Читать книгу Zimowa opowieść - Stephanie Laurens - Страница 4

Rozdział trzeci

Оглавление

Wjazd saniami na polanę, stanowiącą według Annabelle idealne miejsce do zbierania gałęzi ostrokrzewu i jedliny, po które przyszli, zajął trochę czasu. Wetknąwszy dwa kamienie pod płozy, by sanie nie odjechały, Daniel się wyprostował i wytarł ręce. Gdy podniósł wzrok, zobaczył, że patrzy na niego pięć par oczu.

Cztery z nich natychmiast zwróciły się ku saniom; na twarzach dziewcząt pojawiło się wyczekiwanie.

Uśmiechając się szeroko, Daniel ujął płócienną płachtę i odrzucił ją na bok.

– Mamy sekatory i piły, drogie panie. Co wybieracie?

Ku jego lekkiemu zaskoczeniu dziewczęta wymieniły przeciągłe spojrzenia. Louisa wzięła sekator, podobnie jak Therese, podczas gdy Juliet i Annabelle postanowiły wypróbować piły.

Daniel nie miał pojęcia, co takiego planują, lecz ten ich wzrok… Miał dostatecznie długo do czynienia z chłopcami Cynsterów, by wiedzieć, co on oznacza; panienki niewątpliwie coś knuły.

Cokolwiek to było, obejmowało zbieranie jedliny i ostrokrzewu, zgodnie z zaleceniem. Dziewczęta wkroczyły do otaczającego je lasu, wskazując różne gałęzie i porównując ich potencjalną użyteczność do dekoracji wejść, kominków i ścian sali.

Daniel zwrócił się do Claire:

– A jakie pani sobie życzy narzędzie?

Zastanowiła się, a potem odparła:

– Chyba także wezmę piłę. Pewnie będę musiała dokończyć cięcie wytypowanych przez nie gałęzi.

Daniel się uśmiechnął.

– Nie ma co do tego wątpliwości. – Przejrzał narzędzia w worku. Kiedy Claire się zbliżyła, wyjął piłę z solidnym uchwytem. – Ta jest porządna.

Claire wyciągnęła rękę. Ze względu na kształt uchwytu nie mogła ująć narzędzia, nie dotykając przy tym jego dłoni. Ich palce się zetknęły.

Po plecach przebiegł ją dreszcz, cudowny, rozkoszny.

Przywołała się do porządku, nie chcąc niczego dać po sobie poznać… gdyby mogła, stłumiłaby wszystkie swoje reakcje, lecz nie wiedziała, jak to zrobić. Nie wiedziała nawet, dlaczego jest taka wyczulona na Daniela Crosbiego.

– Dziękuję panu.

Zacisnąwszy usta, wzięła piłę i odwróciła się szybko.

Udawała, że patrzy między drzewa, że podąża wzrokiem za dziewczętami; tak naprawdę jednak wszystkie jej zmysły były skupione na mężczyźnie stojącym w milczeniu obok niej.

Daniel spoglądał na nią, wpatrywał się w jej twarz; czuła jego wzrok na sobie, ale nie zamierzała na to spojrzenie – w żadnym razie – odpowiadać.

Daniel dostrzegł jej opór, wyrażany postawą, usztywnieniem pleców, kamienną twarzą, w tym jak ustawiła się wobec niego – rzekomo patrząc w las.

Opór, owszem – lecz czy nie było to odrzucenie?

Zmusił się, aby rozważyć tę niemiłą ewentualność… ale nie. Zaczerpnąwszy tchu, z nieco bardziej ściśniętą piersią, niżby chciał, doszedł do wniosku, że to nie odmowa. Gdyby czuła do niego niechęć, zorientowałby się; nie należała do tych, które obchodzą się z kimś w rękawiczkach albo boją się dać odprawę. Nie, nie odrzuciła go, jeszcze nie. A co do oporu… opór można pokonać.

Patrzył na twarz Claire jeszcze chwilę, obejmując wzrokiem jej profil. Czuł się w obowiązku wobec niej, jak i siebie, zwalczyć wszelkie przeszkody, które według niej stały pomiędzy nimi.

Jeśli mieli ruszyć razem w przyszłość, jaką sobie wyobrażał, musiał wykonać krok, aby do tego doprowadzić.

Przeniósł znowu uwagę na worek z narzędziami; wyjął z niego siekierę. Odwrócił się i zważył ją w dłoni.

Ten ruch przyciągnął wzrok Claire.

Odpowiadając na niego, Daniel się uśmiechnął.

– Chodźmy lepiej za nimi. – Unosząc siekierę, dodał: – Raven mówił, że należy ociosać gałęzie, zanim przywieziemy je do domu.

Przez następną godzinę pracowali w grupie; wybierali gałęzie jodły, odpiłowywali je i obciosywali, a potem typowali i ścinali gęste gałązki ostrokrzewu z czerwonymi owocami. Daniel znalazł na pagórku w pobliżu sań zwalone drzewo, które posłużyło za prowizoryczną ławę do obrąbywania. Dziewczęta i Claire zapuściły się w okoliczny las i pościągały ścięte wcześniej gałęzie. Czas płynął szybko. Zdarzało się, że Daniel pomagał odrąbać tę czy inną gałąź, podczas gdy Claire była wzywana tu czy tam, by zerwać gałązki ostrokrzewu, które rosły poza zasięgiem jej podopiecznych, albo by obejrzeć zadrapania.

Daniel wkrótce się zorientował, co takiego planowały dziewczęta; choć się tego domyślił, naprawdę sprytnie skrywały swoje zamiary. Wydało mu się dziwne, że Louise i Therese skwapliwie zaproponowały pomoc w zaciągnięciu pierwszej partii ociosanej jedliny do sań. Patrzył, jak odchodziły, obładowane choiną, i zaczął się zastanawiać… Wrócił do swojego zajęcia, ale zdążył zerknąć przez ramię w stronę sań, by zauważyć ukradkową rozmowę obu panienek, w efekcie której ukryły coś zielonego, liściastego w przyciągniętej jedlinie.

Zaintrygowany, przypatrywał się ukradkiem, jak Louisa i Therese weszły w las. W końcu Therese coś dostrzegła; odwróciła się i gestem przywołała Louisę.

Ta podeszła do niej i przyjrzawszy się temu, co wskazywała kuzynka, kiwnęła głową. Obie ruszyły przed siebie.

– Panie Crosbie… czy mógłby mi pan pomóc to rozdzielić?

Daniel odwrócił się i zobaczył Annabelle, która przyciągnęła rozwidloną gałąź ostrokrzewu.

Podniosła ją, aby mu pokazać.

– Ta część jest nie tylko za duża, ale i niezbyt ładna. Nie przyda nam się. – Utkwiła w jego twarzy ciemnoniebieskie oczy.

Chęć, aby się obejrzeć i sprawdzić, co robią Louisa i Therese, walczyła w nim z odruchem, by odpowiedzieć Annabelle, która wyraźnie domagała się od niego uwagi.

Przeważył odruch – i natarczywość w oczach dziewczynki. Ująwszy siekierę, przyjrzał się gałęzi.

Gdy pomógł Annabelle dołożyć ociosaną ładniejszą gałąź do rosnącego stosu i wreszcie uniósł wzrok, zobaczył, że Juliet i Claire dyskutują z ożywieniem na temat jodły, która lekko różniła się od reszty. Annabelle już szła w ich stronę. Wyprostowawszy się i zlustrowawszy pobliski las, Daniel w końcu dostrzegł Louisę i Therese. Oddaliły się z miejsca, w którym były uprzednio, gdy podeszła do niego Annabelle – czyżby po to, aby odwrócić jego uwagę? – i teraz zbliżały się do niego z naręczami jodłowych gałęzi.

Mógł po prostu spytać, co planują, i gdyby się uparł, wyciągnąłby z nich prawdę, ale… przypomniał sobie, jak to jest mieć w młodości sekrety przed dorosłymi. To element dorastania, wychodzenia z dzieciństwa. Przyjrzał się obu dziewczętom, kiedy do niego podchodziły, ale ponieważ nic nie wskazywało, że to, co zamierzają, może stanowić jakiekolwiek niebezpieczeństwo dla nich albo innych, postanowił zaczekać i tylko zachować czujność.

Kładąc przy nim świeżą jedlinę, Therese zapytała:

– Zabrać jakieś ociosane gałęzie do sań?

Daniel wskazał stertę po prawej stronie.

– Te są gotowe do załadowania. – Zwrócił wzrok na parę dziewcząt i zauważył, że wymieniają szybkie spojrzenia.

– Weźmiemy je.

Dziewczęta podzieliły między siebie gałęzie, a potem balansując z niewygodnym ładunkiem na rękach, skierowały się po stoku pagórka do sań.

Zawahał się, po czym, odłożywszy siekierę, cicho odszedł od zwalonego drzewa i ruszył za dwiema panienkami.

Kiedy dotarły do sań i przystanęły, Daniel też się zatrzymał. Z odległości dziesięciu jardów obserwował, jak rzucają na ziemię przyniesione gałęzie. Potem sięgnęły za sanie i wyjęły stos zielonej liściastej rośliny… jemioły.

Zbierały jemiołę.

Daniel patrzył na to z niedowierzaniem. Czyżby się domyśliły? To było takie oczywiste?

Chciały zabrać do domu jemiołę ze względu na niego i Claire… Bawiły się w swatki? Z pewnością było je na to stać.

A może po prostu robiły to ze względu na tradycję świąteczną?

Gdy tak im się przyglądał, Louisa i Therese położyły jemiołę na leżącej już w saniach choinie, a następnie przykryły ją przyniesionymi gałęziami.

Pewnie miały rację, sądząc, że Claire będzie je odwodzić od zbierania jemioły, ale co z nim? Jakie powinien zająć stanowisko?

Niezależnie od tego, czy chciały mu pomóc, czy nie, mógł z tego skorzystać.

– Ile mamy tego zebrać? – usłyszał za plecami głos Claire. – Dużo jeszcze potrzeba?

Odwrócił się; kątem oka zauważył, że Louisa i Therese zerknęły na nich z przestrachem. Wsparłszy ręce na biodrach, stanął na wprost Claire, by nie zobaczyła ukradkowych poczynań przy saniach.

– Mamy dużo jedliny, ale chyba potrzebujemy jeszcze trochę ostrokrzewu.

Claire spojrzała ku saniom, lecz Daniel nie ruszył się z miejsca.

Wskazał natomiast w stronę pagórka, na którym przy zwalonym drzewie leżał ociosany przez niego ostrokrzew.

– Mamy go tylko tyle… wydaje mi się, że przydałoby się dwa razy więcej.

Na sosnowych igłach zachrzęściły kroki; podeszły – dość zdyszane – Louisa i Therese.

– Na razie zbierałyśmy wyłącznie jedlinę – rzekła Louisa, niewinnie patrząc na nich szeroko otwartymi oczami. – Jeśli teraz będziemy zrywać jedynie gałęzie ostrokrzewu, powinnyśmy szybko się uwinąć.

– Już nie mogę się doczekać, kiedy wrócimy i wszystko to powiesimy. – Niecierpliwość Therese była wręcz wyczuwalna.

Nie uszło uwagi Daniela, że obie mówiły prawdę. Spojrzał na Claire spod uniesionych brwi.

– To chyba dobry plan.

Przyznała mu rację skinieniem głowy. Louisa i Therese ruszyły przed siebie i weszły szybkim krokiem na wzniesienie, aby dołączyć do Annabelle i Juliet, które tymczasem przywędrowały za Claire. Ta się odwróciła i ruszyła w stronę dziewcząt, czując przy sobie obecność Daniela, który pospieszył za nią.

Żadne z nich jednak nie czuło potrzeby, aby się odezwać; wzięli narzędzia i rozdzielili się, idąc za dziewczętami między drzewa. Claire instynktownie trzymała się Juliet, swojej wychowanki, aby mieć ją na oku. Na szczęście w tej części lasu ostrokrzew – z najciemniejszymi liśćmi i dużą liczbą dojrzałych, czerwonych jagód – rósł w jednym pojedynczym krzaku; chociaż czuwała nad Juliet, Claire słyszała także pozostałe dziewczynki i widziała je w zaroślach.

Daniel, jakby przygaszony, zajął miejsce naprzeciwko niej, zerkając na Louisę i Therese, a także na Annabelle, kiedy pojawiała się w zasięgu jego wzroku. Aczkolwiek nie patrzył stale na Claire, wiedziała, że on tam jest; wciąż z niepokojem i pewną irytacją stwierdzała, jak bardzo wyczulone stały się jej zmysły.

Gdy jednak zebrali się wśród ostrokrzewu, uważając na ostre kolce, i nic jej się rozpraszało, stopniowo się odprężyła; zaczęła szczerze odwzajemniać uśmiechy Juliet i w ogóle całkiem dobrze się bawić.

Słuchając i od czasu do czasu odpowiadając na niewymuszony trajkot podopiecznej, Claire zauważyła, że jej uwagę przykuwają komentarze wymieniane przez Daniela i resztę dziewcząt. Kilka razy mimowolnie się uśmiechnęła; naprawdę dobrze sobie radził.

– Uwaga! – zawołał nagle.

Claire się odwróciła; rozległ się chrzęst butów na śniegu i Daniel wyciągnął rękę – odgięta gałąź ostrokrzewu uderzyła w rękaw jego grubego płaszcza.

– Och! – Louisa dostałaby nią jako pierwsza z szeregu. Spojrzała na Daniela i uśmiechnęła się z prawdziwą wdzięcznością. – Dziękuję panu… zapomniałam, że ją odgięłam.

Wyplątując rękaw z kolczastej gałęzi, Daniel spytał:

– Musisz zagłębiać się tak daleko w zarośla?

– Tam są najładniejsze owoce – zauważyła Therese.

– Mogę wam przypomnieć, że nie będziemy ich jeść? – powiedział i spojrzał na dziewczęta z rezygnacją.

Kiedy Therese i Louisa zamrugały powiekami, a potem odwróciły się, aby dosięgnąć gałęzi z najdojrzalszymi jagodami, Daniel westchnął.

– Zdajecie sobie sprawę – rzucił do nikogo w szczególności – że gdybyście były chłopcami, toby do was przemówiło?

Dziewczęcy chichot zagłuszył kilka niezbyt uprzejmych prychnięć.

Śmiejąc się pod nosem, Claire pomogła Juliet zebrać ścięty wspólnie ostrokrzew.

Dziewczynka spojrzała na stos gałązek.

– Potrzeba jeszcze więcej – orzekła. Spojrzała spod zmrużonych powiek na krzak, w którym buszowały. – Mamy dużo takich mniejszych do wplecenia w jedlinę. Może powinnyśmy ściąć większą gałąź… do zawieszenia nad głównym kominkiem. – Obeszła krzew, zaglądając tu i tam, po czym przystanęła i wyciągnęła ręka. – Może tę?

Claire spojrzała we wskazaną stronę. Była to z pewnością największa gałąź z tych, jakie do tej pory zebrały.

– Spróbujmy.

We dwie, osłaniając się rękami w grubych płaszczach, zdołały odsunąć zewnętrze gałęzie, by dostać się do tej większej, łukowatej, którą wskazała Juliet. Był to rzeczywiście piękny okaz i świetnie nadawał się nad kominek w Wielkiej Sali. Claire skinęła głową na Juliet.

– Ja ją przytrzymam… a ty odpiłuj.

Na twarzy Juliet pojawiło się przejęcie. Przymierzyła się z piłą do czekającego ją zadania.

Gałąź miała kilka cali grubości. Odpiłowawszy ją do połowy, dziewczynka zobaczyła, że brzeszczot utknął.

Ściągając brwi w skupieniu, próbowała go pchnąć, a potem wyciągnąć, lecz bezskutecznie. Puściła więc uchwyt ze zrezygnowanym westchnieniem.

Claire już otworzyła usta, zamierzając zaproponować, by się zamieniły.

Zanim jednak zdążyła się odezwać, Juliet obróciła się na pięcie.

– Pójdę po pana Crosbiego.

Nie! Claire stłumiła instynktowną reakcję – i Juliet odbiegła, a gałęzie, które przytrzymywała, niczym sprężyny wróciły na miejsce.

Claire została wśród nich uwięziona.

Nie mogła nawet wydobyć ręki spod gałęzi, którą trzymała, gdyż zaplątałaby się jeszcze bardziej. Utknęła w gęstwinie ostrokrzewu.

Nie miała jednak czasu, by wpaść w panikę; Daniel, wezwany przez Juliet, pojawił się na scenie w towarzystwie pozostałych dziewcząt.

Spojrzał na nią, ocenił sytuację – i zacisnął usta, starając się powstrzymać śmiech.

Napotkał jej wzrok, a ona ostrzegawczo zmrużyła powieki.

Z drgającymi kącikami ust opuścił wzrok i podał Louisie siekierę.

– Potrzymaj… chyba będzie mi potrzebna, kiedy się tam dostanę.

Na szczęście wszyscy mieli rękawiczki. Daniel jednak musiał odgarniać gałąź po gałęzi, aby przedrzeć się do miejsca, gdzie stała Claire, a gdy się tam wreszcie znalazł, odgięte gałęzie wczepiły się w jego płaszcz.

Był o wiele wyższy i potężniejszy od Juliet; kiedy stanął obok, Claire poczuła, że nie może zaczerpnąć tchu. W każdym razie odetchnąć głębiej.

Spojrzawszy na nią, wciąż z rozbawieniem w oczach, Daniel obejrzał zablokowaną piłę. Chwycił za rączkę i próbował wydobyć brzeszczot, ale przesunął go zaledwie o cal, więcej się nie dało. Mruknął, a potem zerknął na Claire.

– Zetnę to siekierą, ale najpierw muszę wydobyć piłę. – Spojrzał na jej dłonie w rękawiczkach, wciąż podtrzymujące ostrokrzew. – Kiedy powiem, proszę pociągnąć gałąź w dół, dobrze?

Spojrzał na nią, a ona kiwnęła głową.

– Dobrze. Niech pani użyje całej siły, jeśli będzie trzeba.

Obejrzał znowu piłę, odwrócił głowę i zawołał:

– Poproszę o siekierę!

Annabelle była z dziewcząt najdrobniejsza; przedarła się przez krzak najbliżej, jak się dało, i poprzez zarośla podała Danielowi siekierę uchwytem do przodu. On wyciągnął rękę, ujął narzędzie, a potem, spojrzawszy na Claire, jakby chciał się upewnić, że nic jej nie jest, skupił się na zablokowanym brzeszczocie; przymierzył się siekierą i uderzył nią w nacięcie gałęzi.

– W porządku. Proszę pociągnąć.

Zacisnąwszy ręce, Claire pociągnęła gałąź.

Daniel wbił siekierę głębiej i jednocześnie wyszarpnął brzeszczot.

– Świetnie! Może pani puścić.

Claire wykonała polecenie, a potem patrzyła, jak Daniel się odwraca i podaje piłę Juliet.

Wróciwszy do gałęzi, popatrzył znowu na Claire.

– Niech pani odwróci głowę. Odrąbię gałąź i nie chciałbym, aby poraniły panią drzazgi.

To była mądra rada. Problem jednak w tym, że aby z niej skorzystać, musiała zmienić pozycję. W efekcie otarła się ramieniem o jego plecy.

– Gotowa? – zapytał.

Przełknęła ślinę.

– Tak.

Doprawdy, ta niepożądana wrażliwość była wręcz śmieszna, a jednak zaparło jej dech w piersiach i zawirowało w głowie.

Usłyszała tępy odgłos wbijanej w drewno siekiery; gałąź podskoczyła jej w rękach, więc Claire zacisnęła mocniej dłonie, przytrzymując ją.

– Dziękuję – mruknął między kolejnymi ciosami.

Czuła, jak jego stalowe mięśnie poruszają się płynnie, gdy unosił i opuszczał siekierę; to działało na jej zmysły.

Gałąź zatrzeszczała, a potem, po ostatnim uderzeniu siekiery, zaciążyła jej w dłoniach. Claire musiała się poruszyć, aby ją utrzymać, i spojrzała na Daniela – stali teraz ramię przy ramieniu, zwróceni plecami do wyjścia z otaczających ich zarośli, uwięzieni wśród kolczastych gałęzi.

Popatrzyła mu w oczy; on odwzajemnił spojrzenie.

– Jak się stąd wydostaniemy? – spytała.

Jego rozbawiony wzrok i uśmiech na ustach sprawiły, że i jej zachciało się śmiać z całej sytuacji.

Ku swojemu zaskoczeniu poczuła, że kąciki jej ust się unoszą.

Daniel odwrócił głowę, a potem spojrzał na boki.

– Dziewczęta… stańcie po obu naszych stronach, potem odciągnijcie gałęzie, które zdołacie dosięgnąć, i przytrzymajcie je, ale nie wchodźcie w gęstwinę, dobrze?

– Dobrze, panie Crosbie – odpowiedziały chórem cztery głosy.

Claire słyszała, że dziewczęta za nią coś mamroczą; jak zwykle dyrygowała nimi Louisa. Nie mogła się jednak na tyle odwrócić, by na nie spojrzeć. Popatrzyła na Daniela. Aczkolwiek wciąż dotykał jej ramieniem, udało mu się skręcić szyję na tyle, by sprawdzić, jak radzą sobie ich podopieczne.

– I co teraz? – zapytała.

To pytanie sprawiło, że znowu spojrzał jej w twarz – nagle zrobiło się tak, jakby byli sami, na osobności… i jeśli wcześniej nie była pewna, co on myśli, jakie ma wobec niej zamiary, teraz już wiedziała. Zdradzała to jego mina, orzechowe oczy, otwarte bezpośrednie spojrzenie.

Zamiast jednak poczuć opór – sprzeciw, niezgodę – nagle zabrakło jej powietrza, a serce zabiło mocniej i na moment przyszło jej do głowy, że…

Daniel spojrzał na gałąź.

– Czy jest za ciężka, czy udźwignie ją pani?

Zamrugała i zanim odpowiedziała, musiała chwilę się zastanowić.

– Nie… to znaczy, tak, udźwignę. Nie jest aż taka ciężka.

– Świetnie. W takim razie – ponownie obejrzał się przez ramię – będziemy musieli poruszać się wolno i działać wspólnie, bo inaczej utkniemy tu na dobre. – Przelotnie spojrzał jej w oczy, po czym odchylił się do tyłu, aby zerknąć za jej plecy. Następnie pokiwał głową. – W porządku. Musi się pani do mnie odwrócić. Później podniesie pani gałąź jak najwyżej i pchnie ją ku mnie. Obróci się pani powoli w stronę wyjścia, ja zaś odchylę ostrokrzew i pójdę za panią.

Claire potwierdziła ruchem głowy. Nie zamierzała się nad tym zastanawiać, bo gdyby to zrobiła, splątane myśli by ją sparaliżowały. Skupiła się na czekającym ją zadaniu, wykonywaniu kolejnych poleceń, które wydawał cicho, gdy poruszali się razem powoli.

Manewr łatwiej było opisać, niż przeprowadzić, i podczas niego w sposób nieuchronny stykali się i ocierali o siebie, niemal jakby brali udział w tańcu wymagającym nawet większej bliskości niż walc.

Kiedy, trzymając cenną gałąź ostrokrzewu, wreszcie wydostała się z gęstwiny na wolną przestrzeń, którą stworzyły dziewczęta, miała zarumienione policzki i czuła zaskakujące poczucie triumfu oraz radości.

Nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu, zrobiła krok do przodu, aby Daniel też mógł wydostać się z zarośli i wyplątać ostatnie kolce z grubego płaszcza. W końcu i on znalazł się na wolności – a wtedy dziewczęta, podekscytowane sukcesem, puściły gałęzie, które przytrzymywały.

Potem dosłownie zaczęły tańczyć, zarażając innych swoją wesołością.

Claire przygotowała się i spojrzała Danielowi w oczy.

Jego wejrzenie było ciepłe, uspokajające i konspiracyjne.

– Wygląda na to, że dzięki nam świetnie się bawią.

Popatrzyła na dziewczęta i zaśmiała się lekko.

– Rzeczywiście. – Zerknęła na gałąź, po czym zawołała: – Juliet, Annabelle! Weźcie gałąź, którą wydobyliśmy z zarośli.

– Dobrze! – Pospieszyły do niej wszystkie cztery. Gałąź była na tyle długa, że chwyciły ją razem i ruszyły z nią do sań.

Puściwszy ostrokrzew, Claire poczuła ukłucie po wewnętrznej stronie nadgarstka i aż wciągnęła powietrze.

– Co się stało?

Podniosła głowę i zobaczyła obok siebie Daniela, który patrzył na nią, marszcząc czoło.

Spojrzał jej w oczy z niepokojem.

– Zraniła się pani?

Zamrugała i pokręciła głową. Zerknęła na dziewczęta, lecz były już w drodze do sań, triumfalnie niosąc swoją zdobycz. Lewą ręką odchyliła brzeg rękawiczki na prawej dłoni.

– Cierń.

Jeden długi kolec wbił się w delikatną skórę nadgarstka i odłamał. Próbowała go wyciągnąć, lecz gdy tylko puściła rękawiczkę, wrócił na miejsce.

– Proszę mi pozwolić. – Daniel już ściągał rękawice.

Zanim zdążyła go powstrzymać – zanim zdążyła o tym pomyśleć – ujął jej prawą dłoń i niemal z nabożeństwem położył wierzchem do dołu na swojej rozłożonej ręce.

Nosiła rękawiczki, ale były z tak cienkiej skórki, że czuła przez nie ciepło jego ciała.

– Niech pani odchyli brzeg.

Zrobiła, co powiedział, a on opuścił głowę. Powoli chwycił cierń starannie przyciętymi paznokciami. Miał dłonie pianisty, a uścisk silny i stanowczy. Patrząc, jak nimi manewrował, czuła jego palce na wrażliwej skórze wewnętrznej strony nadgarstka – i ten dotyk przeniknął ją do szpiku kości.

Zaczerpnęła powietrza, wstrzymała je – i modliła się, by wziął to za reakcję na ból. Ból, który nawet do niej nie docierał, bo była oszołomiona bliskością Daniela.

Poczuła tylko, że wyjął kolec.

Odetchnęła cicho i czekała. Nie mogła się cofnąć, nie mogła uciec – i ku swojemu zaskoczeniu, wcale nie miała na to ochoty.

On tymczasem oglądał zranienie; przesunął palcami po jej skórze – na skutek tej pieszczoty napięły jej się nerwy i przebiegł ją dreszcz. Potem puścił jej dłoń i wyprostował się powoli.

Popatrzył jej w oczy, a ona odwzajemniła spojrzenie.

Chwila trwała – wypełniona rodzącym się uczuciem, którego Claire nie umiała nazwać.

Impuls, pragnienie – przyszło jej na myśl. Dziewczęta szły po stoku w polu widzenia. Odetchnęła głęboko, uśmiechnęła się i skłoniła głowę.

– Dziękuję panu – zdołała wypowiedzieć.

Wytrzymał jej wzrok z opuszczoną wciąż głową, po czym uśmiechnął się po męsku.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

Zapanowanie nad uśmiechem wymagało od niej wysiłku; umykając spojrzeniem w bok, wskazała sanie i ruszyła w ich kierunku.

– Chyba zrobiliśmy swoje… resztę ostrokrzewu mogą zabrać nasze pomocnice.

Pochyliwszy się, by wziąć siekierę i dwie piły, które zostawiły dziewczęta, Daniel zerknął na sterty mniejszych gałęzi.

– Jak pani sobie życzy.

Ponieważ przekonanie jej, aby go przyjęła, wymagało ostrożności, nie nalegał, tylko planował następny ruch.

Wyprostował się i poszedł za nią, wydłużając krok, by ją dogonić. Byli w połowie drogi do sań, kiedy minęły ich dziewczęta, wracające z własnej inicjatywy po pozostały ostrokrzew.

Dotarłszy do sań, Daniel zajął się zbieraniem i chowaniem narzędzi. Po krótkiej chwili wahania Claire podeszła, pochyliła się i zajrzała pod gałęzie. Daniel miał nadzieję, że Louisa i Therese dobrze ukryły jemiołę.

– Czego pani szuka?

Claire na niego spojrzała, po czym wyprostowała się, wyciągając związaną w pętlę długą linę.

– To sanie robocze, więc pomyślałam, że powinny mieć także sznur do ciągnięcia… i oto on.

Wróciły dziewczęta z naręczami ostrokrzewu i rzuciły je na sanie. Daniel poluzował boczne liny i zabezpieczył nimi ładunek, a następnie zawiązał.

– Panienki – rzekł, wiążąc ostatni supeł – może pociągniecie sanie, podczas gdy ja z panią Meadows będziemy je pchali?

– Dobrze! – Juliet podbiegła do Claire i wyciągnęła rękę po sznur.

Daniel się wyprostował i zobaczył, że Claire się waha, ale już otoczyły ją dziewczęta i musiała im ulec.

Sznur pozwalający ciągnąć sanie stanowił pętlę umocowaną w miejscach, gdzie przednia oś łączyła się z płozami. Dziewczęta szybko ustawiły się w niej, opierając ją sobie na piersiach i posuwając się do przodu, aby ją napiąć.

Claire z niepokojem w oczach podeszła do Daniela, by przyłączyć się do niego, gdy zajął miejsce między tylnymi uchwytami sań.

– Nie potrzebuje pan mojej pomocy przy pchaniu, zwłaszcza że cała czwórka będzie ciągnąć.

– Może i nie potrzebuję pani pomocy przy pchaniu… – zaczął. Stanął po jednej stronie poprzeczki i ujął jeden z uchwytów, a potem zaprosił ją gestem, żeby ustawiła się obok niego. – Ale z całą pewnością będę jej potrzebować, aby sanie nie przejechały dziewczynek i nie wypadły z drogi. – Patrząc do przodu, dał znak czwórce na przedzie, która już nie mogła się doczekać, by ruszyć. – Pochyłość jest na tyle duża, że jeśli panienki pociągną za mocno, sanie nabiorą rozpędu i zjadą same. A jeżeli dwie z dziewcząt pociągną mocniej niż pozostałe, sanie skręcą i wypadną ze ścieżki.

– Och. – Zmarszczka na jej czole się pogłębiła.

Potem jednak Claire skinęła głową i nabrawszy powietrza w płuca, stanęła obok Daniela. Naśladując jego postawę, jedną dłonią w rękawiczce chwyciła poprzeczkę, a drugą ujęła uchwyt.

Ich ramiona lekko się zetknęły.

Daniel czekał, aby spojrzeć jej w oczy. Kiedy podniosła wzrok, uśmiechnął się uspokajająco.

– Gotowa?

Na moment odwzajemniła jego spojrzenie, a potem popatrzyła w przód i kiwnęła głową.

– Tak.

Powściągając uśmiech, zerknął na dziewczęta i zobaczył, że wszystkie patrzą na niego wyczekująco.

– Dobrze, panienki… jazda!

Przy wtórze radosnych okrzyków, które szybko przeszły w cichy śmiech przerywany od czasu do czasu dziewczęcym piskiem, sanie zaczęły sunąć po ścieżce w stronę dworu.

Daniel starał się zachować spokojne, spacerowe tempo, karcąc dziewczęta, gdy próbowały przyspieszyć. Claire szła obok niego i czuła się jak zahipnotyzowana jego bliskością – ciepłem jego silnego ciała poruszającego się przy niej tak płynnie, grą mięśni przy korygowaniu trajektorii sań, muśnięć stalowego bicepsa, który ocierał się o jej ramię przy co drugim kroku.

Mówiła sobie, że jest niewybaczalnie głupia, że jeszcze pożałuje tej swojej słabości – bo to wszystko nie ma sensu i w najlepszym razie potem będzie tylko tęsknić za czymś, czego nie może mieć.

To nic nie da.

Powinna natychmiast przestać się cieszyć tą chwilą.

Jednakże zawładnęła nią jakaś beztroska istota, którą uważała za dawną zmarłą, i idąc tak przy boku Daniela, Claire się uśmiechnęła, choć wiedziała, że nie powinna.


Według własnej oceny jeźdźcy nie jechali zbyt szybko, ale w dobrym czasie dotarli przez zalesione niższe stoki na wzgórza i dostali się na trakt dla koni, który wił się nad lasami pod łysą granią Rhinns of Kells.

Skierowawszy konie na północ, pokonali jeszcze niewielki odcinek drogi i zatrzymali się w miejscu, gdzie kilka większych skał tworzyło płaską półkę, na tyle dużą, aby pomieścić ich wszystkich. Chłopcy zostawili konie na popas w prowizorycznej zagrodzie między kamieniami i ścianą lasu, a następnie zanieśli sakwy na skały i wszyscy razem zasiedli do dość wczesnego lunchu.

– To raczej późne drugie śniadanie – zauważyła Prudence i ugryzła kęs kurzego udka.

– Nie da się utrzymać ich z dala od jedzenia – sucho odparła Lucilla.

– Uhm – odpowiedziała jedynie Prudence.

Sebastian siedział po drugiej stronie Lucilli, mając za sobą Marcusa, Michaela i Christophera. Wskazał rozciągającą się przed nimi ziemię.

– Jeśli posiadłość należąca do dworu kończy się wraz z początkiem lasu, to do kogo należy teren, przez który przejechaliśmy?

– Do korony – odparł Marcus z szynką w ustach. – Mamy prawo do wyrębu lasu, no i do polowań, lecz sama ziemia jest własnością korony, co w praktyce oznacza, że nie należy do nikogo.

– Więc według angielskiego prawa to ziemia wspólna. – Michael spojrzał na wierzchołek, który wznosił się nad nimi. – Jak daleko rozciąga się ten obszar?

– Na zachód – Marcus wskazał okrągłe szczyty – ze cztery do pięciu mil.

– A na północ? – zapytał Christopher, patrząc spod zmrużonych powiek w tamtym kierunku. – Te lasy leżące po północnej stronie dworu… to też wspólna ziemia?

Lucilla zerknęła na Marcusa i zauważywszy, że brat ma pełne usta, odpowiedziała:

– Tylko wąski pas… najwyższa i najgęstsza część lasu. Tam, na granicy, nasza posiadłość obejmuje jeszcze trochę zalesionego obszaru, prawie do grani, a dalej na północ rozciągają się ziemie sąsiada, poza pasem wspólnej ziemi, który biegnie wzdłuż szczytów.

– Więc gdzie w tych wszystkich lasach napotkamy jelenia szlachetnego? – zagadnął Michael.

– Gdybym miał zgadywać – odparł Marcus – powiedziałbym, że dalej na północy, bliżej posiadłości Carricków, to nasi tamtejsi sąsiedzi. Jej zachodnia granica biegnie wzdłuż dolnej krawędzi lasów, możemy więc zapuścić się tak daleko, jak zechcemy.

– Dobrze więc. – Sebastian podkurczył długie nogi i wstał. Napotkał spojrzenie Marcusa, a potem Lucilli, którzy także się podnieśli. – Proponuję, byśmy pojechali na północ wzdłuż linii lasów, tak jak radziłaś – skłonił głowę, patrząc na dziewczynę – i wypatrywali śladów.

Marcus zgodził się z nim.

– Możemy jechać jeszcze przez kilka godzin, lecz będziemy musieli w porę zawrócić, aby zdążyć do domu przed zmierzchem.

Sebastian popatrzył na pozostałych, w tym na pięciu młodszych chłopców.

– Jesteśmy na tyle dobrymi jeźdźcami, że jazda po otwartym terenie w blasku księżyca nie powinna sprawić nam kłopotu.

Marcus zerknął na Lucillę; ponieważ milczała, wzruszył ramionami.

– Zobaczymy.

Gdy pozostali, zbierając sakwy, zaczęli wstawać z kamieni i podchodzić do koni, Lucilla spojrzała na wierzchołki wzgórz po zachodniej stronie. Z tej odległości zasłaniały niebo na zachodzie, jednak… Skrzywiła się i powtarzając za bratem, mruknęła do siebie:

– Zobaczymy.

Wziąwszy swoją sakwę, ruszyła za resztą.


– Trochę bardziej na lewo – zakomenderowała Helena.

Claire wymieniła spojrzenie z Danielem, a później posłusznie przesunęła gałąź ostrokrzewu nieco w lewą stronę nad centralnym kominkiem w Wielkiej Sali. Ogromne pomieszczenie miało bowiem cztery różnych rozmiarów kominki wbudowane w ściany. Jak dotąd ozdobili dwa z nich – ku zadowoleniu dziewcząt i trójki starszych obserwatorów.

Louisa, która w towarzystwie trzech kuzynek przyglądała się układaniu ostrokrzewu, skinęła głową energicznie.

– Idealnie.

Zerkając na pozostałych i szukając na ich twarzach aprobaty, Claire powstrzymała odruch, aby wznieść oczy do nieba, i położyła gałąź na choinie, którą dziewczęta wcześniej przystroiły kamienny gzyms.

– Jeszcze tylko kilka gałązek i będzie gotowe. – Annabelle podeszła do wielkiego kosza na polana, w którym złożyły ostrokrzew.

Juliet ruszyła za nią i we dwie zaczęły wybierać mniejsze gałązki.

– Weźmy świece i szyszki – dodała Louisa.

Obie z Therese podeszły do stołu, na którym złożono jedne i drugie.

Daniel wraz z Claire spojrzał na czterech lokajów dokooptowanych do pomocy w wieszaniu jedliny nad czterema wejściami do sali. Mężczyźni, balansując na drabinach i taboretach, rozciągali sznur między gwoździami, które najwyraźniej wbito w ściany już dawno temu w tym samym celu, by stworzyć sieć mającą utrzymać gałęzie na miejscu. Louisa i dziewczęta udzieliły wyraźnych wskazówek. Jedlina miała zostać powieszona po obu stronach łuków. Później już same zamierzały powtykać w nie gałązki ostrokrzewu.

Daniel doszedł do wniosku, że w którymś momencie powieszą też pod łukami jemiołę. Nie miał pojęcia, co z nią zrobiły, podejrzewał jednak, że obecnie spoczywa na dnie kosza na drewno, ukryta pod ostrokrzewem. Rozejrzawszy się po sali, zerknął na Claire.

– Wygląda na to, że pozostaje nam tylko ułożyć choinę na ostatnim kominku.

Z rozbawieniem w oczach uniosła brwi.

– I chyba powinniśmy się tym zająć, zanim Louisa albo Helena wymyślą nam jakąś inną robotę.

Daniel uśmiechnął się szeroko i podszedł razem z nią do ostatniego nieprzystrojonego kominka. Po drodze zatrzymał się tylko, aby wziąć kilka jodłowych gałęzi złożonych w kącie sali.

Therese, która stała przy jednym z długich stołów i pomagała Lousie wstawiać świece do świeczników z kutego srebra, spojrzała na Daniela i Claire, a potem, opuściwszy wzrok, zbliżyła się do kuzynki i szepnęła:

– A co z jemiołą?

Louisa uniosła głowę, gdy dołączyły do nich Annabelle i Juliet, które skończyły ozdabianie choiny ostrokrzewem. Kiedy pozostałe zajęły się sortowaniem szyszek pod względem wielkości, odparła cicho:

– Chyba powiesimy ją później. – Spojrzała przez ramię na babkę i dwójkę starszych w fotelach na podwyższeniu. – Zawsze uważałam, że to najlepiej działa z zaskoczenia. Mogłybyśmy się tu zakraść, kiedy wszyscy będą przygotowywali się do kolacji. To będzie najlepszy moment. Nie ma sensu wieszać jej wcześniej… zawsze słyszałam, że jemioła nabiera magicznej mocy dopiero o zmierzchu w Wigilię.

Annabelle potwierdziła.

– A tutaj się mówi, że zachowuje ją do zachodu słońca w Dzień Świętego Szczepana. – Po chwili dodała: – Przez półtorej godziny nikt nie będzie tu zaglądał, nawet żaden ze służących.

– Myślicie, że możemy zostawić jemiołę tam, gdzie jest? – Therese spojrzała na kosz.

– Nikt jej nie zauważy, dopóki będzie przykryta porządną warstwą ostrokrzewu – odparła Louisa. – Można by tak to urządzić, by kosz stał się elementem dekoracji.

– Uprzedzę lokajów – rzuciła Annabelle.

Juliet zerknęła na dwóch służących, którzy pracowali przy najbliższym wejściu.

– Musimy zwrócić uwagę, dokąd zabiorą drabiny.

– Zostawią je gdzieś w pobliżu – mruknęła Annabelle. – Zwykle są trzymane w schowkach w pobliżu stajni, ale nikomu nie będzie się chciało po nie iść, gdyby coś spadło, więc zostaną schowane w jakimś kącie. Wymyślę powód, aby o to spytać.

– Dobrze… zdecydowałyśmy gdzie i jak. Tyle że, gdy tu wrócimy, będziemy musiały działać szybko i sprawnie. – Louisa spojrzała w oczy reszcie dziewcząt i uśmiechnęła się lekko. – A na razie możemy kontynuować zabawę przy wieszaniu ostatnich dekoracji.

Pozostałe odpowiedziały uśmiechami.

Daniel zatrzymał się przy Claire i zlustrował efekty pracy dziewczynek – oraz lokajów.

– Nie przestanie mnie zdumiewać, ile mogą dokonać nasze uczennice.

– Jeśli sobie coś postanowią – zwróciła mu uwagę. – W tym przypadku naprawdę im się chciało i muszę przyznać, że rezultaty są wspaniałe.

Jeszcze niedawno dość ascetyczna Wielka Sala teraz wyglądała odświętnie, przystrojona ostrokrzewem i jedliną, z szyszkami i ze świecami ustawionymi na wszystkich czterech kominkach oraz pośrodku długich stołów. Na kominkach płonął ogień; panowało ciepło, a tańczące płomienie rzucały na ściany pogodny blask.

Daniel, który przyglądał się przez chwilę czterem dziewczętom kręcącym się pośrodku wielkiego pomieszczenia i wyraźnie zachwyconym swoim dziełem, mruknął:

– Rzeczywiście miały motywację.

On też był zmotywowany, ale nagle ogarnęła go niepewność. Skierował wzrok na Claire, która właśnie spoglądała na mały zegarek przypięty do kołnierzyka.

– Wielkie nieba! Już po południu. Ależ szybko minął ranek! – Podniosła głowę i spojrzała na dziewczęta, nie na niego. – Panienki! Chodźcie, pora umyć ręce i przygotować się do lunchu.

Daniel czekał w pobliżu, jak przystało na sumiennego guwernera, podczas gdy Claire zebrała dziewczęta, dopilnowała, by wzięły płaszcze, kapelusze i szaliki, a następnie wyprowadziła je z Wielkiej Sali… nawet na niego nie spojrzawszy.

Ani razu.

Miał wrażenie, że dobrze się ze sobą czują, że jej opór, z czegokolwiek wynikał, słabnie, znika, a jednak, kiedy wrócili do Wielkiej Sali, coś się zmieniło.

Wycofała się, zamknęła w sobie, i nagle wytworzył się pomiędzy nimi dystans, którego nie śmiał skrócić. Może ta jej nagła powściągliwość była spowodowana obecnością trójki obserwatorów na podwyższeniu.

Niepokój związany z niespodziewaną rezerwą Claire zbiegł się z inną refleksją – że chociaż ich pracodawcy mieli pozostać w Szkocji aż do drugiego dnia po Nowym Roku, nie mógł liczyć, że nie będą musieli wyjechać wcześniej. Choć wdowa przeżyła podróż na północ, nikt inny z jej pokolenia nie czuł się na tyle silny, by się na coś takiego odważyć. A co by było, gdyby ktoś – na przykład Celia albo Martin Cynster – nagle zachorował? Gdyby nastąpił jakiś kryzys w inwestycjach i Rupert Cynster zabrał rodzinę do Londynu, do domu? Albo gdyby Alasdair dostał wiadomość o jakimś antyku i wyjechał z rodziną z powrotem do Devon lub gdzie indziej?

Takie rzeczy już się zdarzały. A to oznaczało, że Daniel miał czas tylko do Dnia Świętego Szczepana. Istniało małe prawdopodobieństwo, że do tego czasu ich pracodawcy wyjadą, a co ważniejsze, że dotrą do nich jakieś wiadomości z zewnątrz, które ich stąd odwołają.

Tak więc, jeśli chciał przekonać Claire, aby związała z nim swój los, miał na to resztę Wigilii, dzień Bożego Narodzenia i Dzień Świętego Szczepana, lecz nie więcej.

Dwa dni i jeden wieczór.

Pod wpływem palącej potrzeby, by się upewnić, że Claire wytworzyła między nim dystans wyłącznie dla pozorów, że to tylko osłona dymna i nic więcej, Daniel ruszył za nią do frontowego holu.

Trajkocząc i śmiejąc się, dziewczęta weszły na koliste schody. Idąc ich śladem, Claire już miała postawić stopę na pierwszym stopniu, kiedy Daniel chwycił ją za rękę.

– Mogę panią prosić na frontowy ganek? – Bez żadnych wyjaśnień pociągnął ją ku drzwiom. – Chciałbym zamienić z panią słowo.

Stopy Claire zdawały się żyć własnym życiem i niosły ją tam, gdzie same chciały. Porozmawiać z nią? Serce zaczęło walić jej w piersi. Powinna się sprzeciwić – wymyślić zręczną wymówkę, lecz zanim zdążyła coś powiedzieć, Daniel wyjrzał na dwór, a potem wyszedł na zewnątrz i wyprowadził ją na ganek – i nie mogła już się wycofać, gdyż zamknął za sobą drzwi.

Stojąc naprzeciwko niego, znowu skryła się za maską, którą przybrała, gdy wrócili do domu i uświadomiła sobie, że jej bezpośredniość – swoboda, z jaką zachowywała się w towarzystwie Daniela, i rozbawienie, z jakim przyjmowała ironiczne uwagi, którymi ją zabawiał podczas drogi powrotnej – kłócą się z rezerwą, jaką chciała wobec niego zachować.

Mogła być dla Daniela Crosbiego tylko znajomą i nikim więcej, a jej dotychczasowa postawa była sprzeczna z tą wytyczną.

Postanowiła, że dla jego dobra w przyszłości będzie zachowywać się odpowiednio. Patrząc mu w oczy, usiłowała coś z nich wyczytać; były spokojne i dość poważne. Serce jej się ścisnęło; lekko uniosła brodę.

– O czym zamierza pan ze mną rozmawiać?

Zimowa opowieść

Подняться наверх