Читать книгу Kruche życie. Historie życia i śmierci prosto z sali operacyjnej - Stephen Westaby - Страница 6

1
Eterowa kopuła

Оглавление

Wdzięcznym wam za zluzowanie, bom zziąbł i słabo mi na sercu.

William Szekspir, Hamlet, akt 1, scena 1,

tłum. Józef Paszkowski

Granica między życiem a śmiercią, triumfem a porażką, nadzieją a bezradnością jest niezwykle cienka – wystarczy minimalnie większa liczba martwych komórek mięśniowych, odrobinę więcej kwasu mlekowego we krwi, nieco znaczniejszy obrzęk mózgu. Kostucha spogląda przez ramię każdego chirurga, a śmierć jest nieodwracalna. Nikt nie dostaje drugiej szansy.

Listopad 1966 roku. Miałem 18 lat i właśnie skończyłem pierwszy tydzień nauki w Charing Cross Hospital Medical School w centrum Londynu, dokładnie naprzeciwko szpitala Charing Cross. Chciałem zobaczyć żywe, bijące serce, a nie oślizły kawał martwego mięsa na stole w prosektorium. Szkolny portier powiedział mi, że operacje kardiochirurgiczne przeprowadza się w środy i że powinienem poszukać eterowej kopuły.

– Rozglądaj się za zielonymi drzwiami na ostatnim piętrze, na poddaszu, gdzie nikt nie łazi. Tylko nie daj się złapać – ostrzegł mnie. – Studentom, którzy jeszcze nie mają zajęć klinicznych, nie wolno tam wchodzić.

Było późne popołudnie, zapadł już zmrok, a nad Strandem mżyło, gdy wyruszyłem na poszukiwania eterowej kopuły, która okazała się zabytkową banią z szybek w ołowianej oprawie górującą nad salą operacyjną w starym szpitalu Charing Cross. Od czasu rozmowy wstępnej nie przekraczałem progów tego czcigodnego przybytku. Był to zaszczyt, na który my, studenci, musieliśmy zapracować, zdając egzaminy z anatomii, fizjologii i biochemii. Nie wszedłem więc głównym wejściem, przez klasycystyczny portyk, lecz przez skąpane w błękitnym świetle drzwi do izby przyjęć. Odszukałem windę – rozklekotaną przedpotopową klatkę, w której zwożono sprzęt i zwłoki z oddziałów do piwnicy.

Martwiłem się, że dotrę na miejsce zbyt późno, że może być już po operacji – jak również że zielone drzwi będą zamknięte. Ale nie były. Ciągnął się za nimi ciemny, brudny korytarz, składowisko przestarzałego sprzętu anestezjologicznego i porzuconych narzędzi chirurgicznych. W odległości 10 metrów widać było poblask świateł rozlewających się pod kopułą. Dostałem się na staromodną widownię oddzieloną jedynie cienką warstwą szkła od przedstawienia rozgrywającego się trzy metry niżej, na stole operacyjnym. Była tam poręcz, a także ustawione w półkole ławy wypolerowane tyłkami przyszłych chirurgów.

Zacisnąłem ręce na poręczy i usiadłem – samiuśki, jeśli nie liczyć wszędobylskiej Kostuchy – i spojrzałem w dół przez zaparowane szybki. Trwała właśnie operacja serca, a klatka piersiowa pacjenta stała otworem. Przesunąłem się, poszukując najlepszego punktu obserwacyjnego, i ostatecznie ulokowałem się dokładnie nad głową chirurga. Był to znany lekarz, przynajmniej w naszej szkole medycznej, wysoki, szczupły i budzący szacunek, obdarowany długimi, zręcznymi palcami. W latach 60. kardiochirurgia wciąż stanowiła ekscytujące novum, jej adepci zaś byli nieliczni i rozproszeni. Niewielu mogło się pochwalić prawdziwą specjalizacją. Przeważnie zajmowali się po prostu chirurgią ogólną, by pewnego dnia odwiedzić jedno z pionierskich centrów medycznych, a później zapoczątkować własny program. Musieli szybko się uczyć, przy czym cenę za pomyłki płacili w ludzkich żywotach.

Dwaj asystenci chirurga i instrumentariuszka stali nad ziejącą raną, pospiesznie przekazywali sobie instrumenty chirurgiczne. I wtedy właśnie ujrzałem to, co tak zaprzątało ich uwagę, mnie zaś przepełniało fascynacją: bijące ludzkie serce. Po prawdzie trzepotało raczej, niż biło, a liczne kaniule i rurki łączyły je z mechanicznym płucosercem. Cylindryczne dyski wirowały w pojemniku skąpanej w tlenie krwi, podczas gdy prymitywna pompa rolkowa ściskała rurki, wtłaczając życiodajny płyn z powrotem do ciała. Próbowałem przyjrzeć się lepiej, lecz widziałem tylko serce, gdyż pacjent był od stóp do głów okryty zielonymi serwetami, zupełnie anonimowy – ku uldze wszystkich zainteresowanych stron.

Chirurg przestąpił ciężko z nogi na nogę; miał na sobie wysokie białe buty, jakie niegdyś noszono w czasie operacji, aby uchronić skarpetki przed zaplamieniem krwią. Zespół wymienił już zastawkę dwudzielną operowanego, serce jednak miało trudności z odłączeniem się od zewnętrznego krwiobiegu. Widziałem wówczas ten niezwykły organ na żywo po raz pierwszy, ale nawet mnie wydał się on słabowity, rozdęty jak balon. Pulsował, lecz nie pompował.

Na ścianie za sobą znalazłem skrzynkę opisaną „Interkom”. Pstryknąłem włącznik, a przedstawienie zyskało dźwięk. Na tle wzmocnionego szumu tła usłyszałem, jak chirurg mówi:

– Spróbujmy ostatni raz. Zwiększyć adrenalinę. Wentylacja i próbujemy odłączać.

Zapadła cisza, kiedy wszyscy patrzyli, jak nieszczęsny narząd walczy o życie.

– Mamy powietrze w prawej tętnicy wieńcowej – powiedział pierwszy asystent. – Proszę igłę odpowietrzającą.

Wetknął igłę w aortę. Wypłynęła spieniona krew i ciśnienie pacjenta zaczęło się poprawiać.

Wyczuwając dobrą okazję, chirurg zwrócił się do perfuzjonisty.

– Odłączamy teraz! To ostatnia szansa.

– Jest bez bajpasu. – Było to raczej suche stwierdzenie faktu, nie usłyszałem w głosie nadziei.

Mechaniczne płucoserce zostało wyłączone i prawdziwe serce musiało radzić sobie samo – lewa komora powinna pompować krew do tkanek ciała, a prawa do płuc. Obie miały trudności. Anestezjolog patrzył z nadzieją w ekran, obserwując ciśnienie i tętno. Wiedząc, że była to ostatnia próba, chirurdzy w milczeniu wycofali kaniule i zaszyli otwory. Każdy siłą woli próbował zmusić świeżo zoperowany narząd do pracy. Serce przez chwilę słabo dygotało, lecz z czasem ciśnienie zaczęło powoli spadać. Wciąż dało się zaobserwować krwawienie – nieznaczne, ale nieustanne. Jego źródło znajdowało się gdzieś z tyłu. W miejscu, do którego nie dało się dostać.

Uniesienie serca spowodowało fibrylację. Trzepotało znów, podrygiwało jak worek pełen dżdżownic, lecz – zasilane nieskoordynowanymi impulsami elektrycznymi – się nie kurczyło. Marnowało energię. Anestezjolog potrzebował chwili, aby zauważyć na ekranie, co się dzieje.

– Migocze nam! – krzyknął. Niedługo miałem się dowiedzieć, że chodziło mu o migotanie komór. – Defibrylujcie.

Chirurg spodziewał się tego i przyciskał już elektrody we właściwych miejscach.

– Trzydzieści dżuli. – Kopnęło. Nic. – Dajcie sześćdziesiąt.

Kopnęło. Tym razem nastąpiła defibrylacja, serce jednak oklapło tylko, ogłuszone, i leżało pozbawione jakiejkolwiek aktywności elektrycznej niczym mokra papierowa torebka. Nazywamy to asystolią.

Krew nadal napływała do klatki piersiowej i chirurg przycisnął serce palcem. Komory odpowiedziały skurczem. Nacisnął znów, a rytm powrócił.

– Zbyt wolno. Adrenalinę proszę.

Bezceremonialnie wetknął igłę przez prawą komorę do lewej i wstrzyknął do niej przejrzysty płyn. Następnie pomasował serce swymi długimi palcami, aby wtłoczyć potężny środek stymulujący do tętnic wieńcowych.

Wdzięczny mięsień sercowy zareagował natychmiast. Podręcznikowo: tętno przyspieszyło, a ciśnienie krwi wystrzeliło w górę, wyżej i wyżej, aż szwy się niebezpiecznie napięły. Potem, jak gdyby w zwolnionym tempie, puściły w miejscu, w którym wcześniej wprowadzona była kaniula. W świetle lamp buchnęła karmazynowana fontanna, obryzgując chirurgów i momentalnie przesiąkając przez zielone obłożenie.

Ktoś mruknął:

– Kurwa…

Mało powiedziane. Było po bitwie.

Zanim ktokolwiek zdążył zatkać dziurę palcem, serce całkiem się opróżniło. Krew kapała z lamp, czerwone strużki biegły po marmurowej posadzce. Gumowe podeszwy przyklejały się do podłoża. Anestezjolog pospiesznie podawał kolejne transfuzje – na nic. Życie szybko wyciekało z ciała. Kiedy zastrzyk adrenaliny przestał działać, obrzmiałe serce zwyczajnie pękło niby balon i stanęło. Stanęło na zawsze.

Chirurdzy stali w cichej rozpaczy, musieli się z nią mierzyć tydzień po tygodniu. Główny operujący zniknął z mojego pola widzenia, a anestezjolog wyłączył respirator, czekając, aż elektrokardiogram wykaże zgon. Usunął rurę z tchawicy pacjenta, następnie również wyszedł. Mózg operowanego był już martwy.

Nad Strandem opadła mgła. Ludzie spieszyli na stację Charing Cross, by uciec przed chłodem, w restauracjach Simpson’s i Rules kończono obiady, w Waldorfie i Savoyu mieszano już koktajle. Tam trwało życie, podczas gdy tu zawitała śmierć. Samotna śmierć na stole operacyjnym. Koniec bólu, duszności, koniec miłości i nienawiści. Koniec wszystkiego.

Perfuzjonista wytaszczył swoją maszynę z sali operacyjnej. Rozłożenie jej, wyczyszczenie, sterylizacja i przygotowanie do następnego zabiegu miało mu zająć kilka godzin. Została tylko instrumentariuszka. Potem dołączyła do niej pielęgniarka anestezjologiczna, która przed operacją uspokajała pacjenta w poczekalni. Zdjęły maseczki i przez chwilę trwały w milczeniu, nieporuszone widokiem wszechobecnej krwi i wciąż rozpłatanej klatki piersiowej. Pielęgniarka wymacała dłoń zmarłego pod zieloną płachtą i trzymała ją przez jakiś czas. Tymczasem instrumentariuszka odwinęła przesiąkniętą karmazynem serwetę i delikatnie musnęła odsłoniętą w ten sposób twarz. Dopiero wtedy zobaczyłem, że na stole spoczywa młoda kobieta.

Żadna z nich nie wiedziała, że siedzę na górze, w eterowej kopule. Nikt nie zauważył mojej obecności. Nikt poza Kostuchą, która oddaliła się już, zabrawszy ze sobą duszę zmarłej. Ostrożnie przesunąłem się wzdłuż ławy, aby spojrzeć na twarz pacjentki. Szeroko otwartymi oczami patrzyła w górę, w światło kopuły. Była nieludzko blada, lecz wciąż piękna. Miała drobne kości policzkowe i kruczoczarne włosy.

Podobnie jak pielęgniarki nie mogłem odejść. Chciałem wiedzieć, co będzie dalej.

Pracownice szpitala zdjęły przesiąknięte krwią obłożenie z nagich zwłok. W duchu błagałem je, aby wyciągnęły odrażający rozwieracz rozpychający rozłupany mostek młodej kobiety i pozwoliły jej nieszczęsnemu sercu wrócić na miejsce. Kiedy wreszcie to uczyniły, żebra zbiegły się z powrotem, a biedny, pozbawiony życia narząd został zakryty. Schował się – próżny i pokonany – we własnym zakątku, pomiędzy obrzmiałymi piersiami zmarłej pozostała zaś już tylko głęboka, przerażająca rana.

Interkom był nadal włączony, gdy pielęgniarki zaczęły rozmawiać.

– Co się stanie z jej dzieckiem?

– Pewno pójdzie do adopcji. Biedaczka była niezamężna. Rodzice zginęli w bombardowaniu.

– Gdzie mieszkała?

– W Whitechapel, ale w Royal London nie robią chyba operacji serca. Rozchorowała się w czasie ciąży. Gorączka reumatyczna. O mały włos zmarłaby w czasie porodu. Może zresztą tak byłoby lepiej.

– Gdzie jest teraz dziecko?

– Zdaje mi się, że ciągle u nas. Oddziałowa będzie musiała się tym zająć.

– Wie już?

– Jeszcze nie. Idź jej poszukać. Poproszę kogoś, żeby pomógł mi tu skończyć.

W ich ustach brzmiało to tak rzeczowo. Młoda kobieta zmarła, jej dziecko pozostało bez żadnej bliskiej osoby na świecie. Żadnej miłości, żadnego ciepła, wszystko zginęło pośród ochlapanych krwią urządzeń na sali operacyjnej. Czy byłem na to gotów? Czy do tego właśnie dążyłem?

Dwie młode dziewczyny przyszły, żeby obmyć zwłoki. Rozpoznałem w nich uczennice poważanej szkoły pielęgniarskiej, które spotkałem na piątkowej imprezie otrzęsinowej. Przyniosły wiadro wody z mydłem oraz gąbki i przystąpiły do szorowania zmarłej. Usunęły wenflon i cewnik urologiczny, ale wyraźnie niepokoiła je rana operacyjna i to, co się za nią kryło. Z rozcięcia ciągle wypływała krew.

– Co jej robili? – zapytała ta, z którą tańczyłem.

– Operacja serca, ma się rozumieć – odpowiedziała druga dziewczyna. – Chyba wymiana zastawki. Bidula. Jest w naszym wieku. Jej mama musi być załamana.

Przykryły ranę gazą, aby zebrać krew, a następnie zakleiły ją plastrem. Instrumentariuszka wróciła i podziękowała dziewczętom za pomoc. Następnie zawołała jednego z chirurgów asystujących, aby zaszył rozcięcie przed przeniesieniem ciała do kostnicy. W przypadku każdej śmierci na stole operacyjnym konieczna jest autopsja – młoda kobieta miała zostać ponownie rozpłatana od szyi po krocze, więc nie było sensu zamykać mostka czy składać kolejnych warstw tworzących ścianę klatki piersiowej. Lekarz wziął dużą igłę i trochę grubej nici i zszył zmarłą, jakby była workiem na listy. Krawędzie rany nie przylegały ściśle i sączył się z nich płyn. W sumie worki na listy wyglądały o wiele porządniej.

Dochodziła 18.30 i miałem już o tej porze chlać z chłopakami z drużyny rugby w pobliskim pubie. Nadal nie mogłem jednak odejść. Czułem się w jakiś sposób związany z tą pustą skorupą, tą chudą, martwą dziewczyną. Choć nigdy nie miałem okazji jej poznać, nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że znam ją bardzo dobrze. Dzieliłem z nią najważniejszą chwilę jej życia.

Trzy pielęgniarki zawinęły zmarłą w nakrochmalony całun z kryzą wokół szyi. Następnie związały go za plecami młodej kobiety, a jej kostki dodatkowo unieruchomiły bandażami. Ciało zaczynało już zdradzać oznaki stężenia pośmiertnego.

Uczennice wykonały swoją robotę z szacunkiem i delikatnością. Wiedziałem, że jeszcze kiedyś je spotkam. Może mógłbym je nawet spytać, jak się czuły.

Zostaliśmy już tylko we dwoje – martwa kobieta i ja. Lampy oświetlały jej twarz. Patrzyła wprost na mnie. Dlaczego nikt nie zamknął jej oczu, jak to się robi na filmach? Poprzez rozszerzone źrenice widziałem ból wyryty w mózgu.

Na podstawie urywków podsłuchanych rozmów i odrobiny wiedzy medycznej byłem w stanie z grubsza odtworzyć historię życia pacjentki. Miała dwadzieścia kilka lat. Urodziła się w East Endzie. Musiała być bardzo mała, kiedy jej rodzice zginęli w czasie nalotu. Jako dziecko nosiła ze sobą pamięć tych obrazów i dźwięków, strach przed samotnością, podczas gdy wszystko wokół wali się w gruzy. Dorastając w biedzie, nabawiła się gorączki reumatycznej wywołanej przez paciorkowce – zwykła infekcja gardła przerodziła się w groźny stan zapalny. Gorączka reumatyczna zdarzała się często na przeludnionych, ubogich obszarach. Być może kobieta – wtedy jeszcze dziewczynka – przez kilka tygodni odczuwała ból w obrzękniętych stawach. Nie mogła wiedzieć, że choroba zaatakowała też zastawki. W tamtych czasach nie wykonywano jeszcze badań, które umożliwiłyby prawidłową diagnozę.

Nabawiła się przewlekłej choroby reumatycznej serca, co prawdopodobnie bagatelizowano stwierdzeniem, że jest po prostu słabowitym dzieckiem. Być może miała też objawy pląsawicy – mimowolne tiki, problemy z chodzeniem i zaburzenia emocjonalne. W końcu zaszła w ciążę – zdarza się. Ale to pogorszyło sytuację, gdyż jej serce musiało dużo ciężej pracować. Kobieta cierpiała z powodu duszności i obrzęków, lecz jakoś udało jej się dotrwać do rozwiązania. Niewykluczone, że w szpitalu Royal London w Whitechapel przeprowadzili ją przez poród, zdiagnozowali jednak niewydolność serca. Szmer. Niedomykalność zastawki dwudzielnej. Przepisali na wzmocnienie pracy serca lek zwany digoksyną. Nie brała go, gdyż robiło jej się po nim niedobrze. W końcu duszności i ciągłe przemęczenie sprawiły, że nie mogła się opiekować dzieckiem, nie mogła nawet leżeć na plecach. Przy narastającej niewydolności serca jej perspektywy były marne. Wysłali ją więc do miasta, do lekarza – prawdziwego dżentelmena w angielskim surducie i spodniach w paski. Był miły i współczujący. Orzekł, że pomóc może tylko operacja zastawki dwudzielnej. Niestety nie pomogła. I tak smutne życie pacjentki dobiegło końca, a na East Endzie przybyła jeszcze jedna sierota.

Kiedy noszowi przyszli po zmarłą, główne światła dawno były już zgaszone. Ustawili wózek prosektoryjny – blaszaną trumnę na kółkach – obok stołu operacyjnego. Ciało zdążyło już zesztywnieć. Ściągnęli je bezceremonialnie i upchnęli w tej monstrualnej puszce na sardynki. Głowa kobiety łupnęła o blachę, ale nic już nie mogło sprawić jej bólu. Odczułem ulgę, gdy wreszcie straciliśmy kontakt wzrokowy.

Wózek został okryty zielonym wełnianym kocem, tak że wyglądał teraz jak zwykłe łóżko szpitalne. Noszowi zabrali kobietę, aby wpakować ją do lodówki. Dziecko miało nigdy jej nie zobaczyć, będzie dorastać bez matki.

Witamy w świecie kardiochirurgii.

Siedziałem tam z łokciami na poręczy i podbródkiem wspartym na dłoniach, gapiąc się z wysokości eterowej kopuły na czarną gumę pokrywającą stół operacyjny – zupełnie jak całe pokolenia przyszłych chirurgów przede mną. Kopuła była rodzajem areny gladiatorskiej: ludzie siadywali tam, aby oglądać walkę na śmierć i życie. Być może gdybym nie był sam, gdybym mógł z kimś dzielić szok, jaki wywołała śmierć dziewczyny, a także żal na myśl o losie jej dziecka, to, co zobaczyłem, wydałoby mi się mniej okrutne.

Salowe wniosły mopy i wiadra wody, aby zmazać ostatnie ślady obecności zmarłej – jej zaschniętą krew z podłogi wokół stołu, krwawe odciski butów prowadzące w kierunku drzwi, krew z maszyny anestezjologicznej, krew z lamp. Krew była wszędzie, a teraz starannie ją uprzątano. Drobna dziewczyna, która sięgała akurat w górę, aby wyczyścić reflektor, ujrzała mnie na widowni. Moja pobladła twarz i pałające oczy wystraszyły ją, poczułem więc, że pora się zbierać. Zauważyłem jednak, że na obudowie jednej z lamp, w niedostępnym miejscu, pozostała ostatnia kropelka krwi. Poczerniała i zaschnięta zdawała się mówić: jakaś moja część jeszcze tu jest. Pamiętaj o mnie.

Zamknąwszy za sobą zielone drzwi, udałem się do rozklekotanej windy, którą wcześniej zwieziono ciało do kostnicy – miejsca, gdzie miało spocząć w chłodni.

Na tablicy przy wejściu do szkoły medycznej wywieszano zawiadomienia o autopsjach. Ciała należały zazwyczaj do starszych osób. Jeśli trafiali się młodzi, byli to narkomani, ofiary wypadków samochodowych, samobójcy z metra albo niefortunni pacjenci kardiochirurgiczni. Znalazłem zmarłą kobietę na liście autopsji zaplanowanych na piątkowy ranek. Nazywała się Beth. Nie Elizabeth, po prostu Beth. Miała 26 lat. To musiała być ona.

Kiedy przychodził właściwy termin, ciała wyciągano z mieszczącej się w piwnicy szpitala kostnicy, a następnie przewożono w wózku po biegnących pod jezdnią torach do szkoły, gdzie winda zabierała zwłoki do prosektorium. Czy powinienem iść? Czy powinienem zobaczyć, jak wycinają kobiecie mózg i flaki i tną jej martwe serce na plastry, a potem powiedzieć wszystkim o tym, jak naprawdę umarła, o karmazynowej fontannie?

Nie, nie mógłbym tego zrobić.

Tamtego dnia w eterowej kopule Beth nauczyła mnie czegoś bardzo ważnego. Nie przywiązuj się – zdawała się mówić. – Gdy będzie po wszystkim, odejdź, tak jak to zrobili tamci chirurdzy, a następnego dnia spróbuj znowu. Sir Russell Brock, najsłynniejszy kardiochirurg tamtych czasów, znany był z bezceremonialnych wypowiedzi na temat śmierci w czasie operacji: „Mam dziś zapisanych trzech pacjentów. Ciekawe, który z nich przeżyje”. Może się to wydawać bezduszne, wręcz okrutne, lecz rozmyślanie o śmierci było wówczas – i jest nadal – niedopuszczalne. Musimy uczyć się na błędach i próbować ich unikać w przyszłości. Poddawanie się żalowi czy wyrzutom sumienia przynosi tylko rozpacz.

Musiałem zmierzyć się z tym problemem na późniejszym etapie kariery, kiedy moje zainteresowania zwróciły się ku sprawom trudnym: zabiegom chirurgicznym mającym na celu usuwanie skomplikowanych wrodzonych wad serca u niemowląt i małych dzieci. Niektóre maluchy wkraczały do szpitala radośnie, jedną rączką uczepione mamy, w drugiej taszcząc pluszowego misia. Miały sine usta, sapały jak miechy kowalskie, a ich krew konsystencją przypominała miód. Nie znały innego życia, a ja starałem się je im zapewnić. Chciałem, aby były rumiane i pełne energii, wolne od groźby śmierci. Działałem w dobrej wierze, ale czasem bez powodzenia. Jak miałem się zatem zachować? Siedzieć za każdym razem w ciemnej kostnicy z rozpaczającymi rodzicami, ściskając w garści zimne, pozbawione życia paluszki, i obwiniać się, że podjąłem ryzyko?

Operacje serca zawsze są ryzykowne. Ci z nas, którym udaje się zostać chirurgami, nie mogą bezustannie oglądać się za siebie. Zajmujemy się nowymi pacjentami, zawsze oczekując, że wynik będzie lepszy, i nigdy nie poddając się zwątpieniu.

Kruche życie. Historie życia i śmierci prosto z sali operacyjnej

Подняться наверх