Читать книгу Chemik - Стефани Майер - Страница 6
ROZDZIAŁ III
ОглавлениеTego wieczoru miała na imię Alex.
Potrzebowała oddalić się nieco od Waszyngtonu. Wylądowała w małym motelu na północnych obrzeżach Filadelfii, jednym z kilku położonych przy międzystanowej na wylocie z miasta. Gdyby ktoś chciał ją znaleźć, przeszukanie ich wszystkich zajęłoby mu trochę czasu, nawet jeśli w jakiś sposób ograniczyłby jej obecność do tej okolicy. Nie zostawiła żadnych śladów, które zwabiłyby łowcę nawet do Pensylwanii. Mimo to zamierzała tej nocy spać w wannie, jak zwykle, gdy się ukrywała.
W małym pokoju nie było stołu, więc rozłożyła wszystkie akta na łóżku. Na sam widok poczuła się wycieńczona. Carston musiał się nieźle nagimnastykować, żeby przesłać jej te papiery FedExem.
Powiedział jej, że informacje były już gotowe wcześniej. Miał nadzieję, że spotka się z nim, i gdyby spodziewał się jej przyjścia, miałby je przy sobie. Uparła się przy wydrukach, a on się zgodził. Poinstruowała go, jak ma je dostarczyć.
Trudność polegała na zerwaniu połączenia z obu stron.
Nie mogła na przykład poprosić, aby Carston po prostu wrzucił akta do jakiegoś śmietnika. Gdyby najęła kogoś, aby je stamtąd dla niej wyjął, z pewnością byłby śledzony. Jej człowiek mógłby zabrać akta do innej dziupli, zanim ona się do niej zbliży, ale ktoś już obserwowałby to miejsce. W pewnym momencie pakunek musiałby znaleźć się na dość długo z dala od oczu obserwatorów, aby mogła zrobić małe skomplikowane przetasowanie.
Tak więc zgodnie z instrukcją Carston zostawił dla niej pudełko w recepcji hotelu Brayscott. Pan Green był gotowy. Myślał, że Carston jest przyjacielem, który wykradł jej rodzinne pamiątki agresywnemu byłemu chłopakowi, który na pewno go śledził. Podał jej hasło, aby mogła oglądać na żywo obraz z kamer hotelowej ochrony w kawiarence internetowej wiele mil dalej. Fakt, że nie widziała nikogo, kto śledziłby Carstona, nie oznaczał, że nikogo tam nie było, ale wyglądało na to, że tylko dostarczył pudełko i odszedł. Menedżer dobrze się spisał; zastosował się do wszystkich jej wskazówek, najprawdopodobniej dlatego, iż wiedział, że się mu przygląda. Pudełko trafiło prosto do windy serwisowej i zjechało do pralni, gdzie przełożono je na wózek pokojówki i dostarczono do jej pokoju, a kurier, któremu dała kartę do pokoju i pięćset dolarów, schował je do jej niczym niewyróżniającej się czarnej walizki. Kurier wybrał okrężną trasę zgodnie ze wskazówkami, których udzielała mu przez tani telefon na kartę – już się go pozbyła – a w końcu zostawił pudełko u zdezorientowanej dziewczyny z obsługi punktu ksero naprzeciwko kawiarenki po drugiej stronie ulicy.
Miała nadzieję, że tajniacy nadal czekali w hotelu, aż Alex wyjdzie głównymi drzwiami. Pewnie byli bystrzejsi, ale nawet gdyby było ich dziesięciu, nie wystarczyłoby, aby upilnować każdą obcą osobę, opuszczającą hotel. Gdyby jeden z nich przyczepił się do jej posłańca, trudno byłoby mu za nim nadążyć. Mogła tylko trzymać kciuki, aby nikt jej teraz nie obserwował.
Musiała działać szybko. Następna godzina była najbardziej niebezpieczną częścią jej planu.
Oczywiście wiedziała, że w materiałach będzie ukryty jakiś lokalizator. Powiedziała Carstonowi, że sprawdzi je pod kątem takiej sztuczki, ale może domyślił się, że nie miała technicznych możliwości, by to zrobić. Najszybciej jak mogła sporządziła komplet kolorowych kopii. Zajęło jej to piętnaście minut, o wiele za długo. Duplikaty trafiły do walizki, a oryginały do papierowej torby, którą dała jej dziewczyna za ladą. Pudełko wyrzuciła do kosza na śmieci w punkcie ksero.
Teraz czas naprawdę działał na jej niekorzyść. Wzięła taksówkę i poleciła kierowcy, aby pojechał do szemranej dzielnicy, a sama rozglądała się za najbliższym miejscem, które zapewniłoby jej tak potrzebną prywatność. Nie miała czasu na wybrzydzanie, więc ostatecznie poprosiła taksówkarza, aby zaczekał na nią w małej podejrzanej uliczce. Takie zachowanie z pewnością by zapamiętał, ale machnęła na to ręką. Już i tak mogli ją obserwować. Pobiegła na koniec ślepej uliczki – świetne miejsce, by dać się złapać! – i stanęła za śmietnikiem.
Usłyszawszy szmer za plecami, wzdrygnęła się i gwałtownie odwróciła. Dłoń trzymała na grubym czarnym pasku w talii; jej palce już automatycznie szukały ukrytej w nim cienkiej strzykawki.
Zdezorientowany mężczyzna, leżący na łóżku z kartonu i szmat, patrzył na nią z drugiej strony uliczki jak zahipnotyzowany, ale nic nie powiedział i nie wykonał żadnego ruchu wskazującego na to, że zamierza odejść albo się do niej zbliżyć. Nie miała czasu na zastanawianie się, co mógł zobaczyć. Kątem oka nadal obserwując bezdomnego, skupiła się na torbie z oryginałami dokumentów. Wyciągnęła z torebki buteleczkę w kształcie cytryny i wycisnęła z niej jakąś ciecz do papierowej torby. Otoczyła ją woń benzyny. Wyraz twarzy mężczyzny nie zmienił się. Zapaliła zapałkę.
Ostrożnie przyglądała się płomieniom. W dłoniach trzymała gaśnicę, którą wzięła z hotelu – w razie gdyby ogień zaczął się rozprzestrzeniać. Bezdomny wydawał się znudzony tą częścią nieoczekiwanego spektaklu. Odwrócił się do niej plecami.
Odczekała, aż każdy najmniejszy skrawek papieru obróci się w popiół, zanim dogasiła ogień. Nie wiedziała jeszcze, co zawierają akta, ale z pewnością były to bardzo wrażliwe informacje. Nigdy nie pracowała nad projektem, który miałby inny charakter. Czubkiem buta roztarła czarnoszary popiół na chodniku. Upewniła się, że ogień strawił wszystkie papiery. Rzuciła piątaka bezdomnemu i pobiegła z powrotem do taksówki.
Potem zaliczyła serię innych taksówek, dwie przejażdżki metrem i pokonała kilka przecznic na piechotę. Nie miała żadnej pewności, że ich zgubiła. Mogła tylko robić, co w jej mocy, by mylić tropy i być przygotowana na atak. Kolejna taksówka zawiozła ją do Alexandrii, gdzie wynajęła trzeci samochód, za który zapłaciła trzecią nowiutką kartą kredytową.
A teraz była pod Filadelfią, w tym tanim pokoju hotelowym, gdzie woń mocno perfumowanego odświeżacza powietrza ścierała się z zapachem stęchłego dymu papierosowego, i wpatrywała się w równe stosy papierów na łóżku.
Obiekt nazywał się Daniel Nebecker Beach.
Miał dwadzieścia dziewięć lat. Wysoki, przeciętnie zbudowany, o jasnej karnacji i średniej długości lekko falowanych włosach w kolorze popielatego brązu. Ich długość z jakiegoś powodu zaskoczyła ją, może dlatego, że najczęściej miała do czynienia z wojskowymi. Piwne oczy. Urodził się w Alexandrii jako syn Alana Geoffreya Beacha i Tiny Anne Beach, z domu Nebecker. Miał brata, Kevina, starszego o osiemnaście miesięcy. Większość dzieciństwa spędził z rodziną w Maryland, poza krótkim okresem w Richmond w Wirginii, gdzie przez dwa lata chodził do liceum. Daniel studiował pedagogikę na Uniwersytecie Towsona, a jako drugi kierunek wybrał anglistykę. Rok po ukończeniu studiów stracił rodziców w wypadku samochodowym. Kierowca, który w nich uderzył, też zginął; we krwi miał ponad dwa promile alkoholu. Pięć miesięcy po pogrzebie brat Daniela został skazany za narkotyki – wyrób metamfetaminy i sprzedaż nieletnim – na dziewięcioletnią odsiadkę w więzieniu w Wisconsin. Rok później Daniel się ożenił, by po dwóch latach małżeństwa się rozwieść. Jego była ponownie wyszła za mąż, gdy tylko pospieszny rozwód się uprawomocnił. Sześć miesięcy po ślubie urodziła spłodzone z nowym mężem – prawnikiem – dziecko. W tym wypadku nie było trudno czytać między wierszami. W tym samym roku brat Daniela zginął w więziennej bójce. Bardzo długi trudny okres.
Obecnie Daniel uczył historii i angielskiego w liceum w cieszącej się złą sławą dzielnicy Waszyngtonu. Był też trenerem dziewczęcej drużyny siatkówki i nadzorował szkolny samorząd. Dwa razy z rzędu zdobył przyznawaną przez uczniów nagrodę Nauczyciela Roku. Przez ostatnie trzy lata po rozwodzie Daniel spędzał lato na pracy dla organizacji dobroczynnej Habitat for Humanity, najpierw w Hidalgo w Meksyku, potem w Al-Minji w Egipcie. W trzecim roku podzielił czas pomiędzy oba te miejsca.
Żadnych fotografii zmarłych rodziców ani brata. W aktach znalazło się jedno zdjęcie byłej żony – oficjalny portret ślubny ich dwojga razem. Uderzająca uroda ciemnowłosej kobiety przyciągała wzrok. On wydawał się za nią niemalże cieniem, chociaż jego szeroki uśmiech był bardziej szczery niż wyraz jej twarzy.
Alex wolałaby, aby informacje były pełniejsze, ale wiedziała, że z jej drobiazgową naturą czasem oczekiwała zbyt wiele od mniej obsesyjnie nastawionych do pracy analityków.
Z pozoru Daniel był zupełnie czysty. Porządna rodzina (autodestrukcyjny cykl, który doprowadził do śmierci brata, był dość zrozumiały w kontekście wypadku ich rodziców). Ofiara rozwodu (dość często zdarzało się, że współmałżonek nauczyciela-społecznika po pewnym czasie zdawał sobie sprawę, że belferska pensja nie wystarczy na rozrzutny styl życia). Ulubieniec dzieciaków z trudnych środowisk. W wolnym czasie altruista.
Z akt nie wynikało, co jako pierwsze zwróciło uwagę władz, ale gdy już drasnęli powierzchnię, zaczęły wypływać różne ciemne sprawki.
Wyglądało na to, że wszystko zaczęło się w Meksyku. Nie obserwowali go wtedy, więc oparli się na tym, co powiedziały im liczby w banku. Audytorzy śledczy złożyli z nich dobrze udokumentowaną historię. Najpierw na jego prywatnym koncie, na którym po rozwodzie było tylko kilkaset dolarów, pojawiło się dziesięć tysięcy. Kilka tygodni później kolejne dziesięć. Pod koniec lata było już sześćdziesiąt tysięcy. Daniel wrócił do pracy w Stanach, a sześćdziesiąt tysięcy zniknęło. Może wpłacił zaliczkę za mieszkanie albo kupił luksusowy samochód? Ani śladu po tym w historii. Gdy w następnym roku był w Egipcie, śledczy nie odnotowali żadnego nagłego wzrostu w jego finansach. Może uprawiał hazard? Albo dostał spadek?
Przypływ i odpływ gotówki, bez dodatkowych wskazówek, nie wystarczyłby, aby przykuć czyjąkolwiek uwagę, ale nie znalazła w aktach żadnego katalizatora. Analityk finansowy musiał wyrabiać nadgodziny albo bardzo, bardzo się nudzić, bo mimo iż sprawa nie była pilna, tropił wyjściową kwotę sześćdziesięciu tysięcy dolarów jak pies gończy z nosem przy ziemi. W końcu ją znalazł – na nowym koncie bankowym na Kajmanach. Wraz z innymi stoma tysiącami.
Wtedy nazwisko Daniela trafiło na listę. Nie CIA czy FBI, ani nawet NSA – na listę IRS. I to nawet nie na listę spraw o wysokim priorytecie. Był po prostu kimś, kogo należało sprawdzić.
Przez chwilę zastanawiała się, jak wpłynęła na niego śmierć brata. Wyglądało na to, że regularnie odwiedzał jedynego członka rodziny, jaki mu pozostał. Żona odchodzi, brat umiera. Niezły przepis na zepchnięcie kogoś na złą drogę.
Kwoty ciągle rosły i w żadnym razie nie zgadzały się z tym, na co mógł liczyć drobny przemytnik czy diler.
Potem pieniądze zaczęły się przemieszczać i trudniej było to prześledzić, ale w sumie już dziesięć milionów dolarów na nazwisko Daniela Beacha przeskakiwało w kółko z Karaibów do Szwajcarii, potem do Chin i z powrotem. Może był słupem, a ktoś używał jego danych, aby ukryć majątek? Generalna zasada mówiła jednak, że źli goście nie lubili powierzać tego typu środków nieświadomym niczego nauczycielom.
Czym mógł się zajmować, że tyle zarabiał?
Oczywiście w tym momencie przyglądali się już jego powiązaniom, co szybko się opłaciło. Ktoś o nazwisku Enrique de la Fuentes pojawił się na ziarnistym czarno-białym obrazie z kamery ochrony na parkingu motelu Daniela Beacha w mieście Meksyk.
Na parę lat wypadła z gry i to nazwisko nic jej nie mówiło. Nawet gdyby nadal pracowała w departamencie, pewnie nie należałoby to do jej typowych spraw. Od czasu do czasu zajmowała się problemem karteli, ale narkotyki nigdy nie włączały błyskających świateł i jazgotliwych syren, tak jak czyniły to potencjalne wojny i terroryzm.
De la Fuentes był baronem narkotykowym, a takimi – nawet tymi bojowymi, którzy pięli się w górę – jej departament rzadko się interesował. Rząd Stanów Zjednoczonych nie przejmował się zbytnio, czy baronowie narkotykowi wybijają się nawzajem. Wojny narkotykowe zwykle miały niewielki wpływ na życie przeciętnego amerykańskiego obywatela. Dilerzy nie chcieli zabijać swoich klientów, bo to nie służyło ich interesom.
Przez te wszystkie lata, choć miała poświadczenie bezpieczeństwa, umożliwiające jej dostęp do różnych informacji, nie słyszała o baronie narkotykowym, którego interesowałaby broń masowego rażenia. Oczywiście gdy w grę wchodziła możliwość zarobku, nikogo nie można było wykluczyć.
„Czerpanie zysków ze sprzedaży” było jednak zupełnie inną bajką niż „zamierzone uwolnienie czynników biologicznych”.
De la Fuentes nabył średniej wielkości kolumbijską firmę w ramach wrogiego (łagodnie rzecz ujmując) przejęcia w połowie lat dziewięćdziesiątych, a następnie podjął kilka prób, aby stworzyć bazę operacyjną tuż pod granicą z Arizoną. Za każdym razem przepędzał go stamtąd pobliski kartel, który pilnował obu stron granicy między Teksasem a Meksykiem. Zaczął się więc niecierpliwić i szukać innych, niekonwencjonalnych metod pozbycia się wrogów. A wtedy znalazł sprzymierzeńca.
Syknęła.
To nazwisko znała – znała i nienawidziła go. Atak z zewnątrz był wystarczająco przerażający. Ale najgłębszy wstręt czuła do osoby, która urodziła się w wolnym, uprzywilejowanym demokratycznym państwie, a potem wykorzystała te same przywileje i wolność, aby zaatakować ich źródło.
Siatka krajowego terroryzmu miała kilka nazw. Departament nazywał ich Żmiją, od tatuażu jednego z ich nieżyjących już bossów – i cytatu z „Króla Leara”[1]. Pokrzyżowała im kilka większych spisków, ale ten, który się im udał, nadal co pewien czas przywoływał koszmarne wspomnienia. Akta nie mówiły, kto skontaktował się jako pierwszy, podawały jedynie, że zawarto pewien układ. Gdyby de la Fuentes wykonał swoją część planu, miał dostać dość pieniędzy, ludzi i broni, aby zlikwidować większy kartel. A terroryści otrzymaliby to, czego chcieli – destabilizację amerykańskiego państwa, przerażenie, zniszczenie i rozgłos, o jakim marzyli.
Źle to wyglądało.
Cóż by mogło lepiej posłużyć do destabilizacji kraju od śmiercionośnego, stworzonego w laboratorium wirusa grypy? Zwłaszcza takiego, który dało się kontrolować.
Widziała, gdzie narracja przechodzi z analitycznej w szpiegowską. Obrazy stawały się o wiele wyraźniejsze.
Szpiedzy używali nazwy TCX-1 (żadnego odnośnika w aktach, co oznaczał ten skrót; nawet z jej dość specjalistycznym wykształceniem medycznym nie miała pojęcia, o co chodzi). Rząd wiedział o istnieniu supergrypy TCX-1, ale myśleli, że zlikwidowali ją w tajnej operacji w Afryce Północnej. Laboratorium zniszczono, odpowiedzialne za nie strony aresztowano (i w większości stracono). Nigdy więcej nie słyszano o wirusie TCX-1.
Do chwili, gdy pojawił się w Meksyku wraz z zapasem szczepionki, dodanej już do nowego dopalacza. Od tamtego czasu minęło kilka miesięcy.
Poczuła narastający, punktowy ból głowy. Jakby ktoś wbijał jej rozżarzoną igłę tuż za lewym okiem. Po zameldowaniu w hotelu spała kilka godzin, zanim dała nura w akta, ale najwyraźniej za krótko. Z kosmetyczki przy umywalce wyjęła cztery tabletki ibuprofenu i połknęła je bez popijania. Dwie sekundy później zorientowała się, że nic nie jadła, i pomyślała, że lek z pewnością wypali w jej żołądku dziurę na wylot. Zawsze trzymała w torebce zapas batonów proteinowych, więc teraz z jednym z nich dłoni wróciła do lektury.
Wiedząc, że zawsze ktoś ich obserwuje, terroryści dawali de la Fuentesowi jedynie informacje. De la Fuentes musiał znaleźć ludzi do wykonania planu – najlepiej uległych, niczym niewyróżniających się przeciętniaków.
W tym momencie pojawia się nauczyciel.
Z tego, co najlepsze umysły analityczne mogły ułożyć w spójną całość, Daniel Beach, na wskroś porządny gość, poleciał do Egiptu i nabył TCX-1 dla pewnego zachłannego, niezrównoważonego barona narkotykowego. Dostępne dowody wskazywały na to, że to on miał uwolnić wirus TCX-1 na amerykańskiej ziemi.
Wziewny dopalacz zawierający szczepionkę był już w obiegu; wartościowi klienci nigdy nie zostaliby narażeni na niebezpieczeństwo i być może na tym polegała druga część spisku. Nawet najbardziej niezrównoważony baron narkotykowy musiał myśleć pragmatycznie, gdy chodziło o pieniądze. Może zatem nieklienci mieli się dowiedzieć, gdzie czeka wybawienie, i stać się nową, mocno zdesperowaną klientelą. Daniel Beach z pewnością był już odporny. Uwolnienie wirusa nie było trudnym zadaniem; wystarczyło przetrzeć zainfekowanym patyczkiem często dotykaną powierzchnię – klamkę, ladę, klawiaturę. Wirus został zaprojektowany tak, aby rozprzestrzeniał się błyskawicznie – nie trzeba by nawet narażać na kontakt z nim wielu ludzi. Wystarczyłoby po kilka osób w Los Angeles, Phoenix, Albuquerque, San Antonio. Na nazwisko Daniela czekały już rezerwacje w hotelach w każdym z tych miast. Miał wyruszyć w tę zabójczą podróż – oficjalnie – po to, aby odwiedzić kolejne placówki Habitat of Humanity w ramach przygotowań do szkolnej wycieczki planowanej na następną jesień – za trzy tygodnie od tego dnia.
Żmija i de la Fuentes próbowali zorganizować najbardziej wyniszczający atak, jaki kiedykolwiek przeprowadzono na amerykańskiej ziemi. A jeśli prawdą było, że de la Fuentes miał już broń w formie wirusa oraz szczepionkę, spokojnie mogli liczyć na sukces.
Carston nie żartował. To, co z początku uznała za grę mającą wzbudzić w niej współczucie, teraz okazało się zdumiewającym pokazem samokontroli. Ze wszystkich potencjalnych katastrof, jakie przeszły przez jej biurko – gdy jeszcze je miała – ta była jedną z najgorszych, a przecież widziała już różne paskudne rzeczy. Istniała inna broń biologiczna, która mogła wyrządzić tego rodzaju szkody, ale nigdy nie opuściła laboratorium. Ten plan był możliwy do przeprowadzenia, już wcielano go w życie. I nie chodziło w nim o śmierć setek tysięcy ludzi – liczba byłaby bliższa miliona, może nawet większa, zanim Centrum Zwalczania Chorób zdołałoby opanować sytuację. Carston wiedział, że odkryłaby ten fakt. Celowo bagatelizował rozmiary katastrofy, aby historia brzmiała bardziej realistycznie. Czasem prawda była gorsza od fikcji.
Stawka była wyższa, niż się spodziewała. Ta świadomość utrudniała jej usprawiedliwienie jej własnej gry, motywowanej osobistymi pobudkami. Czy skupienie się na ratowaniu własnego życia można było obronić w obliczu takiego horroru? W rozmowie z Carstonem była nieugięta, ale jeśli istniało prawdopodobieństwo, że ten scenariusz był przedstawieniem rzeczywistości, a nie pułapką, to czy miała jakikolwiek inny wybór, niż spróbować powstrzymać ten kataklizm?
Gdyby Daniel Beach zniknął, de la Fuentes wiedziałby, że ktoś ma go na oku. Istniało ryzyko, że zacznie działać wcześniej, niż zamierzał, wyprzedzając plan. Daniel musiał zacząć mówić, i to szybko. A potem powinien wrócić do normalnego życia, pokazać się i zadbać o to, aby megalomański baron narkotykowy był spokojny, dopóki go nie zlikwidują.
Standardową procedurą operacyjną było wypuszczenie obiektu Alex na wolność na krótki czas. Był to główny element jej specjalności; Alex była najlepsza w zdobywaniu informacji bez uszkadzania obiektu. (Przed Alex najlepszym i jedynym człowiekiem do tej roboty był Barnaby). CIA, NSA i większość podobnych agencji rządowych miała własne zespoły od przesłuchań; po uzyskaniu informacji obiekt likwidowano. Z czasem, gdy udowodniła, że może się pochwalić większymi sukcesami niż nawet najlepsze grupy, Alex miała coraz więcej pracy. Chociaż inne sekcje wolałyby zostać hermetyczne i zachować informacje w gronie własnych ludzi, rezultaty osiągane przez Alex mówiły same za siebie.
Westchnęła i skupiła się na teraźniejszości. Jedenaście zdjęć Daniela Beacha leżało w rzędzie na poduszkach u wezgłowia łóżka. Trudno było pogodzić dwie strony medalu. Na wczesnych zdjęciach wyglądał jak harcerzyk, jego miękko falujące włosy w jakiś sposób emanowały niewinnością i czystymi intencjami. Fotografie szpiegów przedstawiały innego mężczyznę: włosy zawsze chował pod kapturem albo czapką z daszkiem (sama często tak robiła, gdy chciała się ukryć); jego postawa była agresywna, wyraz twarzy zimny i profesjonalny. Rozpracowywała zawodowców. To trwało. Czasem weekend nie wystarczał. Spojrzała znów na dwie tak podobne, lecz wyrażające zupełnie odmienne charaktery twarze i przez chwilę zastanawiała się, czy Daniel miał jakieś zaburzenie psychiczne, czy też patrzyła na jego ewolucję, a ten niewinny chłopak już w ogóle nie istniał.
I tak nie miało to znaczenia – jeszcze.
Ból głowy jakby wypalał dziurę we wnętrzu gałki ocznej. Wiedziała, że to nie godziny spędzone na czytaniu były jego przyczyną. Nie, ból powodowała konieczność podjęcia decyzji.
Zebrała wszystkie akta i schowała do walizki. Potencjalne zdziesiątkowanie populacji południowego zachodu Ameryki będzie musiało zaczekać kilka godzin.
Wsiadła do innego samochodu niż ten, którym wyruszyła w drogę tego ranka. Zanim zameldowała się w motelu, zwróciła wynajęty samochód w Baltimore, a potem pojechała taksówką do York w Pensylwanii. Taksówkarz wysadził ją o kilka minut drogi spacerem od domu, w którym mieszkał niejaki pan Stubbins sprzedający trzyletnią toyotę tercel – ogłoszenie znalazła na craigslist. Zapłaciła mu gotówką, podając nazwisko Cory Howard, a następnie nowym autem pojechała do Filadelfii. Ten trop dałoby się prześledzić, ale byłoby to bardzo trudne.
Oddaliła się kilka mil od motelu. Znalazła niewielką knajpkę, która wyglądała na popularną. Było to pożądane z dwóch powodów. Po pierwsze, w tłumie trudniej byłoby ją zapamiętać. Po drugie, jedzenie pewnie było jadalne.
Wszystkie stoliki były zajęte, usiadła więc przy niewielkim barze. Dzięki lustrzanej ścianie mogła, nie odwracając się, obserwować drzwi i okna od frontu. To była dobra miejscówka. Zamówiła tłustego burgera, krążki cebulowe i gorącą czekoladę z bitą śmietaną. Wszystko było przepyszne. Na czas posiłku wyłączyła umysł. Przez ostatnie lata stała się w tym całkiem dobra; potrafiła poszufladkować prawie wszystko. Gdy skupiła się na jedzeniu i zaczęła przyglądać otaczającym ją ludziom, ból głowy przygasł do tępego pulsowania. Ibuprofen, wsparty posiłkiem, w końcu wygrał – ból całkiem ustąpił. Zamówiła na deser kawałek ciasta z orzechami pekan. Była już najedzona, więc tylko dziobała w nim widelczykiem. Ociągała się. Po posiłku musiała wreszcie podjąć decyzję.
Ból głowy powrócił w samochodzie – czego się spodziewała – choć nie tak ostry jak wcześniej. Jeździła bez celu spokojnymi uliczkami, gdzie od razu zauważyłaby każdego, kto by ją śledził. Małe podmiejskie osiedle było ciemne i puste. Po kilku minutach wjechała do miasta.
Nadal miała w głowie dwie kolumny możliwości.
Pierwsza kolumna – to, że Carston kłamał, aby zwabić ją i wydać na śmierć – wydawała się coraz mniej prawdopodobna. Mimo to musiała zachować czujność. Ta cała historia mogła być zmyślona. Wszystkie dowody i koordynujące akcję departamenty, poszczególni analitycy z ich różnymi stylami pisania i fotografie z całego świata – mogła to być bardzo złożona, wymyślna pułapka. Nie niezawodna jednak, ponieważ nie mogli wiedzieć, czy nie zrezygnuje z podjęcia się tej misji.
Ale po co Carston miałby zlecać przygotowanie tych wszystkich informacji, jeśli liczył na to, że ściągnie ją na umówione spotkanie? Bez problemu załatwiliby ją bez tej całej szopki. Ryza czystego papieru wystarczyłaby, gdyby ktoś zakładał, że jej mózg znajdzie się na chodniku, zanim zdąży otworzyć aktówkę. Jak szybko można by coś takiego sklecić? Nie dała mu czasu na sfabrykowanie tych dokumentów, ponieważ pojawiła się przed czasem. Kim był w tym scenariuszu Daniel Beach? Jednym z nich? A może niczego niepodejrzewającym cywilem, wklejonym w Photoshopie w egzotyczne scenerie? Musieli przecież wiedzieć, że będzie w stanie zweryfikować część tych informacji.
W ostatniej części raportu proponowali jej plan działania. Za pięć dni, z nią lub bez niej, mieli zgarnąć Daniela Beacha podczas sobotniego porannego joggingu. Nikt by za nim nie tęsknił aż do rozpoczęcia lekcji w poniedziałek. Gdyby ktoś jednak zaczął go szukać, mogło wyglądać na to, że zrobił sobie krótki urlop. Jeśli zdecydowałaby się im pomóc, miała dwa dni na zdobycie potrzebnych im informacji, a potem byłaby wolna. Mieli nadzieję, że zgodzi się na utrzymanie jakiegoś kontaktu: przez awaryjny adres e-mailowy, stronę na portalu społecznościowym czy choćby rubrykę drobnych ogłoszeń.
Jeśli nie zgodzi się na przyjęcie tej roboty, zrobią, co będą mogli, bez niej. Ale gdyby starali się zostawić informatora bez fizycznych śladów przesłuchania, trwałoby to długo… o wiele za długo. Trudno wyobrazić sobie konsekwencje, gdyby nie udało im się wyciągnąć od niego informacji.
O mało nie pociekła jej ślinka na myśl o tych wszystkich wspaniałościach, jakie czekały na nią w laboratorium, na zdobycie których już nie liczyła. Jej sekwencer DNA i reaktor do łańcuchowej polimerazy. Wyprodukowane już przeciwciała, którymi mogłaby wypchać kieszenie, gdyby zaproszenie było uczciwe. Oczywiście jeśli Carston mówił prawdę, nie musiałaby kraść tych rzeczy.
Spróbowała wyobrazić sobie, jak by to było znów przespać się w łóżku. Nie musieć przez cały czas nosić na sobie całej apteki trucizn. Codziennie używać tego samego imienia. Kontaktować się z ludźmi w sposób, który nie prowadził do niczyjej śmierci.
„Nie licz na to”, skarciła się. „Nie nabijaj sobie tym głowy, nie mąć swojego osądu. Nie daj się ogłupić nadziei”.
Niezależnie od tego, jak przyjemne były niektóre z tych wizji, dotarła do ściany, gdy spróbowała wyobrazić sobie kroki, jakie musiałaby podjąć, by je urzeczywistnić. Nie potrafiła zobaczyć w myślach siebie wracającej przez lśniące stalowe drzwi do miejsca, gdzie Barnaby skonał z krzykiem na ustach. Jej umysł odmawiał stworzenia takiego obrazu.
Życie miliona ludzi było wielkim ciężarem, ale pod wieloma względami pozostawało abstrakcyjną ideą. Czuła, że nic nie mogłoby popchnąć jej na tyle mocno, by zmusić ją do przejścia przez tamte drzwi.
Musiałaby, w pewnym sensie, jakoś je obejść.
Tylko pięć dni.
Tak wiele do zrobienia.