Читать книгу Zimowa opowieść - Stephanie Laurens - Страница 3

Rozdział drugi

Оглавление

Nazajutrz rano, wraz z innymi guwernerami oraz Melindą i Claire, Daniel zaprowadził wspólnych podopiecznych – wszystkich tych, którzy jeszcze uczyli się w domu, a oprócz tego piętnasto- i szesnastolatków – do Wielkiej Sali na śniadanie.

Mieszkał w jednym pokoju z Ravenem i Morrisem i wszyscy trzej wiedzieli, że lepiej nie zostawiać pupili samych. Mieli także świadomość, że obietnica jedzenia stanowi najsilniejszy wabik, który wyciągnie chłopców z łóżka, zmusi ich do ubrania się i przypomnienia sobie o manierach.

Sadzając hałaśliwą czeredę przy stołach, Daniel z pewnym zdziwieniem zauważył, że starsi członkowie towarzystwa – wdowa, Algaria i McArdle – wyprzedzili wszystkich pozostałych i już raczyli się ciepłymi bułkami prosto z pieca i złocistym miodem z miejscowych uli.

Gdy dostrzegł zaskoczenie Daniela, McArdle uśmiechnął się cierpko.

– My, w naszym wieku, nie potrzebujemy zbyt dużo snu.

– Ponadto – wdowa przeszyła Daniela spojrzeniem jasnozielonych oczu – cieszymy się drobnymi przyjemnościami, które jeszcze daje nam życie. – Po czym odgryzła mały kęs bułeczki.

Czując się niepewnie pod wpływem jej przenikliwego wzroku, Daniel uśmiechnął się, uprzejmie skłonił głowę i zwrócił się znowu ku swoim znacznie mniej peszącym podopiecznym.

Dziewczęta, które mieszkały w oddzielnym skrzydle dworu, szły pod przewodnictwem Melindy, z Claire na końcu. Tę otaczały trzy panienki – czternastoletnia Juliet, jej wychowanka, dziesięcioletnia Lydia i ośmioletnia Amarantha. Wszystkie cztery zdawały się pogrążone w ożywionej rozmowie.

Podczas tego rodzaju zjazdów rodzinnych guwernerzy i guwernantki dzielili dzieci na grupy według wieku i każdej z nich organizowały czas. Wraz w Ravenem i Morrisem Daniel przeszedł wzdłuż ław, aby sprawdzić, czy wszystkie grupy siedzą razem: sześciu młodszych chłopców razem i pięciu piętnasto- i szesnastolatków, zebranych na końcu długiego stołu.

Służący wnosili misy z owsianką i stawiali pośrodku stołów słoje miodu. Pojawiły się dzbanki z mlekiem i kubki, a także koszyki z grzankami i marmoladą. Chłopcy rzucili się na jedzenie. Uśmiechając się porozumiewawczo do Ravena i Morrisa, Daniel cofnął się ku środkowi stołu i usiadł obok szeregu chłopców. Raven i Morris zajęli miejsca naprzeciwko. Wtedy podeszła Claire. Właśnie usadziła dziewczęta na ławie; zbliżywszy się do miejsca, gdzie siedział Daniel, przystanęła, a wówczas on odwrócił się do niej z ciepłym uśmiechem i podał jej rękę, by pomóc w przejściu przez ławę.

Patrząc na jego dłoń, Claire się zawahała. Jej mina, jak zwykle poważna, acz spokojna, nic mu nie zdradziła, lecz gdy uśmiech miał już zniknąć z jego twarzy, guwernantka wydała lekkie, ledwie słyszalne westchnienie i ujęła jego rękę.

Daniel zacisnął na jej dłoni palce i poczuł, że coś się z nim dzieje; to było dziwne, bo przecież już wcześniej dotykał jej ręki… Może to jego decyzja, by starać się o nią, przydała tej chwili pikanterii, głębszego znaczenia.

Maskując swoją reakcję, podtrzymał ją, kiedy Claire zebrała granatową spódnicę i zgrabnie przeszła przez ławę. Zabrała rękę, następnie rzekła cicho:

– Dziękuję panu.

Po czym wygładziła suknię i usiadła obok niego.

Natychmiast jednak zwróciła spojrzenie na dziewczęta po drugiej stronie stołu, upewniając się, że dostały wszystko, na co miały ochotę, i są zadowolone.

Melinda przekroczyła ławę naprzeciwko i zajęła miejsce obok Morrisa, na wprost Claire.

Ta spojrzała na nią i zapytawszy: – Czy wszystko przebiega zgodnie z planem? – starała się zapanować nad nieposłusznymi zmysłami. Określenie „zawrót głowy” nie oddawało zamętu, jaki ją ogarnął, a wszystko dlatego, że ujęła dłoń Daniela, podaną wyłącznie z kurtuazji. Owszem, jego długie palce były ciepłe i silne, gdy stanowczo wzięły ją za rękę, ale przecież, na miłość boską, on tylko pomagał jej przejść przez ławę. Jak mówił zdrowy rozsądek, nie było powodu, by od razu czuć głupią falę gorąca na całym ciele.

A co do nagłego przewrażliwienia, które sprawiało, że intensywnie odczuwała jego bliskość, kiedy tak siedział na ławie obok niej – całkowicie poprawnie, w odległości kilku cali – uznała je za okropnie irytujące i mogła jedynie mieć nadzieję, że szybko przejdzie.

Miała dwadzieścia siedem lat, była wdową, nie musiała zachowywać się niczym trzpiotka, która dopiero co opuściła ławę szkolną.

Melinda tymczasem, odpowiadając na jej pytanie, potwierdziła, że plany się nie zmieniły, i skierowała słowa także do trzech guwernerów, którzy z kolei przedstawili pomysły dotyczące zająć dla chłopców.

– Tradycje związane z bożonarodzeniowym polanem różnią się nieco w zależności od regionu – zauważył Raven. – Tutaj łączy się co najmniej dwa zwyczaje. W Wigilię ścina się i przywozi pnie drzew, a potem pali się je w głównych kominkach od zachodu słońca aż po Nowy Rok. Ponieważ polana są świeże i czymś nasączone, palą się wolno, ale nadal potrzebujemy ich wiele. Na każdym z nich rzeźbi się wizerunek starej wiedźmy… Cailleach, ducha zimy. – Spojrzał na Morrisa. – Pójdą z nami dwaj służący, którzy zetną drzewa i pomogą nam obrąbać pnie, a stolarz przyśle dwóch terminatorów, aby pokazali chłopcom, jak wyciąć podobiznę.

Morris przybrał zrezygnowaną minę.

– Wezmę bandaże. Z pewnością bez nich się nie obejdzie.

Raven parsknął śmiechem, a potem pochylił się i spojrzał wzdłuż stołu na starszych chłopców.

– Aidan! – Zaczekał, aż najstarszy z nich odwróci ku niemu głowę. – Wybierasz się na rekonesans, a jeśli tak, to kto jedzie z tobą?

Aidan spojrzał na grupę, która siedziała obok niego.

– Wszyscy jedziemy… ja, Evan, Gregory, Justin i Nicholas.

Morris spojrzał stanowczym wzrokiem na Gregory’ego, swego ucznia.

– Tylko pamiętajcie… trzymajcie się starszych. Bo inaczej zostaniecie w domu.

Pozostali chłopcy uśmiechnęli się szeroko, Gregory zaś kiwnął głową. Kiedy Morris spojrzał na resztę grupy i oni przytaknęli. Generalnie byli odpowiedzialni; wszyscy dobrze jeździli konno, a ponieważ mieli być pod opieką starszych braci i kuzynów, żaden z guwernerów nie żywił poważniejszych obaw.

Daniel zwrócił się do Melindy:

– Dobrze. Mamy z głowy tych nicponiów. A jeśli chodzi o nasze panienki…

Melinda spojrzała na Claire i obie zwróciły wzrok w stronę grupy dziewcząt: Louisy, Annabelle i Juliet po tej samej stronie oraz siedzącej naprzeciwko nich Therese.

– Dziewczęta – odezwała się do nich Melinda – potrzebujemy czegoś do dekoracji sali. Macie chęć się tym zająć?

Louisa zerknęła na Therese, a potem popatrzyła na Melindę.

– Co miałybyśmy zrobić?

– Zebrać wiecznie zielone rośliny – wyjaśniła Melinda. – To tutaj tradycja. Pytałam ogrodników i pana McArdle’a. Chodzi o gałęzie ostrokrzewu i jodły… potrzebne będę i te, i te. Ogrodnicy powiedzieli, że zostawią wam przy bocznym wyjściu sanie, razem z odpowiednimi piłami i nożycami. Zalecają zbieranie gałęzi o średnicy pół cala albo mniejszej, takich dłuższych i gęstszych. Co do ostrokrzewu, oczywiście szukajcie gałązek z owocami.

– Gdzie je wszystkie znajdziemy? – zapytała Louisa.

– Ja wiem! – odezwała się Annabelle, najmłodsza córka gospodarzy, jedna z czternastolatek. – To niedaleko… trzeba przejść przez most nad potokiem i zagłębić się w las.

– Będziemy musiały chodzić po lesie? – Therese się uśmiechnęła. Zerknęła na Louisę. – Mogłybyśmy włożyć nowe buty.

Louisa patrzyła na nią przez chwilę, a potem uśmiechnęła się i pokiwała głową.

– Uhm. – Unosząc wzrok, spojrzała na przeważnie gołe ściany sali jadalnej. – Rzeczywiście, dobrze by było odświętnie przystroić to miejsce.

– Doskonale! – wykrzyknęła Melinda. – A więc powierzamy wam to zadanie.

Claire uśmiechnęła się do dziewcząt.

– Postarajcie się, aby jutro ta sala pięknie się prezentowała.

Gdy się odwróciła, Melinda pochwyciła jej spojrzenie i powiedziała przyciszonym głosem:

– To niedaleko i nie ma ryzyka, że złapie was burza śnieżna. Szybko wrócicie.

Claire uniosła brwi.

– To dobrze. Muszę przyznać, że jako osoba z południa nie biorę pod uwagę śnieżyc.

Melinda zachichotała.

– Pomieszkaj tu przez rok, a wtedy zaczniesz się liczyć z matką naturą. – Odwróciła głowę i popatrzyła na trzy najmłodsze dziewczęta, które siedziały najbliżej niej i Claire. Rzekła głośniej: – A zatem zostaje jeszcze wasza trójka. Rozmawiałam z kucharką i dowiedziałam się, że ma dziś piec słoneczka i babeczki bakaliowe.

– Co to są słoneczka? – zapytała szybko Margaret.

– To współczesna wersja dawnych, tradycyjnych ciastek świątecznych – wyjaśniła Melinda. – Tamte oryginalne były w kształcie pierścieni z dziurką pośrodku. I miały szlaczki symbolizujące promienie. Jadło się je o tej porze roku, aby ściągnąć z powrotem słońce.

– A teraz piecze się słoneczka – wytłumaczyła Annabelle. – Są okrągłe jak talerzyki, z kółkiem pośrodku, od którego odchodzą promienie.

– Właśnie. – Melinda spojrzała na młodsze dziewczynki. – Chciałybyście wziąć udział w ich pieczeniu? Kucharka mówiła też, że mogłybyście jej pomóc przy babeczkach.

– Tak! – dobyło się z trzech młodych gardeł.

Daniel uśmiechnął się mimo woli.

– Świetnie – orzekł Raven. Klasnął w dłonie. – Wobec tego ja poprowadzę wyprawę po bierwiona.

– Idę z tobą – powiedział Morris – wyposażony w bandaże.

– Ja popilnuję dziewczynki w kuchni. – Melinda spojrzała na Claire. – Kucharka już ledwie trzyma się na nogach, a czekają ją jeszcze przygotowania do następnych dni.

Claire lekko wzruszyła ramionami.

– Dziewczęta i ja na pewno trafimy do lasu i z powrotem, zwłaszcza że Annabelle zna drogę.

Raven, Morris i Melinda zwrócili spojrzenia na Daniela.

Ten już otwierał usta, aby zaoferować swoje usługi, lecz zanim zdążył coś powiedzieć, Louisa utkwiła duże przejrzyste oczy w Claire.

– Czy jeden z panów nie powinien pójść z nami? – zapytała. – Niektóre gałęzie mogą rosnąć zbyt wysoko albo być zbyt ciężkie, a ktoś będzie musiał pociągnąć sanie, gdy załadujemy na nie zdobycze.

Daniel skwapliwie skorzystał z nadarzającej się okazji.

– Raven i Morris nie będą mnie potrzebowali… chętnie więc pójdę z grupą zbierającą gałęzie.

– Wspaniały pomysł. – Melinda aprobująco skinęła głową.

– Tak będzie bezpieczniej – dodał Raven.

– Zwłaszcza że Raven i ja idziemy ze stolarzami – zauważył Morris. – To aż nadto dorosłych do opieki nad sześcioma chłopcami, choćby i z rodu Cynsterów. – To ostatnie powiedział, patrząc ironicznie na wspomnianych łobuziaków, z których wszyscy wyszczerzyli wesoło zęby.

Daniel zwrócił się ku Claire z zachęcającym uśmiechem.

– Pani prowadzi… ja zabezpieczam tyły.

Spojrzała mu w oczy i zaczęła się zastanawiać, gdzie się podziały jej wspaniałe plany, aby go unikać. Tłumiąc westchnienie i nie zdradzając niepokoju, który ją ogarnął, skłoniła głowę, wstała i popatrzyła na dziewczęta.

– Chodźcie, panienki. Włóżcie buty i płaszcze… nie zapomnijcie także o kapeluszach i rękawiczkach… i ruszamy w drogę. Musimy nie tylko zebrać gałęzie, lecz także zawiesić je na ścianach przed kolacją.

Dała znak podopiecznym, by się podniosły, i popędziła je wzdłuż ławy – dzięki temu mogła pójść za nimi, nie korzystając z pomocy Daniela.

Jeśli miała jakoś przetrwać następne dziesięć dni, musiała robić wszystko, by ograniczyć z nim fizyczny kontakt.


Richard polecił ustawić na podwyższeniu przed kominkiem w kącie sali trzy wygodne fotele. Usadowieni na nich w cieple strzelających płomieni Helena, Algaria i McArdle obserwowali cztery grupy młodzieży, które właśnie wychodziły: trzy z nich pod czujnym okiem guwernerów albo guwernantki oraz jednej, złożonej z czternastoletnich dziewcząt, którą prowadzili opiekunowie obojga płci.

– To niewątpliwie mądre posunięcie – skomentowała Algaria, wskazując ruchem głowy tych ostatnich.

Pod wpływem uwagi wnuczki Helena patrzyła, jak Daniel Crosbie eskortuje grupę wybierającą się po gałązki – i dostrzegła, jakim wzrokiem spoglądał na damę, która prowadziła pochód. Uniosła kąciki ust.

– Louisa jest bardzo bystra, nieprawdaż?

Algaria prychnęła.

– Rzekłabym raczej, że jak na swój wiek za dużo widzi, lecz przypuszczam, że ma to po tobie.

Uśmiech Heleny zdradzał teraz dumę.

– Rzeczywiście, po mnie, poprzez mojego syna. Przejęła to razem z oczami. – Ona, Devil, Sebastian i Louisa mieli takie same wielkie oczy barwy oliwinu. – Ale, niech mnie, mała ma rację… kwitnie nam tu romans. Tym lepiej, to rozjaśni nam jesień życia.

McArdle, który nie bardzo nadążał za ich wymianą zdań, ściągnął brwi.

– Romans? – Spojrzał na ostatnich wychodzących z sali chłopców. – Jakiż znowu romans?

Helena i Algaria wymieniły spojrzenia, a potem wdowa machnęła ręką.

– Nieważne. Będziemy tu sobie siedzieć wygodnie i śledzić rozwój wydarzeń… zobaczymy, co będzie do zobaczenia, a cokolwiek z tego wyjdzie, to się okaże.

McArdle przez chwilę próbował zrozumieć pokrętne oświadczenie, a potem sarknął i rzucił Helenie karcące spojrzenie.

Ona tylko się zaśmiała.


Claire dopilnowała, by cztery jej podopieczne ruszyły po schodach do pokoju Annabelle w wieżyczce, a potem szybko skręciła w korytarz prowadzący do bocznych drzwi.

Daniel rzecz jasna poszedł za nią.

Kiedy szarpnęła ciężkie drewniane drzwi, wyciągnął rękę, ujął górną zasuwę, którą już odblokowała, i otworzył jej przejście.

Puszczając klamkę i rozpaczliwie walcząc ze śmiesznym zdenerwowaniem, skłoniła głowę.

– Dziękuję panu. – Gdy stanęła na progu, poczuła się w obowiązku dodać: – Chciałam sprawdzić, jaka jest pogoda.

Daniel spojrzał jej w twarz, ale zaraz potem też odwrócił wzrok.

– Warto tu o tym pamiętać. Obawiam się, że my z południa nie liczymy się specjalnie z pogodą.

Odpowiedziawszy na tę uwagę skinieniem głowy – była niewątpliwie słuszna – Claire popatrzyła na rozciągającą się przed nią biel i siłą woli skupiła się na tym widoku zamiast na swoich zmysłach.

Otwartą przestrzeń obsypał śnieg, a pod wpływem spadającej nocą temperatury wszystko pokrył szron. Pomiędzy drzewami i większymi krzewami prześwitywała jednak goła ziemia, a służba zdążyła już odśnieżyć ścieżki łopatami i miotłami.

– W lesie nie powinno być śniegu – zauważył Daniel.

Claire kiwnęła głową.

– Wygląda na to, że zwykłe buty wystarczą… nie ma potrzeby wkładać ochraniaczy, bo jest raczej sucho.

Powietrze było tak świeże, tak czyste, że aż krystaliczne – ostre, bardzo orzeźwiające.

Claire odetchnęła głęboko.

– Jednakże szaliki i rękawiczki są obowiązkowe, nie ma dwóch zdań.

Zobaczyła już wystarczająco – a nie zamierzała ulec pokusie, by stać tak w bliskości Daniela, którego ciepło czuła z tyłu, i napawać się dziwnym dzikim pięknem scenerii wokół dworu, co było jeszcze bardziej ciekawe przez to, że on robił to samo. Odwróciwszy się, musiała zaczekać, by Daniel się cofnął, i skierowała się do schodów.

Oczywiście dziewczęta jeszcze nie zeszły.

– Na pewno gawędzą w swoim pokoju – rzuciła do Daniela i ruszyła po schodach.

Dotarłszy na piętro, przystanęła i zerknęła na niego. Zatrzymał się na ostatnim stopniu. Spojrzała mu w oczy – orzechowe z głębokim odcieniem toffi… W końcu przypomniała sobie, co miała powiedzieć.

– To tutaj. – Wskazała drzwi w korytarzu. – Pójdę na górę po płaszcz. Spotkamy się w tym miejscu… będą paplać tak długo, jak im się na to pozwoli.

Daniel kiwnął głową. Kiedy Claire udała się do schodów prowadzących na następne piętro, pokonał ostatni stopień i skierował się w przeciwną stronę. Na tym poziomie dwór stanowił labirynt korytarzy oraz schodów wiodących do wież i wieżyczek. Tu także znajdowały się główne sypialnie i apartamenty.

– Ja też wezmę płaszcz. – Odprowadził ją wzrokiem. – Niech pani nie zapomni szalika i rękawiczek.

Rzuciła mu spojrzenie – które pochwycił. Uśmiechnął się szeroko i usłyszał ciche prychnięcie, gdy odwróciła się i weszła po schodach.

Wciąż z uśmiechem na ustach i w oczach udał się do pokoju Ravena w następnej wieżyczce.

Raven i Morris już wyszli. Wkładając ciężki brązowy płaszcz i okręcając robiony na drutach szalik wokół szyi, Daniel zastanawiał się, czy to, że ma towarzyszyć Claire, wynikło na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności, czy zostało zaaranżowane. Nie powiedział żadnemu z kolegów ani słowa o swoich nadziejach, a już na pewno nie wyjawił marzeń, lecz obaj byli inteligentni i znali go na tyle dobrze, aby się domyślić…

Wybrał rękawiczki i odwrócił się do drzwi; nie czuł się dobrze z myślą, że inni guwernerzy być może zgadli, jakie ma zamiary wobec Claire, ale jeśli tak się stało i chcieli ułatwić mu zadanie, nie był przecież na tyle głupi, by z tego nie skorzystać.

Gdy Claire wróciła, czekał u szczytu pierwszej kondygnacji schodów. Miała na ramionach zapiętą wysoko wiśniową pelisę i ciepły dzianinowy szal, który otulał szyję. Opuściwszy wzrok, wciągnęła rękawiczki z cienkiej skórki i podeszła do niego szybko.

Zatrzymała się przy nim i spojrzała na drzwi pokoju dziewcząt.

– Jeszcze nie wyszły?

Jakby na komendę drzwi się otworzyły i wysypała się zza nich wielobarwna gromadka dziewcząt. Louise miała na sobie stylowy zielony płaszcz, Therese – ciemnobrązowy, Annabelle – jasnoniebieski, Juliet zaś – fioletoworóżowy.

Claire podniosła rękę, kiedy wyszły na korytarz.

– Najpierw inspekcja.

Annabelle i Therese jęknęły z udawanym niezadowoleniem, jednakże wszystkie cztery ustawiły się w szeregu i pokazały Claire, że mają odpowiednie buty i rękawiczki.

Daniel docenił jej przezorność; nie chcieli ryzykować odmrożeń, zwłaszcza gdyby to miało się zdarzyć ich podopiecznym.

– Doskonale. – Stając na końcu szeregu, Claire dała znak dziewczętom, że mogą iść. – Poprowadzi pan, panie Crosbie?

Daniel odwrócił się z cierpkim uśmiechem i ruszył po schodach na dół, a następnie do bocznych drzwi. Nie uszło jego uwagi, że Claire chce zachować wobec niego dystans, ale uznał, że jest to raczej efekt powściągliwości niż odrzucenia… a przynajmniej taką miał nadzieję. Gdy otwierał ciężkie drzwi, zaświtało mu jednak podejrzenie, że mogłaby nie być nim zainteresowana – wspólną z nim przyszłością; jednak rozważał je tylko przez chwilę, po czym od siebie odsunął.

Czuł bowiem, że coś ich łączy – świadomość wzajemnej obecności, nieuchwytne wyczulenie i oddziaływanie jednego na drugie.

A ponieważ była już wcześniej mężatką, i ona musiała to wyczuwać.

Stanąwszy na progu, zszedł po stopniu na wysypaną żwirem ścieżkę. Zgodnie z obietnicą służba wystawiła przed dom sanie do przewiezienia gałęzi. Nie było ich wcześniej, kiedy wyjrzeli z Claire na dwór, a teraz stały za drzwiami i czekały na nich – mocne, toporne, z płóciennym pasem między uchwytami.

Dziewczęta wyszły i dołączyły do niego na ścieżce. Kiedy głośno zachwycały się pogodą, skrzypiącym pod stopami śniegiem i szronem na drzewach, wydychając obłoczki pary, Daniel dokonał przeglądu narzędzi, złożonych w saniach: zestaw pił ręcznych, na tyle małych, by nadawały się dla dziewcząt, trzy pary potężnych sekatorów i lekka siekiera, prawdopodobnie do ociosywania większych gałęzi.

Kiedy na ścieżce obok niego pojawiła się Claire, podniósł głowę. Obrzuciła sanie uważnym oceniającym spojrzeniem, po czym popatrzyła mu w twarz.

– Da pan radę sam je poprowadzić?

Uniósł brwi dumnie. Ustawił się między uchwytami, ujął je, kopnięciem zwolnił hamulce i pchnął sanie, które zaczęły gładko sunąć na płozach, nawet po ścieżce. Zatrzymał je i popatrzył na Claire zadziornie.

– Prowadź, Macduffie2, ja pójdę za tobą.

Zadrgały jej kąciki ust; usiłowała nad tym zapanować, ale daremnie. Skłoniła głowę, starając się ukryć uśmiech.

– Doskonale. – Patrząc przed siebie, wykrzyknęła: – Dziewczęta!

Przywołała je spomiędzy zaśnieżonych rabat w zielniku.

– Idziemy do lasu. Mamy godzinę, najwyżej dwie, a musimy zebrać wystarczająco dużo gałęzi, aby przystroić całą salę.

Dziewczęta pobiegły naprzód, Annabelle z Juliet na czele, a Louisa i Therese zaraz za nimi.

Daniel pchał sanie i starał się dotrzymać kroku Claire, która szła tuż przed nimi. Uświadomił sobie, że dając się unieść dumie, popełnił błąd taktyczny. Drążek pomiędzy rączkami sań był na tyle długi, że mogły się przy nim zmieścić dwie osoby; powinien był poprosić o pomoc.

Ze wzrokiem utkwionym w jej plecy, uroczo zaokrąglone biodra spowite grubą czerwoną pelisą mruknął do siebie:

– Zawsze jest jeszcze droga powrotna.

Starając się zapamiętać, by w przyszłości nie zmarnować takiej okazji, pchał przed siebie sanie i cieszył się chwilą.

Tymczasem Louisa przystanęła dalej na zakręcie, tuż przed pierwszą kępą wysokich jodeł, które rzucały chłodny cień na ścieżkę. Zerknęła szybko za siebie, zauważyła wszystko, co dało się zauważyć, po czym przyspieszyła kroku, doganiając Annabellę, Juliet i Therese.

Kiedy na nią spojrzały, rzekła:

– Jemioła. Będzie nam potrzebna. – Przeniosła wzrok na Annabelle. – Rośnie w tym lesie? Wiesz gdzie? – Nie czekając na odpowiedź, popatrzyła w górę na drzewa.

Annabelle zrobiła to samo, a za nią Therese.

– O tak, jest tu jemioła – odparła Annabelle. – Powinno być jej trochę, ale będziemy musiały znaleźć taką w zasięgu rąk.

– Możemy wspiąć się na drzewo – zauważyła Therese.

– Myślałam, że mamy tylko przywieźć ostrokrzew i jedlinę – włączyła się Juliet, aczkolwiek i ona szukała wzrokiem pęków tej symbolicznej rośliny; ton jej głosu wyraźnie świadczył, że była to tylko uwaga – prośba o wyjaśnienie, jeśli już, a nie protest.

– Tak nam mówiono, ale… cóż, po co przybierać dom zielenią w Boże Narodzenie, jeśli nie ma wśród niej jemioły? Podejrzewam – ciągnęła Louisa, lekko popychając Annabelle i Juliet, by szły dalej – że pani Meadows będzie próbowała nas zniechęcić do zrywania tych gałązek, więc proponuję, abyśmy nic jej o tym nie mówiły, tylko ukryły je wśród ostrokrzewu i jedliny.

Zrównując z Louisą krok, Therese spojrzała na nią z ukosa.

– Czy ta jemioła ma być dla zabawy, czy… – tu zerknęła w tył, na ścieżkę, którą Claire szła przed Danielem i saniami – masz na myśli kogoś konkretnego… to znaczy, jakąś parę?

Louisa popatrzyła jej w twarz i uśmiechnęła się wesoło.

– Myślę, że pan Crosbie robi słodkie oczy do pani Meadows i że ona nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby tylko sobie na to pozwoliła… a ponieważ lubię pana Crosbiego, nie widzę powodu, dla którego nie miałybyśmy trochę… – Machnęła ręką.

– Popchnąć sprawy naprzód? – Therese zachichotała. – Mówisz jak swoja babcia.

– O, tam! – rzuciła cicho Annabelle i wskazała na lewo, gdzie ledwie jard nad ziemią rósł duży pęk jemioły. – Przed nami jest polana, na której będzie można zostawić sanie. Kiedy zbierzemy już jedlinę i ostrokrzew, możemy tu wrócić i zerwać także jemiołę.

– Po prawej stronie też rośnie. I tam dalej. – Juliet miała bardzo dobry wzrok.

– Rzeczywiście, mnóstwo tego. – Louisa zerknęła na pozostałe dziewczęta, a one spojrzały na siebie porozumiewawczo. – Nigdy wcześniej nie odgrywałyśmy roli Kupidyna. – Uśmiechnęła się szeroko. – Pomyślcie o tym jak o wyzwaniu. Zobaczymy, co uda nam się osiągnąć.


Helena, Algaria i McArdle siedzieli wciąż w fotelach i drzemali sobie w cieple, kiedy do Wielkiej Sali przyszło sześcioro najstarszych dzieci i usiadło przy swojej części stołu – tuż przy podwyższeniu, na którym stał stół zajmowany przez dorosłych.

Rzeczeni rodzice już wyszli, zjadłszy na śniadanie szynkę, kiełbaski, jajka na bekonie oraz chrupiące grzanki i zostawiwszy po sobie urzekający aromat kawy i cynamonowych bułeczek, które lubiły wszystkie panie. Opowiedzieli o swoich dalszych planach seniorom; później panowie pojechali na inspekcję stada włochatego górskiego bydła, aby następnie udać się do Casphairn na lunch w miejscowej gospodzie. Tymczasem panie wróciły do oranżerii Catriony, aby tam zająć się haftowaniem i rozmową o dzieciach.

Do dzieci najbardziej zajmujących myśli rodziców należało właśnie tych sześcioro, które w tym momencie zasiadły do stołu, by zjeść spóźnione śniadanie. Helena, udając, że śpi, obserwowała je spod rzęs. Często je widywała, ale ponieważ nie działo się to codziennie, miała wrażenie, że wyraźniej dostrzega zachodzące w nich zmiany.

I być może przyczyniała się do tego także różnica pokoleń. Helena nie musiała się o nich martwić tak jak rodzice; miała do nich większy dystans, choć jednocześnie, o dziwo, była bardzo do każdego przywiązana.

Byli jej radością i szczęściem, które jako osoba wiekowa w pełni doceniała i którym się cieszyła.

Wątpiła, czy pożyje jeszcze dostatecznie długo, aby być świadkiem ich małżeństw – może, jeśli dopisze jej szczęście i osiągnie wiek swojej drogiej przyjaciółki, Therese Osbaldestone. To zależało już od woli niebios; na razie była zadowolona, że może obserwować, jak młodzi się kształtują, przechodząc przez niewątpliwie najważniejszy okres życia. Zastanawiała się, czy zdają sobie sprawę – szczególnie tych sześcioro stojących u progu dorosłości – że decyzje, które będą podejmować w najbliższych dniach, tygodniach i miesiącach, określą ich przyszłość.

Nieodwracalnie ją uformują, zamykając pewne drzwi na zawsze, a inne otwierając.

To, które drzwi wybiorą i jak przez nie przejdą, określi bieg dalszego życia.

Wiedziała – i to lepiej niż większość pozostałych – że wybory dokonywane w jednej chwili mogą wpłynąć na bieg całego życia. Są takie przełomowe momenty, gdy pójście tą albo inną drogą zmienia przeznaczenie.

Ta świadomość, wiedza zrodzona z doświadczenia, nie była czymś, co z jednej strony da się łatwo przekazać, a z drugiej – przyswoić. Helena miała tylko nadzieję, że to nowe pokolenie także zazna szczęścia i miłości, jakich zaznali ich rodzice.

Słuchając ich – niskich głosów Sebastiana, Michaela, Christophera i Marcusa, które stały się męskie, tak jak niemal oni sami, oraz wyższych Lucilli i Prudence, już silnych i czystych – Helena opuściła powieki. Uśmiechnęła się mimowolnie, gdy dobiegły ją ich plany.

Sen kusił, uległa mu więc i zostawiła młodzież, aby tymczasem dorastała.

Słodkich snów. Lucilla siedziała na ławie, trzymając łokcie na stole i obejmując dłońmi kubek mocnej herbaty. Powątpiewała w myślach, by to słowa Prudence wypowiedziane poprzedniego wieczoru wywołały dziwne fantazje, które nawiedziły ją we śnie. Jednak, gdy tak popijała herbatę, pozornie przyglądając się, jak jej brat i kuzyni pochłaniają prawdziwe góry jajek, kiełbasek i resztek potrawki ryżowej, nie mogła przywołać przed oczy żadnego z tamtych dziwnych obrazów.

Zazwyczaj jej wizje były wyraźne i określone – stanowiły zapowiedź tego, co miało się stać, przepowiednię. W tym przypadku jednak zasnuła je mgła; mimo to czuła, że wiążą się z nimi jakieś emocje, ale też… niejasne.

Jednakże nic z tego, co widziała, nie wywoływało w niej strachu, żadnego. Domyślała się tylko, że być może w przyszłości będzie musiała podjąć jakąś decyzję – i ta decyzja sprawi, że pójdzie albo tą, albo tamtą drogą. Ten wybór będzie nieodwracalny – druga okazja, aby zmienić kierunek, już się jej nie trafi.

Wzdrygając się – nie z lęku, lecz w oczekiwaniu na nieznane – zmusiła się, aby wrócić do teraźniejszości. Marcus, Sebastian i Prudence debatowali właśnie, którą część posiadłości powinni spenetrować najpierw.

Lucilla wiedziała.

Odstawiwszy pusty kubek, zaczekała na przerwę w rozmowie, a potem cicho oświadczyła:

– Pojedziemy na południowy zachód, przez las i dalej, na otwarty teren. Stamtąd skierujemy się przez pastwiska na północ… będziecie mogli zbadać zalesione doliny, a jeśli w którejś schroniło się stado, zobaczycie przez lornetkę ślady. Potem możemy podążać dalej w kierunku północnym, aż dotrzemy do drogi, tam skręcimy na wschód i wrócimy do domu.

Tej trasy jeszcze nikt nie proponował.

Marcus, siedzący naprzeciwko, przeciągle spojrzał jej w oczy.

Lucilla wytrzymała jego wzrok, by zorientował się w jej zamiarach i docenił ich przenikliwość.

Brat mrugnął powiekami, a potem skinął głową.

– To dobry plan. – Popatrzył na Sebastiana, który zajmował miejsce obok niego. – Tak zrobimy.

Ten odwzajemnił jego spojrzenie, skierował wzrok na Lucillę i wreszcie machnął rękami z rezygnacją.

– Niech będzie.

Lucilla odwróciła głowę i zerknęła na Prudence.

Ta wzruszyła ramionami.

– Jak sobie życzysz, kuzynko.

Michael i Christopher zaśmiali się i zaczęli wstawać.

– Dziękujemy, Lucillo – powiedział Michael. – Ci troje nie mogliby się zdecydować aż do lunchu.

– Możemy już iść? – spytał Christopher.

Na dźwięk kroków zbliżających się do sali wszyscy spojrzeli w stronę jednego ze zwieńczonych łukiem wejść. Pojawili się w nim Aidan i Evan, a za nimi Justin, Gregory i Nicholas.

– Jesteście gotowi? – rzucił Aidan zniecierpliwionym tonem.

Sebastian spojrzał na pozostałych przy stole i wstał. Był najwyższy z chłopców, prawie dorównywał wzrostem swojemu ojcu. Przestępując nad ławą, skinął głową na Aidana i resztę przybyłych.

– Spotkamy się w stajni.

– Świetnie! – odparł Evan.

Oddalili się, głośno tupiąc.

Wstawszy z ławy, Lucilla i Prudence opuściły salę za Marcusem, Sebastianem, Michaelem i Christopherem. Lucilla, tknięta przeczuciem, obejrzała się w progu i zerknęła na troje starszych, siedzących w fotelach na podwyższeniu, ale wszyscy zdawali się spać.

Razem z Prudence udały się do wieżyczki. Miały już na sobie stroje do jazdy konnej: spódnice do łydek i pod spodem spodnie wetknięte do wysokich butów, Lucilla w ulubionej zieleni, a Prudence – w bławatkowym błękicie.

– Szalik, rękawiczki, szpicruta. – Prudence podniosła głowę. – Jak myślisz, będziemy potrzebowały kapeluszy?

– Lepiej je wziąć – odrzekła Lucilla, która pierwsza szła po schodach. Bezbłędnie spojrzała w kierunku północno-zachodnim. – W górach będzie zimno, nawet między drzewami.


Mimo najlepszych zamiarów dopiero godzinę później wreszcie wsiedli na konie i byli gotowi do wyjazdu. Częściowo winna temu była Lucilla, lecz kiedy zauważyła, że może warto zabrać ze sobą jedzenie, by pożywić się w południe, wszyscy chłopcy ochoczo temu przyklasnęli.

Oczywiście zostawili jej zadanie zorganizowania w kuchni prowiantu, lecz gdy obie z Prudence wyłoniły się stamtąd, niosąc dwa duże kosze, od razu pospieszyli im na pomoc; zebrali się wokół nich i usłużnie podzielili jedzenie, aby wsadzić je do sakw przy siodłach.

Pięć minut później, odpowiednio odziani i dobrze zaopatrzeni, wyjechali kłusem na pola. Pokrywający je śnieg był świeży i skrzypiał pod kopytami wierzchowców. W obłokach końskich oddechów młodzież sformowała luźną grupę z Sebastianem i Marcusem na czele. Lucilla i Prudence jechały na lewo od Marcusa. Wszyscy byli doskonałymi jeźdźcami, ale Prudence, Nicholas, Aidan i Sebastian aspirowali do tytułu wyjątkowych.

Przed nimi rozciągała się połać ziemi spowita śniegiem, iskrzącym się gdzieniegdzie w słabym świetle słonecznym. Tu, na północy, mimo że dzień był pogodny, słońce nie dawało wiele ciepła. Na szczęście wiatr był słaby i przydawał lodowatemu powietrzu niewiele ostrości.

Dalej, za granicą pól – a tym samym cywilizacji – rysowały się gęsto porośnięte lasem Galloway Hills sięgające aż po łyse pasmo wzgórz znane jako Rhinns of Kells.

Kierując się na południowy zachód, zgodnie z propozycją Lucilli, jeźdźcy jak w niemym balecie pochylili się do przodu i popędzili ku ciemnej wstędze lasu i leżącej za nim otwartej przestrzeni.

2

Macduff – postać z Szekspirowskiego Makbeta.

Zimowa opowieść

Подняться наверх