Читать книгу Znalezione nie kradzione - Stephen King B. - Страница 13

1978

Оглавление

Morris wziął koc z górnej półki szafy w sypialni i przykrył nim Rothsteina, bez górnej części czaszki, rozciągniętego na ukos w fotelu. Mózg, który wymyślił Jimmy’ego Golda, jego siostrę Emmę, jego egocentrycznych rodziców półalkoholików – jakże podobnych do rodziców Morrisa – zasychał teraz na tapecie. Morris nie był w zasadzie zszokowany, lecz z pewnością zdumiony. Spodziewał się krwi oraz dziury między oczami, ale nie tej krzykliwej brei chrząstek i kości. Chyba zawiodła go wyobraźnia, stwierdził. Właśnie dlatego mógł czytać gigantów współczesnej literatury amerykańskiej – czytać ich i doceniać – ale nigdy nie zostanie jednym z nich.

Freddy Dow wyszedł z gabinetu z dwoma wypchanymi workami przewieszonymi przez ramiona. Za nim wyłonił się Curtis, miał spuszczoną głowę i nie niósł nic. Naraz przyśpieszył, wyminął Freddy’ego i pomknął do kuchni. Drzwi na podwórko porwane przez wiatr trzasnęły o ścianę domu. Potem rozległy się odgłosy wymiotów.

– Trochę mu niedobrze – skwitował Freddy. Miał talent do stwierdzania rzeczy oczywistych.

– Ty się dobrze czujesz? – spytał Morris.

– No…

Freddy wyszedł przez frontowe drzwi, nie oglądając się za siebie. Przystanął tylko po to, żeby podnieść łom oparty o huśtawkę na werandzie. Przyjechali przygotowani do włamania, ale drzwi od frontu były otwarte. Kuchenne zresztą też. Najwyraźniej Rothstein święcie wierzył w ten swój sejf. Jego to dopiero zawiodła wyobraźnia.

Morris wszedł do gabinetu, spojrzał na schludne biurko i przykrytą maszynę do pisania. Popatrzył na zdjęcia na ścianach. Wisiały tam obie jego byłe żony, roześmiane, młode i piękne w swoich strojach i fryzurach z lat pięćdziesiątych. To ciekawe, że Rothstein trzymał te odrzucone kobiety w takim miejscu, że mogły na niego patrzeć, kiedy pisał, ale Morris nie miał czasu o tym myśleć ani zbadać zawartości biurka pisarza, choć ogromnie by chciał. Ale czy to było w ogóle potrzebne? W końcu miał notesy. Miał zawartość umysłu pisarza. Wszystko, co napisał Rothstein, odkąd przed osiemnastu laty przestał publikować.

W pierwszej kolejności Freddy zabrał stosy kopert z gotówką (oczywiście gotówka to coś, co on i Curtis rozumieli), ale na półkach sejfu zostało jeszcze mnóstwo notesów. To były moleskiny, takie jakich używał Hemingway, o jakich Morris śnił w poprawczaku, gdzie marzył też o tym, by zostać pisarzem. Ale w Zakładzie Poprawczym Riverview przydzielano mu tylko pięć kartek obrzydliwego papieru Blue Horse tygodniowo, stanowczo za mało, żeby zacząć pisać Wielką Amerykańską Powieść. Na nic było błaganie. Raz, kiedy obiecał Elkinsowi, którego przydzielono do kantyny, że za parę dodatkowych kartek zrobi mu laskę, Elkins uderzył go w twarz. Dość zabawne, jeśli pomyśleć, ile razy podczas dziewięciomiesięcznego pobytu Morris był zmuszany do seksu, zwykle na kolanach, nieraz z własnymi brudnymi majtkami wciśniętymi do ust.

Nie żeby całą winę za te gwałty przypisywał matce, ale częściowo była za to odpowiedzialna. Anita Bellamy, słynna profesor historii, której książkę o Henrym Clayu Fricku nominowano do Nagrody Pulitzera. Tak słynna, że we własnym mniemaniu o współczesnej literaturze amerykańskiej też wiedziała wszystko. To właśnie po kłótni o trylogię Golda pewnej nocy Morris wyszedł wściekły z domu, żeby się upić. Co mu się udało, chociaż był nieletni i wyglądał na swój wiek.

Picie mu nie służyło. Kiedy pił, robił rzeczy, których później nie pamiętał, i nigdy nie były to rzeczy dobre. Owej nocy należały do nich: włamanie, wandalizm oraz bójka z osiedlowym ochroniarzem, który próbował go obezwładnić do czasu przyjazdu policji.

Od tamtej pory minęło prawie sześć lat, ale wspomnienie pozostało świeże. To wszystko było takie głupie. Kradzież samochodu, przejażdżka po mieście, a potem porzucenie go (możliwe, że po obsikaniu deski rozdzielczej) to jedno. Niezbyt mądre, lecz przy odrobinie szczęścia można z tego jakoś wyjść. Ale włamanie do domu w miejscu takim jak Sugar Heights? Głupie do kwadratu. Przecież niczego stamtąd nie chciał (a przynajmniej niczego, co pamiętałby później). A kiedy rzeczywiście czegoś chciał? Kiedy zaoferował dziewictwo swoich ust w zamian za parę marnych kartek? Wtedy dostał pięścią w twarz. Więc się roześmiał, bo tak zrobiłby Jimmy Gold (w każdym razie zanim dorósł i sprzedał się, jak mawiał, za Złotego Dolca). I co było potem? Znowu dostał w twarz, jeszcze mocniej. Dopiero stłumiony trzask łamanego nosa sprawił, że zaczął płakać.

Jimmy nigdy by się nie rozpłakał.

* * *

Morris wciąż patrzył chciwie na moleskiny, kiedy do gabinetu wrócił Freddy Dow z dwoma pozostałymi workami. Przyniósł też wytartą skórzaną torbę podróżną.

– Znalazłem ją w spiżarni. I jeszcze milion puszek fasoli i tuńczyka. Niezłe, nie? Co za dziwak. Może czekał na akropolipsę. Daj spokój, Morrie, weź się pośpiesz. Ktoś mógł usłyszeć strzał.

– Tu nie ma żadnych sąsiadów. Najbliższa farma jest trzy kilometry stąd. Wyluzuj.

– W pierdlu jest pełno gości, którzy wyluzowali. Musimy stąd zjeżdżać.

Morris zaczął zbierać notesy, ale nie mógł się powstrzymać przed zajrzeniem do jednego z nich na wszelki wypadek. Rothstein rzeczywiście był dziwakiem, więc nie dało się wykluczyć, że wyładował sejf pustymi zeszytami z myślą, że kiedyś je wykorzysta.

Ale nie.

W każdym razie ten był wypełniony drobnym, zgrabnym charakterem pisma Rothsteina, każda strona zapisana od góry do dołu i od lewej do prawej, marginesy cienkie jak nitki.

nie był pewien, dlaczego to dla niego ważne i dlaczego nie mógł spać, kiedy pusty wagon towarowy niósł go przez wiejskie pustkowie w stronę Kansas City i dalej, ku śpiącej krainie, sytemu brzuchowi Ameryki, który jak zwykle spoczywał pod swą kołdrą nocy, ale myśli Jimmy’ego uparcie powracały do

Freddy szturchnął go w ramię, i to wcale nie łagodnie.

– Odpuść sobie lekturę i pakuj torby. Wystarczy, że jeden rzyga i nie ma z niego pożytku.

Morris wrzucił notes do worka, a potem bez słowa chwycił dwie kolejne garści, ale w jego myślach skrzyło się od możliwości. Zapomniał o krwawej miazdze pod kocem w salonie, zapomniał o Curtisie Rogersie, który właśnie rzygał do róż, cynii, petunii czy co tam rosło za domem. Jimmy Gold! Jechał na zachód wagonem towarowym! Rothstein jednak z nim nie skończył!

– Te worki są już pełne – powiedział Morris Freddy’emu. – Weź je. Resztę włożę do nesesera.

– Tak się mówi na taką torbę?

– Myślę, że tak. – Wiedział, że tak. – Idź już. Prawie skończyłem.

Freddy przerzucił sobie worki przez ramię, ale zawahał się jeszcze chwilę.

– Jesteś pewien z tymi zeszytami? Bo Rothstein mówił…

– To był ciułacz, który próbował ratować swój zbiór. Powiedziałby cokolwiek. Idź.

Freddy poszedł. Morris załadował ostatnią partię moleskinów do nesesera i wrócił do gabinetu. Curtis stał przy biurku Rothsteina. Nie miał już kominiarki; wszyscy je zdjęli. Jego twarz była blada jak ściana, a wokół oczu malowały się ciemne koła przerażenia.

– Nie musiałeś go zabijać. Miałeś go nie zabijać. Tego nie było w planie. Dlaczego to zrobiłeś?

Bo przez niego poczułem się głupi. Bo wyzywał moją matkę, a to moja rola. Bo nazwał mnie dzieciakiem. Bo zmienił Jimmy’ego Golda w jednego z nich, więc musiał zostać ukarany. A przede wszystkim: bo nikt o tak wielkim talencie nie ma prawa chować się przed światem. Tyle że tego Curtis by nie zrozumiał.

– Bo dzięki temu notesy będą więcej warte, kiedy je sprzedamy. – Czyli dopiero kiedy on przeczyta każde słowo, ale Curtis nie zrozumiałby tej potrzeby, więc nie musiał o niej wiedzieć. Ani Freddy. Morris starał się okazać cierpliwość i rozsądek. – Teraz mamy całą twórczość Johna Rothsteina do końca życia. Dlatego niewydany materiał stał się jeszcze bardziej wartościowy. Rozumiesz to, prawda?

Curtis podrapał się w blady policzek.

– No… chyba tak.

– Do tego Rothstein nie stwierdzi, że to falsyfikaty. A na pewno by to zrobił z czystej złośliwości. Dużo o nim czytałem, Curtis, właściwie wszystko, co się dało, i to był naprawdę złośliwy skurwiel.

– No…

Morris ugryzł się w język, żeby nie dodać: To niezwykle głęboki temat dla umysłu tak płytkiego jak twój. Podaj tylko Freddy’emu neseser.

– Trzymaj. I nie zdejmuj rękawiczek, póki nie wsiądziemy do samochodu.

– Trzeba to było z nami obgadać, Morrie. Jesteśmy twoimi wspólnikami. – Curtis ruszył do drzwi, ale zawrócił. – Mam pytanie.

– O co chodzi?

– Nie wiesz, czy w New Hampshire mają karę śmierci?

* * *

Jechali bocznymi drogami przez wąski przesmyk New Hampshire i dalej, do Vermontu. Freddy prowadził chevroleta biscayne, starego i nierzucającego się w oczy. Obok kierowcy siedział Morris z atlasem na kolanach. Raz po raz włączał lampkę pod sufitem, żeby sprawdzić, czy nie zboczyli z zaplanowanej trasy. Nie musiał przypominać Freddy’emu o nieprzekraczaniu dozwolonej prędkości. To nie pierwsze rodeo Freddy’ego Dowa.

Curtis leżał na tylnym siedzeniu i wkrótce usłyszeli, jak chrapie. Morris przyjrzał mu się przelotnie; chyba wyrzygał całe przerażenie. Morris uznał, że pewnie minie trochę czasu, zanim sam porządnie się wyśpi. Ciągle widział ten mózg ściekający po tapecie. To nie morderstwo nie dawało mu spokoju, ale zmarnowany talent. Całe życie kształtowania i doskonalenia rozerwane w ułamku sekundy. Te wszystkie historie, te obrazy, a wyszło z tego coś, co wyglądało jak kupa owsianki. Jaki w tym sens?

– Więc naprawdę myślisz, że sprzedamy te jego książeczki? – zapytał Freddy. Znowu wrócił do tematu. – Za prawdziwą kasę?

– Tak.

– I nie wpadniemy?

– Nie, Freddy, jestem tego pewien.

Freddy Dow milczał tak długo, że Morris sądził, że sprawa jest zamknięta. A potem znów coś powiedział. Dwa słowa. Suche i bezbarwne.

– Mam wątpliwości.

Później, gdy Morris znów był za kratkami – choć tym razem już nie w poprawczaku – myślał: to właśnie wtedy postanowiłem ich zabić.

Ale czasem w nocy, kiedy śliski odbyt piekł go po kolejnym wspomaganym mydłem gwałcie pod prysznicem, przyznawał, że to nieprawda. Od początku wiedział, że to zrobi. To byli kretyni i zawodowi przestępcy. Wcześniej czy później (raczej wcześniej) któryś z nich dałby się złapać za inne przestępstwo, a wtedy miałby pokusę, żeby podzielić się wiedzą o tej nocy w zamian za lżejszy wyrok albo i zwolnienie.

Wiedziałem, że trzeba się ich pozbyć, myślał nocami w celi, kiedy syty brzuch Ameryki jak zwykle spoczywał pod swą kołdrą nocy. To było nieuniknione.

* * *

W stanie Nowy Jork, kiedy świt jeszcze nie nastał, ale za nimi zaczynała się już rysować ciemna linia horyzontu, skręcili na zachód na drogę numer 92, szosę biegnącą mniej więcej równolegle do autostrady I-90 aż do Illinois, gdzie skręcała na południe i urywała się w przemysłowym mieście Rockford. O tej godzinie droga wciąż była praktycznie pusta, chociaż po lewej stronie słyszeli (i czasem widzieli) duży ruch ciężarówek na autostradzie.

Minęli tablicę z napisem PARKING 3 KM i Morris pomyślał o Makbecie. Jeśli to ma się stać, niechby przynajmniej stało się niezwłocznie1. Może cytat niedokładny, ale ujdzie w tłumie.

– Zjedź tutaj – nakazał Freddy’emu. – Muszę się odlać.

– Pewnie mają automaty z jedzeniem – odezwał się rzygacz z tylnego siedzenia. Teraz już siedział. Szaleńczo zmierzwione włosy okalały mu głowę. – Nie pogniewałbym się na krakersy z masłem orzechowym.

Morris wiedział, że musi odpuścić, jeśli na parkingu będą inne samochody. I-90 przejęła z tej szosy większość ruchu przelotowego, ale z nastaniem świtu zacznie się duży ruch lokalny. Miejscowi będą się nosić z pipidówy do pipidówy.

Chwilowo parking był pusty, przynajmniej po części dzięki tablicy z napisem ZAKAZ PARKOWANIA WOZÓW KEMPINGOWYCH NA NOC. Zatrzymali się i wysiedli. Ptaki ćwierkały wśród drzew, omawiały noc, która właśnie minęła, i robiły plany na nowy dzień. Kilka liści – w tej części świata dopiero zaczynały żółknąć – spadło z gałęzi i poniosło się po asfalcie.

Curtis poszedł sprawdzić automaty, a Morris z Freddym ruszyli ramię w ramię do męskiej części toalet. Morris nie był szczególnie zdenerwowany. Może to prawda, że po pierwszym razie jest już łatwiej.

Jedną ręką przytrzymał drzwi Freddy’emu, a drugą wyjął pistolet z kieszeni kurtki. Freddy podziękował, nie patrząc za siebie. Zanim Morris podniósł broń, poczekał, aż drzwi się zatrzasną. Zatrzymał lufę ze dwa centymetry od tyłu głowy Freddy’ego Dowa, a potem pociągnął za spust. W wyłożonym płytkami pomieszczeniu wystrzał był głośnym, płaskim hukiem, ale każdy, kto usłyszałby go z daleka, pomyślałby, że to gaźnik motocykla na autostradzie. W tej chwili Morris martwił się tylko Curtisem.

Niepotrzebnie. Curtis wciąż stał przy automatach pod drewnianym daszkiem i rustykalną tabliczką z napisem PRZYDROŻNA OAZA. W ręku trzymał paczkę krakersów z masłem orzechowym.

– Słyszałeś? – spytał Morrisa. A potem, na widok broni, dodał ze szczerym zdziwieniem: – Na co ci to?

– Na ciebie – odparł Morris i strzelił mu w pierś.

Curtis upadł, ale – co zaskakujące – nie umarł. Chyba nawet nie był tego bliski. Wił się na asfalcie. Przed nosem wirował mu suchy liść. Spod jego ciała zaczynała się sączyć krew. Nadal ściskał krakersy. Podniósł wzrok, tłuste czarne włosy spadały mu na oczy. Za zasłoną drzew jakaś ciężarówka z monotonnym pomrukiem mknęła na wschód drogą numer 92.

Morris nie chciał strzelać ponownie. Tutaj, na zewnątrz, nie będzie tego głuchego pogłosu gaźnika, a poza tym lada chwila ktoś mógł wjechać na parking.

– Jeśli to ma się stać, niechby przynajmniej stało się niezwłocznie – powiedział i przykląkł na jedno kolano.

– Postrzeliłeś mnie – odezwał się Curtis. Był osłupiały i brakowało mu tchu. – Kurwa, Morrie, ty mnie postrzeliłeś!

Myśląc o tym, jak bardzo nienawidzi tego zdrobnienia – nienawidził go całe życie, a używali go nawet nauczyciele, jakby nie wiedzieli, że nie powinni – Morris obrócił pistolet i zaczął walić rękojeścią w czaszkę Curtisa. Trzy mocne ciosy zdziałały niewiele. Bądź co bądź, to tylko kaliber .38, zbyt lekki, by wyrządzić większą szkodę. Krew przesiąkała przez włosy Curtisa i ciekła po jego nieogolonych policzkach. Jęczał, patrzył na Morrisa zrozpaczonymi błękitnymi oczami. Bezsilnie machał ręką.

– Przestań, Morrie! Przestań, to boli!

Szlag, szlag, szlag!

Morris wsunął pistolet z powrotem do kieszeni. Rękojeść była teraz śliska od krwi i włosów. Wrócił do chevroleta, wycierając dłoń o kurtkę. Otworzył drzwi od strony kierowcy, zobaczył pustą stacyjkę i mruknął pod nosem: „kurwa”. Szeptał to słowo jak modlitwę.

Drogą 92 przejechało kilka samochodów, a potem brązowa ciężarówka UPS.

Pobiegł z powrotem do toalety, otworzył drzwi i zaczął przetrząsać kieszenie Freddy’ego. Kluczyki znalazł w lewej przedniej. Podniósł się i popędził do PRZYDROŻNEJ OAZY przekonany, że na parking musiał już zajechać jakiś samochód, że ktoś potrzebował się odlać po porannej kawie, więc i jego trzeba będzie zabić, a potem pewnie kogoś następnego. Oczyma wyobraźni widział łańcuszek lalek z papieru.

Ale jeszcze nikogo nie było.

* * *

Wsiadł do chevroleta, kupionego legalnie, ale obecnie jeżdżącego na kradzionych numerach z Maine. Curtis Rogers pełzł powoli po betonowej ścieżce w stronę ubikacji, podciągał się rękami i słabo odpychał stopami, zostawiając za sobą ślimaczą smugę krwi. Morris nie miał pewności, ale przypuszczał, że próbuje dotrzeć do automatu telefonicznego, który wisiał między męską a damską toaletą.

To nie tak miało być, pomyślał, uruchamiając silnik. Pod wpływem impulsu zachował się głupio, pewnie go złapią. Od razu przypomniał sobie słowa Rothsteina: Ile ty w ogóle masz lat? Dwadzieścia dwa? Dwadzieścia trzy? Co ty wiesz o życiu, nie wspominając o literaturze?

– Wiem, że nie jestem sprzedajny – powiedział. – To wiem na pewno.

Wrzucił bieg i chevrolet powoli potoczył się ku mężczyźnie, który wił się jak węgorz po betonowym chodniku. Morris chciał się stąd wynieść, jego umysł wprost wrzeszczał, żeby się wynosić, ale tę sprawę trzeba było wykonać powoli, ostrożnie i nie narobić więcej bałaganu, niż to absolutnie konieczne.

Curtis obejrzał się za siebie. Jego oczy za dzikim gąszczem brudnych włosów były wielkie i przerażone. Bezradnie podniósł dłoń, jakby chciał powiedzieć: „stój”, a potem Morris już go nie widział, bo zasłoniła go maska. Ostrożnie kierował autem i ciągle sunął naprzód. Front samochodu podskoczył na krawężniku. Zakołysała się pachnąca choinka pod lusterkiem wstecznym.

Nie było nic… i nic… a potem samochód znowu podskoczył. Rozległo się stłumione pyknięcie, dźwięk małej dyni eksplodującej w mikrofalówce. Morris ostro skręcił w lewo. Chevrolet podskoczył ponownie, wjeżdżając z powrotem na parking. Morris zerknął w lusterko i zobaczył, że Curtis nie ma głowy.

To znaczy nie. Niezupełnie. Wciąż tam była, tylko że rozsmarowana. Curtis już się nie ruszał. Przynajmniej tym razem nie zmarnował się żaden talent, pomyślał Morris.

Ruszył w stronę wyjazdu, a gdy się upewnił, że droga jest pusta, przyśpieszył. Powinien się zatrzymać i obejrzeć przód samochodu, zwłaszcza oponę, która przejechała po głowie Curtisa, ale najpierw chciał ujechać ze trzydzieści kilometrów. Co najmniej trzydzieści.

– W mojej przyszłości widzę myjnię – powiedział.

Wydało mu się to śmieszne (niewspółmiernie śmieszne – oto słowo, którego nie zrozumieliby Freddy ani Curtis), więc śmiał się długo i głośno. Pilnował ograniczenia prędkości. Patrzył na drogomierz, ale choć jechał dziewięćdziesiąt na godzinę, kilometrów prawie nie ubywało. Był pewien, że po wyjeździe z parkingu za oponą ciągnęła się smuga krwi, ale dawno musiała się urwać. Bardzo dawno. Mimo to pora zjechać z powrotem na drogi drugorzędne, a może nawet trzeciorzędne. Mądrze byłoby się teraz zatrzymać i wyrzucić wszystkie notesy – razem z gotówką – do lasu. Ale tego nie zrobi. Nigdy by tego nie zrobił.

Pięćdziesiąt procent szans, powiedział sobie. Może nawet więcej. Przecież nikt nie widział samochodu. Ani w New Hampshire, ani na parkingu.

Gdy dotarł do opuszczonej restauracji, zjechał na boczny parking, żeby obejrzeć przód chevroleta i prawe przednie koło. Ogólnie wszystko wyglądało całkiem dobrze, choć na zderzaku było trochę krwi. Wyrwał kilka chwastów i ją starł. Znowu wsiadł do samochodu i ruszył dalej na zachód. Przygotował się na blokady drogi, ale ich nie było.

W Gowandzie na granicy z Pensylwanią znalazł myjnię na monety. Szczotki szorowały, dysze płukały i samochód wyjechał czyściusieńki – i pod spodem, i na wierzchu.

Morris jechał na zachód w kierunku zapyziałego miasteczka, które jego mieszkańcy nazywali Klejnotem Wielkich Jezior. Musiał się na trochę przyczaić i spotkać ze starym przyjacielem. Poza tym dom to jest takie miejsce, w które, kiedy musisz przyjść, to muszą cię tam wpuścić – jak mówi ewangelia według Roberta Frosta2 – a zwłaszcza gdy nie ma kto gderać na powrót syna marnotrawnego. Ojczulek dał nogę lata temu, a mateczka w semestrze jesiennym gościnnie uczyła w Princeton o dziewiętnastowiecznych rekinach kapitalizmu, więc dom przy Sycamore Street stał pusty. Niezbyt okazały jak na elitarną profesor – a zwłaszcza autorkę nominowaną do Pulitzera – ale to już wina ojczulka. Zresztą Morris nigdy nie skarżył się, że tam mieszka. To matka miała żal, nie on.

Słuchał wiadomości, ale nie było informacji o morderstwie pisarza, który według artykułu w „Time” był „głosem krzyczącym na dzieci milczących lat pięćdziesiątych, żeby zbudziły się i same podniosły głos”. Ta cisza radiowa to dobra wiadomość, ale go nie zaskoczyła. Według jego źródła z poprawczaka, gosposia odwiedzała Rothsteina tylko raz w tygodniu. Był jeszcze majster, ale ten przychodził tylko na wezwania. Morris i jego świętej pamięci wspólnicy wybrali moment właściwie, więc należało się spodziewać, że ciało nie zostanie znalezione jeszcze przez sześć dni.

Tego popołudnia gdzieś na prowincji w Ohio Morris minął stodołę z wyprzedażą staroci. Zawrócił. Rozejrzawszy się trochę, nabył używany kufer za dwadzieścia dolarów. Był stary, ale wyglądał solidnie. Morris uważał, że kupił go za frajer.

Znalezione nie kradzione

Подняться наверх