy znów tego samego błędu.

Nie mogła znieść tego, że to kupuje, ale jedna z szal przechylała się coraz bardziej. To, co mówił Carston, naprawdę miało sens. Z pewnością nieobce jej były zmiany polityki. A jeśli to wszystko było prawdą? Mogła udawać obojętną, ale Carston dobrze ją znał. Trudno by jej było dalej żyć ze świadomością tak ogromnej katastrofy, gdyby myślała, że istniała jakakolwiek szansa, że mogła coś zrobić, by do niej nie dopuścić. Właśnie w ten sposób zwabili ją na początku do prawdopodobnie najgorszej pracy na całym świecie.

– Nie ma pan przypadkiem ze sobą akt, prawda? – spytała.

Chemik

Подняться наверх