Читать книгу Steve Davis. Interesting. - Steve Davis - Страница 5

1. Właz piwniczny,
który przynosi szczęście

Оглавление

Pamiętasz swój pierwszy raz? Ja mam swój nagrany na wideo. Rzecz zdarzyła się w 1981 roku w Sheffield.

Zamknąłem na chwilę oczy, aby to wszystko lepiej do mnie dotarło. Kiedy je otworzyłem, zobaczyłem Barry’ego Hearna, który pędził na mnie z pięściami i zębami. Staranował mnie jak czołg. Marzyliśmy o tej chwili od bardzo, bardzo dawna. Wszyscy doskonale widzieli, jak wiele to dla nas znaczyło. To była surrealistyczna scena. Mam wrażenie, że świat Embassy World Championship nie do końca się zorientował, do czego właśnie doszło.

Kwiecień 1981 roku upływał pod znakiem zamieszek w Brixton i startu promu kosmicznego. Na listach przebojów królowała grupa Bucks Fizz z utworem zatytułowanym Making Your Mind Up, popularnym chyba przede wszystkim ze względu na choreografię opartą na motywie zrywania spódniczek. Warto jednak wspomnieć, że to właśnie dzięki tej piosence Wielka Brytania wygrała konkurs Eurowizji. Niech ta informacja wystarczy, aby w pełni wszystkim uświadomić, jak wiele czasu minęło od tamtej pory. Gdzieś na kolejnych stronach gazet pisano także o mnie. Nadchodził poniedziałek wielkanocny, który miał na zawsze odmienić moje życie.

Dzień wcześniej z rana, jeszcze przed śniadaniem, udałem się na szybki spacer. Powoli wyrabiałem w sobie nawyk rozpoczynania dnia w ten sposób. Przechadzałem się ulicami w centrum Sheffield od mojego lokum w całkiem wygodnym hotelu Grosvenor House do teatru Crucible, świątyni snookera. Miałem przed sobą finał mistrzostw świata, podczas którego czekało mnie starcie z Walijczykiem Dougiem Mountjoyem. Gramy do 18 zwycięskich frejmów.

Podczas spaceru jak zwykle towarzyszyli mi ojciec i mój agent. Podążaliśmy wytyczoną trasą już od dłuższego czasu, nasz cel był na wyciągnięcie ręki.

Chcieliśmy spełnić wielkie marzenie – wszyscy razem i każdy z osobna. Każdy z nas miał swoją rolę do odegrania. Mój ojciec całkowicie poświęcał się dla syna i niezwykle kochał snookera, mój agent stanowił niewyczerpane źródło energii i miał genialne wyczucie biznesowe, a do tego wspierał mnie przez cały czas. Ja miałem zaś wrodzony talent, twardy charakter i musiałem całkowicie się skoncentrować, dążyć z determinacją do czystej perfekcji w operowaniu kijem ze skórzaną kapką (pochodzącym jeszcze z lat 50.).

Do Crucible zawsze chodzimy tą samą trasą, zawsze staramy się stanąć na wielkim włazie piwnicznym tuż przed pubem Brown Bear mieszczącym się przy Norfolk Street, kawałeczek od samego teatru. Sądzę, że w przyszłości z powodu korników ten właz zostanie wymieniony na metalowy, ale mój rytuał pozostanie niezmienny. Będę jeszcze przez wiele lat przechodził obok tej popularnej knajpy.

Mniej więcej 100 metrów dalej znajduje się tylne wejście do Crucible. Jest niedziela wielkanocna, nie ma chyba jeszcze dwunastej, a mimo to przed drzwiami kłębią się uzbrojeni w długopisy, książki, programy turnieju i plakaty łowcy autografów. Po kilkudziesięciu latach zastoju snooker wreszcie zaczyna zyskiwać masową popularność. Rozpoczyna się wielka moda na ten sport.

Każdego innego dnia sezonu, każdego innego dnia roku, każdego innego dnia mojego życia chętnie stałbym tam do samego wieczora i rozdawał autografy. Ale nie dzisiaj, nie przed rozpoczęciem najważniejszego meczu w mojej karierze. Dzisiaj nic mnie nie może rozpraszać. Rozdawanie autografów to naprawdę ostatnia rzecz, o jakiej powinienem teraz myśleć. Tym bardziej że chodzi pewnie o co najmniej 100 osób.

Pomimo stosunkowo niskiej, 13. pozycji w światowym rankingu (do tego tematu jeszcze wrócimy) zostałem uznany za zdecydowanego faworyta do zwycięstwa w mistrzostwach świata w 1981 roku. Bukmacherzy już na początku turnieju dawali mi największe szanse i tak też zostało do samego końca. Na dzień przed finałem za moje zwycięstwo nie dało się dostać więcej niż 1:3!

Jestem znakomicie nastawiony psychicznie. W tym sezonie wywalczyłem już cztery prestiżowe tytuły, a po drodze do finału pokonałem trzech mistrzów świata – Alexa Higginsa, Terry’ego Griffithsa i Cliffa Thorburna – a także nowego gracza w tym towarzystwie, Jimmy’ego White’a. Nie mam większych wątpliwości, że oto nastało moje pięć minut. Dodatkowo czuję silne wsparcie ze strony agenta, który reklamuje mnie na prawo i lewo. To też pomaga.

Zwracam na siebie powszechną uwagę. Wyraźnie odczuwam presję rosnących oczekiwań. Zdecydowane zwycięstwa z pewnością by nie zaszkodziły, choćby takie, jak wygrana 16:6 z Alexem Higginsem w Coral UK Championship.

Doug Mountjoy też jest w dobrej formie, zresztą trudno oczekiwać czegokolwiek innego. W półfinale pokonał Raya Reardona, swojego rodaka i sześciokrotnego mistrza świata. W tym samym półfinale ustanowił również nowy rekord brejka w mistrzostwach świata – wbił 145 punktów.

Walia jest tradycyjną kolebką snookera, bardzo prężnie działają tam kluby zrzeszone w Working Men’s Club and Institute Union. Zainteresowanie snookerem wzrosło dodatkowo, gdy w latach 70. Ray zaczął zdobywać kolejne mistrzowskie tytuły. Po wielu latach amatorskich występów na zawodowstwo przeszli również dwaj inni doświadczeni snookerzyści, Doug i Terry. Ich wiek jasno wskazuje na kierunek zmian zachodzących w tym sporcie. Ray ma 40 lat, Doug – 38, Terry – 33, a ja – tylko 23.

Dla Douga to pierwszy finał mistrzostw świata, a przecież facet gra już całe wieki. Był mistrzem świata amatorów. Pamiętam, jak wielki postrach siał wtedy przy stole. Siedziałem na widowni, gdy w 1977 roku w New London Theatre przy Drury Lane pokonał Raya i wygrał cały turniej Benson & Hedges Masters. Rok później wywalczył tytuł mistrza Wielkiej Brytanii. W Sheffield grał do tej pory bardzo dobrze, pokonał Williego Thorne’a, Eddiego Charltona i Dennisa Taylora. Jestem przekonany, że też liczy na triumf w finale.

Już na miejscu, na zapleczu – w specjalnie zorganizowanym w tym celu raczej ciasnym pomieszczeniu – robię sobie standardowy trening. Mam widok na czarną zasłonę, za którą w studio przygotowanym przez BBC siedzi David Vine, czołowy ekspert telewizyjny od snookera. Wyraźnie słyszę, jak ćwiczy scenariusz swojego programu. On na pewno też mnie słyszy. W pewnym momencie mówi o mnie „zimny jak lód Davis”. I co, David? Nigdy nie wywierasz żadnej presji na graczy? Przyznaję, że w tym momencie zaczyna mi lekko drżeć ręka.

Dwa stoły treningowe na zapleczu to moje sanktuarium, w którym zupełnie odcinam się od świata zewnętrznego. Są doskonałe, pokryte dokładnie takim samym suknem jak stół ustawiony na scenie – wewnątrz słynnego kotła, którego nie da się porównać z niczym innym. Znajduje się tuż obok i już za chwilę stanie się areną najważniejszego meczu w mojej dotychczasowej karierze. To zupełnie inny świat niż klub robotniczy ojca w południowym Londynie, w którym rozpoczynałem moją przygodę ze snookerem.

Moja garderoba w Crucible jest zdecydowanie dalsza od ideału. Trudno dopatrzyć się w niej jakiegokolwiek uroku, chyba nikt nie miałby ochoty spędzać tam czasu. Bardziej przypomina poczekalnię u dentysty niż szatnię. Ale może w pewnym sensie wpisuje się w charakter tego dnia.

Wewnątrz malutkiego pomieszczenia znajduje się ławka, lustro i zlew, pojedynczy wieszak oraz głośnik. Toaleta jest na zewnątrz. Przed wyjściem na scenę zaglądam tam kilkakrotnie. Jak się okazuje, ławka sprawdza się zupełnie nieźle. Między sesjami często ucinam sobie na niej regeneracyjną drzemkę. Nie jest zbyt wygodna, ale pogrążony w transie nie mam problemu, żeby się na niej położyć i odpłynąć na jakiś czas. Po chwili w drzwiach pojawia się głowa ojca. Słyszę, że pora zbierać się na popołudniową sesję.

Głośnik to jedyne wyposażenie garderoby, po którym można się zorientować, że znajduję się w teatrze. Dzięki transmisji z widowni mogę się przysłuchiwać, jak gromadzą się kibice i jak temperatura na widowni rośnie, gdy rozbrzmiewa słynny motyw muzyczny Pot Black (przyjemna odmiana po kawałku Bucks Fizz, który od dwóch tygodni słychać dosłownie wszędzie). Wiem, że za krótką chwilę rozlegnie się pukanie do drzwi.

Jestem w pełni skupiony, do rozpoczęcia finałowego meczu zostało zaledwie kilka minut. Na trawniku na zewnątrz zebrała się całkiem spora grupka kibiców, którzy próbują zajrzeć przez okno do mojej garderoby. Jeden czy dwóch co bardziej energicznych fanów wspięło się na drzewo, żeby zapewnić sobie lepszy widok. W rezultacie czuję się trochę jak w zoo. Kibice obserwują każdy mój ruch, więc w sumie tabliczka z napisem „Prosimy nie karmić graczy” wydawałaby się zupełnie na miejscu. Do dzielnicy czerwonych latarni w Amsterdamie jeszcze trochę brakuje, ale nie raz zdarzało się już, że widywano tu w różnym stopniu roznegliżowanych snookerzystów.

Nie nawiązuję kontaktów z fanami. Nie chcę tego robić, staram się wręcz nie zwracać na nich uwagi. Chcę być sam w mojej małej skorupie i przygotować się do czekającego mnie zadania. Za kibicami, po drugiej stronie Arundel Gate, głównej ulicy prowadzącej do słynnego ronda nazywanego „dziurą w drodze”, znajduje się nocny klub Roxy. Dzisiaj i jutro wieczorem w mieście będzie spory ruch na ulicach, w końcu mamy dzień ustawowo wolny od pracy. Dla mnie i dla mojego rywala dzisiejszy i jutrzejszy wieczór zdecydowanie nie będą normalne. Zamkniemy się w naszej własnej snookerowej bańce.

W garderobie obok mnie stoją ojciec i Barry. Obaj są dla mnie opoką. W takich chwilach jak ta nie zniósłbym w swoim otoczeniu nikogo innego. Ojciec żuje cygaro i w ogóle się nie odzywa, Barry natomiast nawija o wszystkim, byle tylko nie o meczu. Facet ma wrodzony talent do zabawiania ludzi. Ta przedmeczowa rutyna jest dla mnie jak zastrzyk adrenaliny, zapewnia mi mnóstwo pozytywnej energii. To jakby krótka sesja psychoterapeutyczna, tyle że odbywająca się poza moją świadomością.

Ja odpowiadam za robotę na stole, Barry zajmuje się robotą poza stołem. Nigdy jakoś nie uzgodniliśmy formalnie tego podziału obowiązków, tak po prostu wyszło, najwyraźniej od pierwszego dnia naszej współpracy nadajemy na tych samych falach. Pokładamy pełną wiarę w kompetencje tego drugiego, co sprawia, że jesteśmy duetem idealnym. Ojciec od samego początku był moim trenerem, towarzyszył mi w ćwiczeniach przy stole, na ten moment nie ma już nic więcej do zrobienia. Teraz wszystko zależy już ode mnie.

Rozlega się pukanie do drzwi. Ostatni raz idę do toalety, a potem wyruszam na scenę. Zmierzam w kierunku zaplecza, które przypomina plątaninę króliczych tuneli. Mijam najpierw jedną ścianę z pustaków, potem następną.

Staję za kulisami, oddzielony od widowni czarną kurtyną. Czekam, aż prowadzący mnie wywoła. Słyszę swoje imię i nazwisko, zaraz potem na widowni rozlega się wrzawa. Mój wierny fanklub, Romford Roar, jak zwykle jest głośny, bardzo głośny. Chłopaki nie oszczędzają gardeł.

Przechodzę obok budki komentatorów telewizyjnych. Siedzi tam Ted Lowe nazywany Głosem Snookera. Drobnymi kroczkami wchodzę na scenę, wokół której zasiada 900 osób. Podczas turnieju scena jest obniżana, dzięki czemu ma się wrażenie pobytu w amfiteatrze. Zwiększa to poczucie intymnego kontaktu z widownią, co tylko podgrzewa i tak gorącą już atmosferę. Nieważne, gdzie się siedzi – gdy gracz wykonuje uderzenie, nie można wydać nawet najmniejszego odgłosu. Czasami słyszę oddech ludzi, którzy siedzą mi gdzieś za plecami! Jak zwykle wokół ani jednego wolnego miejsca.

Teatr Crucible* nosi taką, a nie inną nazwę nie bez powodu. Przypomina właśnie tygiel, w którym stopniowo atmosfera robi się gorąca, a emocje rosną. Scena stwarza intymny i onieśmielający nastrój, ma świetną akustykę. To doskonałe miejsce na finał rozgrywek sportowych tej rangi. Uwielbiam tu występować. Jeśli chodzi o rozgrywki snookerowe, nie ma drugiego takiego miejsca. Widzowie w pierwszych rzędach znajdują się na wysokości mojego wzroku. Muszą siedzieć absolutnie nieruchomo. Ktoś, kto ośmieliłby się choćby rozpakować cukierka, mógłby się na dobrą sprawę żegnać z życiem. Zawodnik zabiłby go spojrzeniem!

Razem z Dougiem pozujemy do zdjęć na tle pucharu. Wydaje mi się, że fotografowanie trwa całą wieczność. Nawet przez myśl mi nie przejdzie, żeby dotknąć trofeum. Pod żadnym pozorem nie zrobiłbym czegoś tak głupiego! Dotykanie nagród, zanim się je zdobędzie, przynosi pecha, ale gdy przejdziesz się po piwnicznym włazie, to będziesz miał farta. Podobno…

Na zdjęciach z tamtego dnia Doug stoi za pucharem i szeroko się uśmiecha, ja zaś trzymam się z boku i wpatruję gdzieś w przestrzeń, z lewą rękę w kieszeni. Niecierpliwię się na myśl o rozpoczęciu meczu! Czekałem na to tyle lat…

Gdy wreszcie zaczynamy, idę jak burza. Po dwóch godzinach prowadzę już sześcioma frejmami. Szczególna atmosfera i wyjątkowość okazji dodają mi skrzydeł. Dougowi zupełnie nie idzie, popełnia błąd za błędem, a ja to bezlitośnie wykorzystuję. Nic specjalnego, kilka brejków po 50 punktów, ale to solidny snooker.

Czasami ktoś, kto ogląda partię snookera, może odnieść wrażenie, że to łatwa gra. Właśnie z takich pojedynków jestem znany – od samego początku zostawiam rywala z tyłu i nie pozwalam mu się dogonić. Gdy podczas meczu uda mi się kogoś przycisnąć, nigdy tego uścisku nie zwalniam. Bezlitośnie dokręcam śrubę, aż wreszcie rywal po prostu się załamuje.

Niestety, w siódmym frejmie tracę impet. Na stole zostały już tylko niebieska, różowa i czarna bila, więc arbiter John Williams uznaje, że nie ma innego wyjścia, jak tylko powtórzyć całego frejma. Doug i ja poświęciliśmy 15 minut i 43 uderzenia na próby rozdzielenia niebieskiej i czarnej bili stojących tuż przed zieloną kieszenią. Na tym etapie frejma minimalnie prowadzę 49:48 i mam poczucie, że jestem raczej górą (zwłaszcza w kontekście głównego wyniku wyświetlanego na tablicy), w ostatecznym rachunku to jednak nic nie znaczy.

To przełomowy punkt całego meczu. 25 minut później Doug wygrywa powtórzonego frejma. Odzyskuje rytm i wbija 76-punktowego brejka, dowodząc tym samym, że znów jest w formie. Na koniec dnia moja przewaga wynosi już tylko 10:8. Pozostaję na prowadzeniu, ale to już nie to samo co przed południem. Do hotelu wracam rozczarowany własnym występem.

W nocy śpię przez to wszystko raczej słabo. Następnego dnia śniadanie w ogóle mi nie wchodzi, udaje mi się zjeść tylko cztery cząstki grejpfruta. Zaczynają zżerać mnie nerwy. To nie pierwszy raz, gdy najpierw uzyskuję w Crucible dużą przewagę, a później ulegam naporowi rywala. Czuję się z tym koszmarnie. Najważniejsze teraz to nie pozwolić, żeby panika wpłynęła na moją grę.

Bawiąc się grejpfrutem, zaczynam się zastanawiać, czy nie są to aby skutki zmęczenia sukcesami, które odnosiłem przez cały sezon. To w końcu mój 67. dzień gry bez żadnej przerwy. W trakcie pierwszej sesji finałowej w ogóle nie miałem takich myśli, teraz jednak tamte dni wydają mi się już odległą przeszłością.

Po drodze do Crucible znów przechodzimy po włazie piwnicznym przed Brown Bear. Może to głupie, ale od razu czuję się lepiej. W porannej sesji ostatniego dnia Doug i ja rozgrywamy kolejne osiem wyrównanych frejmów. Wynik brzmi 14:12, co oznacza, że remisujemy tę sesję 4:4.

Wszystko wskazuje na to, że czeka mnie kolejny maraton, a przecież ledwie dwa dni temu potrzebowałem aż 14 godzin na pokonanie w półfinale Cliffa Thorburna. Teraz potrzebuję jeszcze czterech frejmów, żeby zostać mistrzem świata. Doug musi wygrać ich sześć.

Na sesję wieczorną ubieram się zgodnie z konwencją, czyli w kamizelkę i muchę. Bardzo mi to odpowiada. Nigdy nie czułem się dobrze w marynarkach, w których gra się podczas sesji popołudniowych. Gdy mam na sobie krawat, węzeł zawsze przeszkadza mi w pracy kijem. W takiej sytuacji mogę co najwyżej poluzować krawat i przesunąć go w lewo. Wyglądam wtedy niechlujnie, ale nie ma innego wyjścia. Tylko w ten sposób mogę sobie zapewnić pełną swobodę ruchu podczas uderzenia.

W garderobie znów bryluje Barry. Tym razem opowiada o pewnym kolesiu z fanklubu, Billu Czapeczce, który podobno tę swoją czapeczkę zgubił.

– Szukaliśmy wszędzie – mówi. – Facet zupełnie przestał być sobą.

Z radością słucham tej relacji. Wszystko tylko nie rozmowa o finale mistrzostw świata.

Następnie Barry prosi, żebym wyciągnął rękę przed siebie. Chce się upewnić, że nie drży.

– Dobra, Davis. Zobaczmy, jak się czujesz.

Barry zawsze zwraca się do mnie po nazwisku, nigdy nie nazywa mnie „Steve”. Oczywiście zawsze mówi to życzliwie. Rozczapierzam palce. Ręka ani drgnie. Barry jest zadowolony, ja zresztą też.

To kolejny z naszych rytuałów, który od czasu do czasu powtarzamy. Gdyby poprosił mnie o wyciągnięcie ręki podczas jednej z pierwszych rund, mógłby przypadkiem dostrzec lekkie drżenie. Pierwsze rundy w Crucible zawsze są najgorsze, chociaż z chwilą dotarcia do finału człowiek zmienia perspektywę.

Z upływem czasu zaczyna się rozumieć, że całe to wcześniejsze zamieszanie o niczym nie rozstrzyga. Tak mi się w każdym razie wydaje. Zawsze mam natomiast poczucie, że to element budowania atmosfery oraz przygotowań do najważniejszego starcia.

Rozlega się finalne pukanie do drzwi garderoby, co oznacza, że czas na ostatnią wizytę w toalecie przed wyjściem na scenę. Znów jestem zdany tylko na siebie, znów znajduję się w króliczej plątaninie tuneli, znów mijam kolejne ściany z pustaków. Przechodzę przez kurtynę i wchodzę do kotła. Mój los dopełni się za chwilę na oczach kilkuset ludzi. Próbuję nie myśleć o milionach telewidzów, którzy oglądają mnie w zaciszu swoich domów.

Gdzieś wysoko nade mną siedzą Barry, ojciec z matką, mój brat oraz członkowie Romford Roar – ludzie, którzy przez wszystkie te lata tak bardzo mnie wspierali. Wszyscy siedzą razem w loży honorowej dla gości zawodników, w najwyższym rzędzie.

Dla snookerzysty Crucible może być najlepszym albo najgorszym miejscem na ziemi. Wszystko jest tam wyolbrzymione. Albo wygrywasz, albo przegrywasz. Za kilka godzin Doug i ja będziemy się mierzyć ze skrajnie różnymi emocjami. Muszę zadbać o to, aby dla mnie było to najlepsze miejsce na świecie. Odwrotu już nie ma.

– Idź i zrób swoje – słyszę od Barry’ego.

Kilka godzin później zostaję mistrzem. Pierwszego frejma wieczoru wygrałem z 84-punktowym brejkiem, w kolejnym zdobyłem łącznie 119 punktów. W trzecim frejmie zrobiłem 44-punktowego brejka i też wygrałem. Wynik wynosił 17:12, do największego sukcesu w snookerowym świecie brakowało mi już tylko jednego frejma.

Kolejny 44-punktowy brejk załatwił sprawę. Gdy dotarłem do zielonej bili, z tablicy wyników można było wyczytać, że wystarczy wbić brązową w dolną kieszeń, żeby niemal zagwarantować sobie końcowy triumf. Gdy wykonałem to uderzenie, chłopcy z Romford Roar dosłownie wybuchli radością. Całe napięcie gdzieś zniknęło, tłumione dotąd emocje zaczęły wydostawać się na powierzchnię.

W transmisji prowadzonej na żywo na antenie BBC 2 Ted Lowe stwierdził, że „ciężko oddycham”. Miał absolutną rację. Poczułem wielką ulgę, ale byłem też w lekkim szoku. Nagle zrozumiałem, że wreszcie mi się udało. Gdy wbiłem niebieską, a potem różową bilę, poczułem napływające do oczu łzy.

Radość Barry’ego mówi sama za siebie. Stanowi najwyższy wyraz wszystkiego tego, o co chodzi w tym sporcie: wiary, zaangażowania, pasji. Z radości łomocze pięściami powietrze, wznosi triumfalnie ręce i krzyczy w stronę członków fanklubu, którzy wstali ze swoich miejsc wysoko nad naszymi głowami.

W ostatnich latach ćwiczyłem mniej więcej po sześć godzin dziennie, a w tym czasie mój agent opowiadał wszystkim dookoła, że jestem przyszłym mistrzem świata. Chłopcy z Romford Roar powtarzali to samo swoim kumplom. Snookerowy światek zwrócił na mnie uwagę przed sześcioma miesiącami, gdy w finale UK Championship w Preston pokonałem Aleksa Higginsa. Teraz Barry mógł powiedzieć całemu światu: „A nie mówiłem?!”.

Zaraz potem przenoszę wzrok na ojca. Po jego minie widzę, jak wiele to dla niego znaczy. „To był kawał dobrego snookera” – mówi. Tak ciężko na to pracowaliśmy. Zaczynaliśmy, gdy byłem jeszcze nastolatkiem. Przeszliśmy razem daleką drogę. To dla mnie wyjątkowa chwila. Umiem się zdobyć tylko na to, żeby zaszlochać na jego ramieniu. Wynik 18:12 w finale mistrzostw świata to pewne i zdecydowane zwycięstwo. Na taki sukces nie można się w żaden sposób przygotować. Całe to świętowanie to pełna improwizacja.

Mama klepie mnie po ramieniu i mówi: „Dobra robota”. Susan, żona Barry’ego, mocno mnie obejmuje. Jest też Keith, mój brat. A ja przez cały ten czas tylko stoję i płaczę jak dziecko na oczach milionów telewidzów!

Wtedy podchodzi do mnie David Vine i oficjalnie potwierdza, że ten magiczny moment faktycznie ma miejsce: „Steve Davis, snookerowy mistrz świata 1981!”. Potrafię wydusić z siebie tylko dwa słowa: „Jezu Chryste!”.

Pewnie, że planowałem wygłosić nieco inną mowę. „Jezu Chryste” wydukane na żywo na oczach milionów ludzi przed telewizorami trudno uznać za przejaw wybitnej inteligencji. Ostatecznie wyszło z tego mnóstwo pracy dla kogoś w BBC oraz dla samego Barry’ego, do jego biura napłynęły bowiem tony listów od poirytowanych telewidzów. Na swoją obronę powiem tylko tyle, że byłem wtedy kompletnie wyczerpany.

Odbieram czek na 20 tysięcy funtów i słynny puchar. Chłopaki z Romford Roar zgarnęli jakieś 75 tysięcy funtów z postawionych na mnie zakładów. Dla mnie jednak liczy się przede wszystkim trofeum, pieniądze mają znacznie mniejsze znaczenie. Tak już mam. Na zewnątrz rozdaję setki autografów, co teraz czynię z wielką radością.

Dzięki uprzejmości sponsorów w Grosvenor House odbywa się impreza Romford Roar. Po drodze do hotelu padam na klęczki i całuję właz piwniczny przed Brown Bear, który przyniósł mi szczęście. Potem przenosimy się do kasyna Napoleons przy Ecclesall Road, gdzie Barry wygrywa kupę kasy w ruletkę.

Następnego ranka pozuję topless pod prysznicem w hotelowej łazience. Zdjęcie trafia na pierwszą stronę „Daily Star”. Nasza podróż zaczyna się na dobre. Dokonaliśmy wielkiego przełomu. Teraz, dzisiaj. Oj, to będzie fantastyczna podróż…

Steve Davis. Interesting.

Подняться наверх