Читать книгу Znalezione nie kradzione - Stephen King B. - Страница 12

2009

Оглавление

Do pierwszej kłótni o pieniądze w domu Saubersów – a w każdym razie pierwszej, którą słyszały dzieci – doszło wieczorem dziewiątego kwietnia 2009 roku. Nie była to duża kłótnia, ale nawet największy sztorm zaczyna się od łagodnego wietrzyka. Peter i Tina Saubers byli w salonie. Pete odrabiał lekcje, a Tina oglądała SpongeBoba na DVD. Te odcinki oglądała już wcześniej, i to wiele razy, ale nigdy jej się nie nudziły. Całe szczęście, bo obecnie w domu Saubersów nie było dostępu do Cartoon Network. Tom zrezygnował z kablówki dwa miesiące wcześniej.

Tom i Linda Saubersowie byli w kuchni. On właśnie zapinał swój stary plecak, do którego załadował parę batonów energetycznych, plastikowy pojemnik z pokrojonymi warzywami, dwie butelki wody i puszkę coli.

– Oszalałeś – powiedziała Linda. – Zawsze wiedziałam, że masz osobowość typu A, ale to już przesada. Chcesz nastawić budzik na piątą? Proszę bardzo. Zabierzesz Todda, będziesz pod City Center przed szóstą, a i tak staniesz w kolejce pierwszy.

– Chciałbym – odparł Tom. – Todd mówi, że w zeszłym miesiącu w Brook Park były targi pracy i ludzie zaczęli się ustawiać poprzedniego dnia. Poprzedniego dnia, Lin!

– Todd mówi różne rzeczy. A ty go słuchasz. Pamiętasz, jak mówił, że Pete i Tina będą zachwyceni tą imprezą z monster truckami…

– To nie są monster trucki, koncert w parku ani pokaz fajerwerków. Tu chodzi o nasze życie.

Pete podniósł wzrok znad pracy domowej i na moment spojrzał młodszej siostrze w oczy. Wzruszenie ramion Tiny mówiło wszystko: cali nasi rodzice. Pete wrócił do algebry. Jeszcze cztery zadania i będzie mógł pójść do Howiego. Ciekawe, czy Howie ma nowe komiksy. Pete nie miał nic na wymianę; jego kieszonkowe spotkał ten sam los co kablówkę.

W kuchni Tom zaczął chodzić tam i z powrotem. Linda dogoniła go i lekko chwyciła za ramię.

– Wiem, że chodzi o nasze życie – powiedziała.

Mówiła cicho, częściowo dlatego, żeby nie usłyszały jej dzieci i nie zaczęły się denerwować (wiedziała, że Pete już się denerwuje), a częściowo, żeby ostudzić nastrój. Rozumiała, co czuje Tom, i sercem była z nim. Strach jest zły. Poczucie upokorzenia, że nie można wypełnić tego, co uważa się za swój podstawowy obowiązek – utrzymanie rodziny – jest jeszcze gorsze. Zresztą „upokorzenie” to niewłaściwe słowo. Tom odczuwał wstyd. Przez dziesięć lat pracował w agencji nieruchomości Lakefront Realty, zawsze był jednym z najlepszych handlowców, jego uśmiechnięte zdjęcie często wisiało przy wejściu do lokalu. Pieniądze, które zarabiała Linda, ucząc w trzeciej klasie podstawówki, były tylko dodatkiem. A potem jesienią 2008 roku pod gospodarką zapadł się grunt i Saubersowie mieli już tylko jednego żywiciela.

Toma nie zwolniono bynajmniej z perspektywą powtórnego zatrudnienia, jeśli sytuacja się polepszy. Siedziba Lakefront Realty była teraz pustym budynkiem pomazanym graffiti, przed którym wisiała tablica: SPRZEDAM LUB WYNAJMĘ. Bracia Reardonowie, którzy odziedziczyli interes po ojcu (on zaś po swoim ojcu), mocno inwestowali na giełdzie i gdy załamał się rynek, stracili prawie wszystko. Lindy wcale nie pocieszało to, że Todd Paine, najlepszy przyjaciel Toma, jedzie na tym samym wózku. Uważała, że Todd to dureń.

– Widziałeś prognozę pogody? Bo ja tak. Będzie zimno. Rano mgła znad jeziora, może nawet marznąca mżawka. Marznąca mżawka, Tom!

– Dobrze. Oby się sprawdziło. Przyjdzie mniej ludzi i będę miał większe szanse. – Chwycił ją za ramiona, ale łagodnie. Bez potrząsania, bez krzyków. To było później. – Muszę coś znaleźć, Lin. A te targi to najlepsza okazja tej wiosny. Szukałem roboty już wszędzie…

– Wiem…

– I guzik. Nie ma nic. To znaczy jasne, jest trochę pracy w porcie albo na budowie centrum handlowego koło lotniska, ale wyobrażasz mnie sobie w czymś takim? Mam piętnaście kilo nadwagi i od dwudziestu lat nie jestem w formie. Może latem znalazłbym coś w centrum, jakąś robotę w biurze, jeśli sytuacja trochę się poprawi… Ale to by była słabo płatna posada i raczej tymczasowa. Dlatego jedziemy tam z Toddem o północy i będziemy stać w kolejce aż do rana, kiedy otworzą drzwi. I obiecuję, że wrócę z pracą, która daje prawdziwe pieniądze.

– I z bakcylem, którym wszyscy się zarazimy. A wtedy zaczniemy oszczędzać na jedzeniu, żeby było na lekarza.

Właśnie wtedy naprawdę się na nią zdenerwował.

– Nie zaszkodziłoby mi trochę wsparcia.

– Na litość boską, Tom, przecież próbuję…

– Mogłabyś mnie nawet poklepać po plecach. „Brawo, Tom. Świetnie, że wykazujesz inicjatywę. Cieszymy się, że dajesz z siebie wszystko dla rodziny, Tom”. Coś w tym stylu. Chyba że oczekuję za wiele.

– Chodzi mi tylko o to…

Ale drzwi kuchenne otworzyły się i zamknęły, zanim zdążyła dokończyć. Tom poszedł za dom zapalić papierosa. Tym razem, kiedy Pete podniósł wzrok, na twarzy Tiny zobaczył zmartwienie i niepokój. Przecież miała dopiero osiem lat. Uśmiechnął się i puścił oko do siostry. Odpowiedziała niepewnym uśmiechem, a potem wróciła do wydarzeń w podwodnym królestwie Bikini Dolnego, gdzie ojcowie nie tracą pracy i nie podnoszą głosu, a dzieci nie tracą kieszonkowego. Chyba że są niegrzeczne.

* * *

Tego wieczoru przed wyjazdem Tom zaniósł córeczkę na górę do sypialni i ucałował ją na dobranoc. Dołożył drugiego buziaka dla Pani Beasley, ulubionej lalki Tiny.

– To na szczęście – powiedział.

– Tatusiu, czy wszystko będzie dobrze?

– Jasne, skarbie. – Zapamiętała to. Tę pewność w jego głosie. – Wszystko będzie jak się patrzy. A teraz idź spać.

Wyszedł normalnym krokiem. To również zapamiętała, bo to był ostatni raz, gdy widziała, jak tak chodzi.

* * *

U szczytu stromego podjazdu od Marlborough Street na parking przed City Center Tom zawołał:

– O rany! Czekaj, zatrzymaj się!

– Nie mogę, za mną są samochody – odparł Todd.

– Tylko na sekundę.

Tom uniósł telefon i sfotografował ludzi stojących w kolejce. Była ich już setka. Co najmniej. Nad wejściem do hali wisiał baner z napisem: GWARANTUJEMY 1000 MIEJSC PRACY! oraz Popieramy ludzi z naszego miasta! – BURMISTRZ RALPH KINSLER.

Za pordzewiałym subaru Todda z 2004 roku ktoś zatrąbił.

– Tommy, nie chcę ci psuć zabawy, gdy uwieczniasz to wspaniałe wydarzenie, ale…

– Jedź, jedź. Już zrobiłem. – Kiedy Todd wjechał na parking, gdzie większość miejsc najbliżej budynku była już zajęta, Tom dodał: – Muszę pokazać to zdjęcie Lindzie. Wiesz, co powiedziała? Że gdybyśmy przyjechali o szóstej, bylibyśmy pierwsi w kolejce.

– Mówiłem ci, chłopie. Toddzisko nie kłamie. – Toddzisko zaparkował. Silnik subaru pierdnął, zipnął i zgasł. – O świcie będzie tu parę tysięcy ludzi. I telewizja. Wszystkie stacje. City at Six, Morning Report, MetroScan. Może zrobią z nami wywiad.

– Mnie wystarczy jakaś praca.

Co do jednego Linda miała rację: było wilgotno. W powietrzu czuło się zapach jeziora, tę lekko ściekową woń. I było zimno. Tom prawie widział parę z własnego oddechu. Rozstawiono słupki z żółtą taśmą z napisem NIE PRZEKRACZAĆ, które wyginały tłum szukających pracy w tę i z powrotem niczym miech ludzkiego akordeonu. Tom z Toddem zajęli miejsca między ostatnimi słupkami. Za nimi natychmiast ustawili się inni ludzie, głównie mężczyźni. Jedni mieli robociarskie kurtki z grubego polaru, inni – płaszcze à la Pan Biznesmen i fryzury à la Pan Biznesmen, które zaczynały tracić formę. Tom domyślał się, że do świtu kolejka dojdzie aż na koniec parkingu, a do otwarcia drzwi i tak zostaną jeszcze cztery godziny.

Zwrócił uwagę na kobietę z dzieckiem w nosidełku na piersiach. Stała parę zakrętów kolejki dalej. Zastanawiał się, jak wielkiej trzeba desperacji, żeby przyjść tu z niemowlakiem w środku zimnej, wilgotnej nocy. Z kobietą rozmawiał barczysty mężczyzna ze śpiworem przewieszonym przez ramię. Maleństwo spoglądało to na niego, to na nią, niczym najmniejszy fan tenisa na świecie. Dość to było komiczne.

– Rozgrzejemy się, Tommy? – Todd wyjął z plecaka półlitrówkę bell’s i właśnie mu ją podawał.

Tom prawie odmówił, pamiętając, co Linda rzuciła mu na pożegnanie – „Żebym tylko nie poczuła od ciebie gorzały, kiedy wrócisz” – a potem wziął butelkę. Zimno, więc łyczek nie zaszkodzi. Poczuł, jak whisky spływa mu do gardła, rozgrzewa przełyk i żołądek.

Zanim podejdziesz do jakiegoś stoiska, przepłucz usta, powiedział sobie. Nikt nie zatrudni gościa, który cuchnie whisky.

Kiedy Todd znów go poczęstował – to było koło drugiej – Tom odmówił. Ale gdy o trzeciej padła kolejna propozycja, wziął butelkę. Sprawdziwszy zawartość, stwierdził, że Toddzisko bynajmniej nie żałuje sobie na rozgrzewkę.

A co tam, pomyślał, a potem wypił znacznie więcej niż mały łyk. Tym razem był to solidny haust.

– Zuch chłopak – skomentował Todd ociupinkę już niewyraźnie. – Posłuchaj wewnętrznego diabełka.

Napływali kolejni poszukiwacze pracy, ich auta powoli brnęły od strony Marlborough Street przez gęstniejącą mgłę. Kolejka kończyła się daleko za słupkami i nie biegła już zygzakiem. Do tej pory Tomowi wydawało się, że rozumie trudności ekonomiczne, jakie obecnie nękały ten kraj – przecież sam stracił pracę, i to bardzo dobrą – ale w miarę jak nadjeżdżały następne samochody, a kolejka rosła (nie widział już jej końca), zyskiwał nową, przerażającą perspektywę. Może „trudności” to nieodpowiednie słowo. Właściwym było: „katastrofa”.

Po jego prawej ręce, wśród labiryntu słupków i taśm wiodących do ciemnej hali, rozpłakał się tamten niemowlak. Tom spojrzał w jego stronę. Mężczyzna ze śpiworem podtrzymywał boki nosidełka, żeby kobieta (Boże, pomyślał Tom, to chyba jeszcze nastolatka) mogła wyjąć malucha.

– Sso jess, kurwa? – zapytał Todd jeszcze bardziej niewyraźnie niż dotychczas.

– Dziecko – odparł Tom. – Kobieta z dzieckiem. Dziewczyna z dzieckiem.

Todd zerknął w tamtą stronę.

– Ja cię kręcę – powiedział. – Co za nieodpy… niedopo… No wiesz, lekkomyślność.

– Upiłeś się?

Linda nie lubiła Todda, nie dostrzegała jego zalet, i w tej chwili Tom też nie był przekonany, że je widzi.

– Troszeszke. Ale wytrzeźwieję, zanim otworzą. Zresztą mam miętówki.

Tom chciał spytać, czy Toddzisko zabrał też krople Visine – miał solidnie zaczerwienione oczy – ale uznał, że w tym momencie nie będzie prowadził takich dyskusji. Spojrzał z powrotem w kierunku kobiety z płaczącym dzieckiem. W pierwszej chwili myślał, że zniknęli. Potem jednak popatrzył niżej i zobaczył, że dziewczyna z maluchem na piersi wsuwa się do śpiwora barczystego mężczyzny. Ten zaś przytrzymywał wlot. Dziecko ciągle darło się wniebogłosy.

– Nie możecie uciszyć tego bachora?! – zawołał jakiś mężczyzna.

– Powinno się wezwać opiekę społeczną – dodała kobieta.

Tom przypomniał sobie Tinę w tym wieku, wyobraził ją sobie w ten zimny, mglisty poranek i musiał się powstrzymać, żeby nie kazać im się zamknąć… a najlepiej pomóc tej matce. Przecież wszyscy jadą na tym samym wózku, prawda? Wszystkich spotkał ten sam porąbany pech.

Płacz osłabł i ucichł.

– Pewnie go karmi. – Todd ścisnął się za pierś, żeby to zademonstrować.

– Aha.

– Tommy?

– Co?

– Wiesz, że Ellen straciła pracę, prawda?

– Jezu, nie. Nie wiedziałem.

Tom udał, że nie widzi strachu w twarzy Todda. Ani jego wilgotnych oczu. Może to od gorzałki lub z zimna. A może nie.

– Powiedzieli, że do niej zadzwonią, gdyby się poprawiło, ale mnie mówili to samo, a już pół roku nie mam pracy. Spieniężyłem polisę. Już wszystko poszło. Wiesz, ile nam zostało w banku? Pięćset dolców. A wiesz, na ile starczy pięćset dolców, skoro chleb w supermarkecie kosztuje dolara?

– Nie na długo.

– Właśnie, kurwa, nie na długo. Muszę tu coś znaleźć. Muszę.

– Znajdziesz. Obaj znajdziemy.

Todd wskazał głową barczystego mężczyznę, który teraz chyba pilnował śpiwora, żeby nikt przez przypadek nie nadepnął na kobietę i dziecko.

– Myślisz, że są małżeństwem?

Tom nie zastanawiał się nad tym. Teraz pomyślał.

– Pewnie tak.

– To znaczy, że oboje są bez pracy. Inaczej któreś zostałoby z dzieckiem.

– Może uznali, że przychodząc z dzieckiem, będą mieli większe szanse.

Todd się rozpromienił.

– Gra na litość! Niezły pomysł! – Wyciągnął rękę z butelką. – Chcesz łyka?

Tom wypił odrobinę. Jak ja tego nie zrobię, pomyślał, to Todd na pewno.

* * *

Ze wspomaganej alkoholem drzemki zbudził Toma entuzjastyczny okrzyk:

– Odkryto życie na obcych planetach!

Dowcipną uwagę nagrodziły śmiechy i brawa.

Rozejrzał się i zobaczył, że nastał dzień. Szary, mglisty, ale jednak dzień. Za barierą drzwi hali facet w szarym kombinezonie – farciarz, który miał pracę – pchał kubeł z mopem przez hol.

– Co jest? – zapytał Todd.

– Nic – odparł Tom. – To tylko woźny.

Todd spojrzał w stronę Marlborough Street.

– Jezu, wciąż ich przybywa.

– Aha – przyznał Tom.

A gdybym posłuchał Lindy, pomyślał, stalibyśmy na końcu kolejki, która ciągnie się stąd do Cleveland. To była dobra myśl, zawsze dobrze robi utwierdzić się w swojej racji, żałował jednak, że nie odmówił whisky. W ustach czuł taki niesmak, jakby jadł żwir z kociej kuwety. Nie żeby kiedyś próbował, ale…

Ktoś parę zakrętów dalej – niedaleko śpiwora – zapytał:

– Czy to benz? Wygląda jak benz.

Tom zobaczył długi kształt przy wlocie podjazdu od Marlborough Street. Żółte światła przeciwmgielne świeciły jasno. Samochód się nie poruszał, po prostu tam stał.

– Co on wyrabia? – zapytał Todd.

Kierowca następnego auta najwyraźniej zadawał sobie to samo pytanie, ponieważ wcisnął klakson – długie, wściekłe trąbienie sprawiło, że ludzie drgnęli, parsknęli i rozejrzeli się. Przez moment samochód z żółtymi lampami przeciwmgielnymi się nie ruszał. A potem wystrzelił naprzód. Nie na lewo, w stronę przepełnionego już parkingu, ale wprost na ludzi zamkniętych w labiryncie słupków i taśm.

– Hej! – krzyknął ktoś.

Tłum zafalował do tyłu. Tom został pchnięty na Todda, który upadł na tyłek. Tom próbował zachować równowagę, już mu się to prawie udało, ale wtedy facet przed nim – krzycząc, nie, wrzeszcząc! – wpadł mu tyłkiem w krocze i, wymachując ręką, walnął go łokciem w tors. Tom upadł na swojego kumpla, usłyszał chrzęst tłukącej się między nimi butelki bell’s i poczuł ostrą woń resztki whisky, która popłynęła po ziemi.

Świetnie, teraz będę cuchnął jak speluna w sobotni wieczór.

Dźwignął się na nogi w samą porę, żeby zobaczyć, jak samochód – to rzeczywiście był mercedes, wielki sedan, szary jak ten mglisty poranek – pruje przez tłum, rozpycha fruwające ciała, kreśli pijany łuk. Z osłony chłodnicy ściekała krew. Po masce turlała się bosa kobieta z rozłożonymi rękami. Waliła dłońmi w szybę, chciała chwycić za wycieraczkę, chybiła i stoczyła się na bok. Trzaskały żółte taśmy z napisem NIE PRZEKRACZAĆ. Bok wielkiego sedana uderzył ze zgrzytem w słupek, ale auto wcale nie zwalniało. Tom zobaczył, jak przednie koła przetaczają się po śpiworze i barczystym mężczyźnie, który kucał nad nim troskliwie z uniesioną ręką.

A teraz samochód jechał wprost na niego.

– Todd! – krzyknął Tom. – Todd, wstawaj!

Wyciągnął rękę, złapał dłoń przyjaciela i pociągnął. Ktoś na niego wpadł, znów powalając go na kolana. Tom słyszał ryk silnika oszalałego auta, wyjącego na pełnych obrotach. Już bardzo blisko. Próbował się czołgać, ale jakaś stopa grzmotnęła go w skroń. Zobaczył gwiazdy.

– Tom? – Todd był teraz za nim. Jak to się stało? – Tom, co jest, kurwa?

Wylądowało na nim czyjeś ciało, a potem przygniotło go coś jeszcze, olbrzymi ciężar, który napierał, grożąc, że rozgniecie go na miazgę. Trzasnęła mu miednica. Zabrzmiało, jakby pękała sucha kość indyka. Potem napór ustał. Natychmiast zastąpił go ból ze swoim własnym ciężarem.

Tom spróbował unieść głowę. Udało mu się oderwać ją od ziemi na tyle, żeby ujrzeć tylne światła znikające we mgle. Widział połyskujące odłamki szkła roztrzaskanej półlitrówki. Widział Todda rozciągniętego na plecach, krew płynęła mu z głowy i zbierała się na asfalcie. Szkarłatne ślady opon niknęły w mglistym półmroku.

Pomyślał: Linda miała rację. Powinienem był zostać w domu.

Pomyślał: Umrę, i może tak będzie najlepiej. Bo w przeciwieństwie do Todda Paine’a nie spieniężyłem polisy.

Pomyślał: Chociaż pewnie w końcu bym to zrobił.

A potem ciemność.

* * *

Kiedy czterdzieści osiem godzin później Tom Saubers obudził się w szpitalu, Linda siedziała obok niego. Trzymała go za rękę. Zapytał ją, czy będzie żył. Uśmiechnęła się, ścisnęła jego dłoń i powiedziała, że jasna sprawa.

– Czy jestem sparaliżowany? Powiedz mi prawdę.

– Nie, kochanie, ale masz dużo połamanych kości.

– A Todd?

Linda odwróciła wzrok i przygryzła wargę.

– Jest w śpiączce, ale sądzą, że w końcu się ocknie. Stwierdzili to na podstawie jego fal mózgowych albo coś w tym stylu.

– Tam był samochód. Nie mogłem uciec.

– Wiem. Nie ty jeden. To jakiś szaleniec. Nie złapali go, przynajmniej na razie.

Kierowca mercedesa nic go nie obchodził. Brak paraliżu to dobra wiadomość, ale…

– Jest bardzo źle? Bez chrzanienia, mów szczerze.

Spojrzała mu w oczy, ale wytrzymała tylko chwilę. Znów spoglądając na szafkę pełną kartek z życzeniami powrotu do zdrowia, powiedziała:

– Masz… no… Trochę potrwa, zanim znowu będziesz chodził.

– Jak długo?

Uniosła mocno podrapaną dłoń męża i ją ucałowała.

– Nie wiedzą.

Tom Saubers zamknął oczy i zaczął płakać. Linda słuchała go przez chwilę, ale gdy nie mogła już dłużej wytrzymać, pochyliła się, żeby wcisnąć przycisk pompy morfinowej. Wciskała go tak długo, aż urządzenie przestało wydawać płyn. Wtedy Tom już spał.

Znalezione nie kradzione

Подняться наверх