Читать книгу Ktoś jest w twoim domu - Stephanie Perkins - Страница 5

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Оглавление

Kiedy wróciła do domu, ujrzała na wycieraczce minutnik w kształcie jajka.

Haley Whitehall spojrzała przez ramię, jakby spodziewała się, że kogoś za sobą zobaczy. W oddali czerwony kombajn przetaczał się przez pola kukurydzy. To jej ojciec. Był czas zbiorów. Matka też jeszcze nie wróciła z pracy — była zatrudniona jako technik dentystyczny u jedynego stomatologa w mieście. Które z nich zostawiło tu minutnik? Gdy Haley go podnosiła, pod ciężarem jej ciała próchniejące deski ganku ugięły się i lekko rozsunęły. Przedmiot zagrzechotał w jej dłoni. Dzień był zimny, lecz plastikowa obudowa — ciepła. Dość ciepła.

Zadzwonił jej telefon. To oczywiście była Brooke.

— Jak tam krew? — zapytała ją Haley.

Jej przyjaciółka jęknęła.

— Koszmar.

Haley weszła do środka, a siatkowe drzwi się za nią zatrzasnęły.

— Jakaś szansa, że pani Colfax odpuści?

Wmaszerowała prosto do kuchni i rzuciła plecak na czarno-białą podłogę przypominającą szachownicę. „Strawa duchowa!” Dziś po południu próba była szczególnie wyczerpująca.

— Nigdy. — Brooke prychnęła. — Nigdy nam nie odpuści. Komu potrzebny jest zdrowy rozsądek, skoro ma ambicje?

Haley odstawiła minutnik na blat — tam, gdzie było jego miejsce — i otworzyła lodówkę.

— Normalnie opowiadałabym się za ambicjami. Ale, ale. Naprawdę nie mogę się doczekać sceny, w której będę tonęła w syropie kukurydzianym.

— Gdybym miała pieniądze, sama kupiłabym profesjonalne rekwizyty. Sprzątanie widowni będzie koszmarem, nawet mimo tych wszystkich wodoodpornych plandek, brezentów i folii.

W większości przedstawień teatralnych musicalu Sweeney Todd używano przynajmniej pewnej ilości sztucznej krwi: przy brzytwach znajdowały się ukryte gumowe gruszki do ściskania, w ustach aktorów — żelowe kapsułki z krwią, wierzchnia odzież skrywała zakrwawione ubrania pod spodem. Dodatkowy zamęt mogły powodować czerwone zasłony, czerwone światła lub szaleńcze crescendo skrzypiec.

Niestety, nauczycielka muzyki w ich liceum, pani Colfax, miała wielkie zamiłowanie do dramatyzmu, jakkolwiek by go definiować. Zeszłoroczne przedstawienie Piotruś Pan, do którego aż z Nowego Jorku ściągnęła prawdziwe uprzęże do latania, skończyło się złamaniem kości zarówno u Wendy, jak i u Michaela Darlinga. W tym roku pani Colfax nie tylko chciała, by demoniczny fryzjer podrzynał gardła swoim klientom, ale także zapragnęła zalać ich krwią pierwsze trzy rzędy. Tę część widowni nazywała „strefą krwi”.

Brooke była inspicjentką. Traktowała to zadanie jako zaszczyt, lecz mimo podejmowanych prób nie była w stanie zapanować nad szalonymi pomysłami pani Colfax.

A w każdym razie nieszczególnie jej się to udawało.

Haley przyciskała ramieniem telefon do ucha, równocześnie chwytając w ręce paczki z serem provolone i krojoną szynką z indyka, a także torebkę ze wstępnie umytą sałatą i słoik z sosem majonezowym.

— Shayna musi się zmagać z jej szaleństwem.

— Shayna przede wszystkim zmaga się z własnym szaleństwem — odparła Brooke.

Shayna była temperamentną — i nierzadko wybuchową — projektantką kostiumów. Trudno było o przyzwoite kostiumy w prowincjonalnej Nebrasce, i to z zerowym budżetem, a teraz na dodatek dziewczyna musiała się zajmować usuwaniem plam krwi ze strojów.

— Biedna Shayna. — Haley rzuciła wiktuały na blat kuchenny. Wzięła leżący najbliżej bochenek chleba, pszenny z jakimiś ziołami, który jej matka upiekła ubiegłej nocy. Piekła, by się odprężyć. Używała wprawdzie wypiekacza do chleba, lecz mimo to... Cóż, miło z jej strony.

— Biedna Brooke! — odrzekła jej przyjaciółka.

— Biedna Brooke — zgodziła się z nią Haley.

— A jak dzisiaj poszło Jonathanowi? Trochę lepiej?

Haley się zawahała.

— Nie słyszałaś go?!

— Przeprowadzałam na parkingu testy przeciwbryzgowe.

Haley grała w sztuce panią Lovett, a chłopak Shayny, Jonathan, odtwarzał postać Sweeneya; były to główne role, żeńska i męska. Haley, chociaż była dopiero w przedostatniej klasie, od dwóch lat grywała w kółku teatralnym główne role, dostawała również solówki w chórze szkolnym. Zarówno jako aktorka, jak i wokalistka (miała mocny kontralt) była po prostu lepsza od rówieśników. Naturalna. I nie sposób było jej na scenie przeoczyć.

Jonathan natomiast był... nieco powyżej średniej. Miał charyzmę, co wzmacniało jego osobowość sceniczną. Niestety, ten musical znacznie przekraczał jego możliwości. Od tygodni chłopak zmagał się z Epiphany, swoją najtrudniejszą piosenką solową. Piosenki, które wykonywał, wypadały fatalnie, jakby ciągle był czymś przerażony, ale prawdziwą zgrozą były jego duety.

Brooke wyraźnie czuła, że Haley nie ma ochoty plotkować.

— Oj, przestań — dorzuciła. — Jeśli sama nic nie powiesz, a to wypłynie, będziesz wiedziała, że to ja wygadałam.

— To jest po prostu... — Haley posmarowała kawałek chleba sosem majonezowym, po czym wrzuciła do zlewu brudny nóż. Umyje go później. — Próbę od początku do końca poświęciliśmy wyłącznie A Little Priest. I to nie na całą piosenkę, lecz na kilka taktów, które powtarzaliśmy w kółko. Przez dwie cholerne godziny.

— Jezu.

— Pamiętasz ten fragment, w którym śpiewamy jednocześnie różne linie melodyczne? A nasze głosy powinny... hmm... wibrować z podniecenia?

— Kiedy Sweeney w końcu się zorientował, że pani Lovett chce się pozbyć jego ofiar, robiąc z nich... paszteciki? — mówiąc to, Brooke bez wątpienia szelmowsko się uśmiechała.

— To była katastrofa. — Haley zaniosła swój talerz do salonu, ale nie usiadła. Krążyła po pokoju. — Nie sądzę, żeby Jonathan potrafił to zrobić. Naprawdę uważam, że nie jest w stanie. Śpiewa unisono, dotrzymuje kroku...

— W pewnym sensie.

— W pewnym sensie — przyznała Haley. — Ale jeśli ktoś śpiewa inne słowa niż on, co jakiś czas przerywa i zaczyna na nowo. Mam wrażenie, jakby walczył z tętniakiem.

Brooke się roześmiała.

— Właśnie dlatego wcześniej wyszłam. Czułam się jak suka, ale, mój Boże, nie mogłam dłużej tego znieść.

— Nikt nie nazwałby cię suką.

Haley przełknęła spory kawałek szynki z indyka. Starała się zachować równowagę — utrzymać i telefon, i talerz, jedząc kanapkę i krążąc po pokoju — ale nawet tego nie zauważała. Była zmartwiona.

— Jonathan tak by mnie nazwał.

— Jonathan nie powinien był dostać tej roli.

— Uważasz, że powinnam do niego zadzwonić i przeprosić?

— Nie. Nie! Za co?

— Za to, że byłam tak oschła wobec niego.

— To nie twoja wina, że facet nie radzi sobie z Sondheimem1.

To była prawda, ale Haley wciąż wstydziła się swojej frustracji. I tego, że wyszła z próby. Opadła teraz ciężko na starą, obitą sztruksem kanapę, jeden z wielu reliktów z czasów, gdy dom należał do jej dziadków. Westchnęła. Brooke powiedziała coś jeszcze w ramach solidarności z przyjaciółką, lecz telefon Haley akurat w tym momencie wykonał swój głupi numer.

— Co powiedziałaś? Co chwila tracę zasięg.

— Więc zadzwoń do mnie ze stacjonarnego.

Haley zerknęła na telefon bezprzewodowy, który stał na niskim stoliku, zaledwie kilka kroków od niej. Uznała jednak, że to zbyt duży wysiłek.

— Już dobrze — skłamała.

Brooke powoli relacjonowała jej swoje trudności w pracy inspicjentki, a Haley zaczęła myśleć o czymś innym. I tak słyszała tylko jedną trzecią z opowieści przyjaciółki. Resztę stanowiły zakłócenia.

Zapatrzyła się w okno i dokończyła kanapkę. Słońce wisiało nisko na horyzoncie. Świeciło ponad polami kukurydzy, przez co kruche łodygi wyglądały na miękkie i zmatowiałe. Jej ojciec nadal tam był. Gdzieś tam. O tej porze roku każdy słoneczny dzień spędzał na polu. Świat wydawał się opuszczony. Stanowił zupełne przeciwieństwo głośnej, barwnej, entuzjastycznej grupy ludzi, których Haley zostawiła w szkole. Powinna wytrzymać do końca próby. Nienawidziła ciszy i poczucia izolacji, które przenikały jej dom. Na swój sposób ją to męczyło.

Zamruczała do telefonu ze współczuciem, chociaż nie miała pojęcia, z jakiego powodu miałaby współczuć, a potem wstała. Odniosła talerz do kuchni, spłukała okruchy i otworzyła zmywarkę.

Jedyną rzeczą w środku był brudny nóż do masła.

Spojrzała na zlew, który był pusty. Zmarszczyła brwi. Włożyła talerz do zmywarki i potrząsnęła głową.

— Nawet jeśli uda nam się sprawić, że rozpylacz zadziała — mówiła Brooke, a jej słowa nagle zaczęły docierać wyraźnie — nie jestem pewna, czy wystarczająco dużo osób zechce usiąść w pierwszych trzech rzędach. No wiesz, kto idzie do teatru, by założyć poncho i dać się obryzgać krwią?

Haley wyczuła, że jej przyjaciółka potrzebuje kilku słów wsparcia.

— W ten weekend jest Halloween. Ludzie kupią bilety. Pomyślą, że to dobra zabawa.

Zrobiła krok w stronę schodów — ku sypialni — i nadepnęła trampkiem na mały, twardy przedmiot. Ten przeleciał po płytkach podłogowych, ślizgając się i grzechocząc, pobrzękując i podzwaniając, aż uderzył o próg przed spiżarnią.

Tym przedmiotem był... minutnik w kształcie jajka.

Haley przestało bić serce. Tylko na moment.

Poczuła na plecach nieprzyjemne ciarki, gdy szła w stronę drzwi do spiżarni, które jedno z jej rodziców zostawiło uchylone. Zamknęła je, popychając je palcami, a potem powoli podniosła minutnik. Wydawał się ciężki. Mogłaby jednak przysiąc, że postawiła go na blacie, ale może upuściła go na podłogę wraz z plecakiem.

— ...nadal słuchasz?

Głos ledwo do niej docierał.

— Co takiego?

— Pytałam, czy nadal mnie słuchasz.

— Wybacz — powiedziała. Zagapiła się na minutnik. — Pewnie jestem bardziej zmęczona, niż sądziłam. Chyba się zdrzemnę, zanim mama wróci do domu.

Rozłączyły się, a Haley wcisnęła telefon do prawej przedniej kieszeni dżinsów. Ponownie umieściła minutnik na kuchennym blacie. Był gładki i biały. Nieszkodliwy. Nie umiała wskazać powodów, ale ten cholerny przedmiot po prostu ją niepokoił.

Poszła na górę i od razu się położyła, opadając ze zmęczenia, a później skopując z nóg trampki, zbyt wyczerpana, by rozwiązać sznurowadła. Telefon dźgał ją w biodro. Wyciągnęła go z kieszeni i rzuciła na stolik nocny. Światło zachodzącego słońca wpadało przez okno pod idealnym, irytującym kątem, aż się skrzywiła i przewróciła na drugi bok.

Natychmiast zasnęła.

* * *

Obudziła się przestraszona. Serce waliło jej jak młotem, a w domu panowały ciemności.

Wypuściła powietrze z płuc; to był długi, rozluźniający, sięgający przepony wydech. I wtedy uświadomiła sobie dźwięk. Dźwięk, który ją obudził.

„Tykanie!”

Dziewczyna poczuła, jak ścina jej się w żyłach krew. Przeturlała się w stronę stolika nocnego. Telefon zniknął, a na jego miejscu, dokładnie na wysokości jej oczu, stał minutnik w kształcie jajka.

Który właśnie przestał tykać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Stephen Sondheim — autor musicalu Sweeney Todd (przyp. tłum.).

Ktoś jest w twoim domu

Подняться наверх