Читать книгу Bluefishing - Steve Sims - Страница 5
ОглавлениеJEDEN
BURZENIE MURÓW
Burzę mury. Usuwam przeszkody. Po prostu.
Jestem wychowanym we wschodnim Londynie synem irlandzkiego murarza. West End zawsze kojarzył mi się z elegancją i zamożnością, a East End – z dokami. W czasie drugiej wojny światowej ta część stolicy mocno ucierpiała od hitlerowskich bomb. Zabudowano ją przygnębiającymi, ciasno upakowanymi czynszówkami, pomiędzy którymi krążyli zataczający się pijacy. Życie w tej nieprzyjemnej i niebezpiecznej okolicy nie było usłane różami. Jeśli mi nie wierzysz, spróbuj marynowanego węgorza. W dzieciństwie łowiliśmy je w Tamizie.
Zajmowałem się murarką u boku ojca i szczerze tego nie cierpiałem. To bez dwóch zdań jeden z najcięższych fachów budowlanych. Murarzem był zarówno mój ojciec, jak i prawie wszyscy pozostali mężczyźni w naszej rodzinie, nic więc dziwnego, że spodziewano się po mnie, że pójdę w ich ślady. Byłem rosłym, dobrze zbudowanym chłopakiem, dlatego spadał na mnie obowiązek noszenia kozła, wielkiej trójbocznej skrzyni do transportu cegieł, która sama w sobie ważyła ze trzydzieści kilogramów. Ładowałeś cegły do kozła, zakładałeś go na ramiona i wspinałeś się po ustawionej niemal pionowo drabinie. Jeden murarz kładł około tysiąca cegieł dziennie. Praca była ciężka, wręcz katorżnicza, ale obijanie się i skarżenie na własny los nie wchodziło w grę.
Wykonywałem tę pracę przez całą nastoletniość i nienawidziłem jej z całego serca. Wiem, że gdyby dzieciak, którym wtedy byłem, mógł to dziś przeczytać, dałby mi nieźle popalić, ale patrząc na tamte czasy z dzisiejszej perspektywy (dziś jest mi ciepło i sucho, nie mam siniaków od cegieł obijających się o plecy i nie jestem upaćkany cementem), muszę przyznać, że cieszę się, iż moje początki wyglądały tak, a nie inaczej. Przekonałem się, czym jest etyka zawodowa, co dało mi przewagę zarówno w życiu, jak i w interesach, i w ogóle we wszystkim. Decydujące okazało się również to, że wiem, czym jest naprawdę sroga harówka. Jeśli pracujesz w biurze i zajmujesz się odbieraniem telefonów i pisaniem maili, to wybacz, ale nieważne, jakie piastujesz stanowisko, trudno nazwać twoją pracę fizycznie ciężką. Owszem, sztuka prowadzenia negocjacji albo opracowywania strategii marketingowej bywa trudna, ale co innego, jeśli jest piąta rano, leje jak z cebra, a ty musisz odpalić krnąbrną betoniarkę – to się nazywa harówka. Dzięki temu, że zasuwałem jak osioł, zyskałem coś, czego nie mają inni.
Wierz mi, kiedy tyrałem z ojcem, pragnąłem jedynie uwolnić się od tego znoju. Nie tylko dlatego, że praca była wyczerpująca, ale ponieważ oddawanie decyzji o własnym losie w ręce innych wydawało mi się z gruntu niewłaściwe.
To nie dla ciebie
Najgorsze, że nie było ucieczki. Dla kogoś wychowanego na East Endzie nie istniały ciekawsze perspektywy. W mojej dzielnicy dominował zupełnie inny sposób myślenia. Chciałeś czegoś lepszego, próbowałeś stawiać sobie wyższe cele – musiałeś liczyć się z komentarzami typu: „To dla tamtych, nie dla nas”.
Zdarzyło się kiedyś, że trafiłem z mamą w okolice Bond Street na West Endzie, pełne luksusowych, drogich butików. Mama uwielbiała podziwiać ukradkiem wystawy sklepowe; raz przyuważyłem, jak zerka na torebkę od Gucciego, na którą padał snop jaskrawego, mieniącego się światła. Zaproponowałem, żebyśmy podeszli bliżej, ale mama – nie uwierzysz – odmówiła.
– I tak nie byłoby mnie na nią stać – odparła zdecydowanie. – Więc po co w ogóle oglądać?
– Jak to? – zdziwiłem się, jednocześnie obawiając się tego, co usłyszę w odpowiedzi. Miałem wtedy jakieś trzynaście lat.
– Wiesz, Steve… takie rzeczy nie są dla nas. – Zwiesiła głowę i czym prędzej oddaliła się od sklepu, uznając rozmowę za zakończoną.
Zagotowało się we mnie. „Ale dlaczego? – zadałem sobie pytanie. – Czemu nie wejdziesz do sklepu i po prostu nie obejrzysz torebki? Co cię powstrzymuje? Co mnie powstrzymuje?”.
Moja rodzina powtarzała: „Nie, nie, to nie dla nas. My jesteśmy ludzie stąd, oni są ludzie stamtąd”, zginała karki, robiła, co do niej należało, i nie wychylała się. I tyle.
Każdy z nas wznosi wokół siebie mury. I nie mam tu na myśli tych, które przed laty stawiałem razem z ojcem.
Po tamtej rozmowie z matką uświadomiłem sobie, że życie wcale nie musi tak wyglądać. Zrozumiałem, że można myśleć inaczej. Pamiętam jak dziś zdumienie, kiedy dotarło do mnie, że większość tego, co nas ogranicza, znajduje się w głowie.
To nie skok do wody sprawia, że toniesz, lecz pozostawanie w niej zbyt długo
Doskonale pamiętam dzień… nie, moment, w którym zdałem sobie sprawę, że mam dość. Jest jak stop-klatka. Miałem dziewiętnaście lat i byłem przybity swoim losem. Chwilę wcześniej wtargałem trzydziestego kozła tego ranka. Zatrzymałem się na ostatnim szczeblu i spojrzałem w dół, żeby zobaczyć, kto wspina się za mną. Nagle, w osobliwym przebłysku, ujrzałem na drabinie całą swoją rodzinę: ojca, wujów, kuzynów. Ten obraz wypalił się w moim umyśle. Oto moja przyszłość, pomyślałem. Oto ja, jeśli się stąd nie wyrwę.
Tamtego dnia rzuciłem pracę. Ojciec nie był oczywiście zadowolony, ale szanował moją decyzję. W końcu, jak sam lubił mawiać, ludzie toną, bo nie wyłażą z wody, a nie dlatego, że do niej włażą. Nauczył mnie, że nie warto ciągnąć czegoś, co nam nie odpowiada – co też zrobiłem.
Nazajutrz obudziłem się bez pracy i z perspektywą szukania nowej roboty, ale za to było mi lżej na duszy. Nie miałem nic do stracenia, pragnąłem przygody. Na szczęście bardziej bałem się nudy niż harówki, dlatego pod koniec tygodnia miałem już trzy nowe zajęcia. Wcześnie rano rozwoziłem pieczywo, po południu sprzedawałem ubezpieczenia, a wieczorami robiłem za wykidajłę w klubie. Pracowałem teraz więcej godzin dziennie niż jako murarz, ale byłem tak spragniony nowych doświadczeń, że nawet mi to nie przeszkadzało. Poza tym wszystko wydawało mi się pestką w porównaniu z zapieprzem na budowie.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem w tych początkowych tygodniach pracy na własny rachunek, było kruszenie się muru, który wyrósł we mnie. Kiedy przestałem robić to, w czym się nie odnajdywałem, zacząłem cieszyć się na każdy kolejny dzień. Zniknęły strach i stres, zastąpił je dreszcz emocji związany z nowymi pomysłami i możliwościami. Wiedziałem, że nie będę rozwoził pieczywa i handlował ubezpieczeniami do końca życia. To nie tak, że nagle odnalazłem powołanie. Odkryłem jednak coś znacznie ważniejszego: świadomość, że mogę wszystko.
Oczywiście musiało minąć wiele lat, zanim wreszcie runął ten wewnętrzny mur, a z nim wszystkie pozostałe, jakie wzniosłem dokoła siebie. Jeden odważny krok potrafi wiele zmienić, ale przecież zasadnicza ewolucja nie dokona się z dnia na dzień. Kruszenie wewnętrznych murów wymaga wprawy nawet w przypadku kogoś, kto nie dorastał na East Endzie.
Zacznij burzyć
Nie chodzi wyłącznie o mnie i moje wychowanie. Wszystkim nam stale się wmawia, że nie możemy, nie wolno, nie damy rady tego albo tamtego. Przeciętny dwulatek ponad czterysta razy dziennie słyszy słowo „nie”. Od najmłodszych lat wpaja nam się to szczególne nastawienie: trzymaj się grupy. W kupie siła. Nie odstawaj. Nie wspinaj się zbyt wysoko, nie wypływaj zbyt daleko, nie jedź zbyt szybko. Albo jeszcze gorzej: uważaj, żeby nie wyjść na głupka. Nie mówi się tego wprost, ale każdemu dziecku daje się dobitnie do zrozumienia, że w porządku, możesz zapytać raz, no dwa razy, ale jeśli nadal nie rozumiesz, lepiej siedź cicho, kiwaj głową i udawaj, że łapiesz. Pilnuj się, żeby nigdy, przenigdy nie wyjść na głąba.
W Londynie mieszka Suli Breaks, który sformułował jedną z najtrafniejszych opinii, jakie kiedykolwiek słyszałem. Powiedział mianowicie: „Nienawidzę szkoły, ale uwielbiam się uczyć”. Moje doświadczenie z tą instytucją sprowadza się do tego, że zostałem wtłoczony w jej ramy po to, żeby wysilać się na czyjś rachunek i przestrzegać obcych mi zasad. Dostawałem złe stopnie za kolorowanie niewłaściwych miejsc albo kiedy kazano mi współpracować w grupie, a mnie nie udawało się znaleźć wspólnego języka z pozostałymi uczniami. System edukacji usiłował zaszczepić mi wiarę, że należy bezwzględnie przestrzegać reguł i przypadkiem nie odstawać. Później zresztą nie jest lepiej – stale słyszymy: „Nie rób tego. To jest słuszne, a tamto nie. To jest dla ciebie, a tamto nie”. Na pewno wiesz, czym jest wstyd, to uczucie, które rządzi życiem wielu ludzi i do pewnego stopnia zapewne również twoim.
Widząc człowieka sukcesu, dziewięć na dziesięć osób pomyśli: „Nie mam szans na takie życie”. Wielu z nas trwa w tym przekonaniu, które napędza strach, podcina skrzydła, uniemożliwia realizację marzeń.
Czy kiedykolwiek miałeś pomysł na siebie, wizję tego, kim chciałbyś zostać? Aktorem, biznesmenem, restauratorem, pilotem. Czy pragnąłeś robić coś, co czułeś, że jest w sam raz dla ciebie? A potem paraliżował cię strach i ostatecznie nie wychodziłeś poza dotychczasowy stan rzeczy.
Albo może przełamałeś się i rzeczywiście zrobiłeś coś w tamtym kierunku. Z początku inni zachęcali cię, podziwiając twoją odwagę. Potem jednak, kiedy droga zaczęła piąć się pod górę, a ty poświęcałeś coraz więcej czasu na doskonalenie swoich umiejętności, zmienili śpiewkę. „Warto się tak męczyć? – pytali. – Dałeś z siebie wiele, ale odpuść sobie i znajdź normalną pracę, przynajmniej będziesz miał stałe zarobki”.
Cóż mogę na to odpowiedzieć? Byłem dzieciakiem z czynszówki, synem murarza, i miałem do końca życia układać cegły. A teraz co? Burzę mury! Usuwam przeszkody. Jeśli ja mogę, to każdy może. Ty też.
Już prawie pora, bym nauczył cię bluefishingu. Najpierw jednak opowiem o haśle.
WSKAZÓWKI
z „Podręcznika bluefishingu”
Pozbądź się myśli: „Nie mam szans na takie życie” i zadaj sobie pytanie: „Właściwie czemu nie?”.
To nie skok do wody sprawia, że toniesz, lecz pozostawanie w niej zbyt długo. Dlatego skacz śmiało, bluefisherze.