Читать книгу Małe wielkie odkrycia. Najważniejsze wynalazki, które odmieniły świat - Steven Johnson - Страница 5
Wstęp Robot historyk i skrzydło kolibra
ОглавлениеPonad dwadzieścia lat temu meksykańsko-amerykański artysta i filozof Manuel DeLanda wydał osobliwą, ale cudowną książkę War in the Age of Intelligent Machines. Traktowała ona, teoretycznie, o historii technologii militarnych, ale w zasadzie nie miała wiele wspólnego z tym tematem. Zamiast zajmować się heroicznymi dokonaniami projektantów łodzi podwodnych, opisanymi przez jakiegoś profesora z akademii marynarki wojennej, DeLanda opowiada o teorii chaosu, biologii ewolucyjnej i francuskim poststrukturalizmie, które splata z historią powstania naboju stożkowego, radaru i innych militarnych innowacji. Pamiętam, że kiedy czytałem tę książkę jeszcze jako student, myślałem o niej w kategoriach publikacji sui generis; sprawiała wrażenie, jakby jej autor przybył na Ziemię z obcej planety zamieszkiwanej przez inny rodzaj inteligencji. Wydała mi się hipnotyzująca i konfundująca zarazem.
DeLanda rozpoczyna swoją książkę błyskotliwym pomysłem interpretacyjnym. Proponuje, abyśmy wyobrazili sobie pracę historyczną spisaną w nieokreślonej przyszłości przez jakąś formę sztucznej inteligencji, której zadaniem byłoby omówienie poprzedniego tysiąclecia. „Można domniemywać – pisze DeLanda – że tekst robota historyka różniłby się znacząco od spisanego przez jednostkę ludzką”. Chwile, które zajmują poczesne miejsce w historii człowieka – podbój obu Ameryk przez Europejczyków, upadek Imperium Rzymskiego, Wielka Karta Swobód[1] – byłyby z perspektywy robota zaledwie przypisami. Z kolei wydarzenia wydające nam się marginalnymi – XVIII-wieczne zabawkowe automaty markujące grę w szachy, krosno żakardowe, które dało początek wykorzystywanym we wczesnych komputerach kartom perforowanym – robot historyk uznałby za przełomowe, istne kamienie milowe wyznaczające kurs na teraźniejszość. „Człowiek próbowałby zrozumieć konstrukcję mechanizmu zegarowego, silnika czy innego ustrojstwa – tłumaczył DeLanda – robot zaś z pewnością położyłby większy nacisk na wpływ, jaki maszyny te wywarły na ewolucję rasy ludzkiej. Podkreśliłby fakt, że mechanizm zegarowy był niegdyś dominującą technologią na tej planecie, a jej mieszkańcy wyobrażali sobie świat jako podobny system składający się z kółek zębatych”.
Próżno jednak szukać inteligentnego robota w niniejszej książce. Innowacje tu opisane przynależą do codzienności, nie science fiction: żarówki, nagrania dźwiękowe, klimatyzacja, szklanka czystej kranówki, zegarek na rękę, soczewka. Ale podjąłem się próby opowiedzenia historii owych wynalazków z perspektywy bliskiej tej, jaką przyjąłby robot DeLandy. Bo gdyby żarówka mogłaby spisać dzieje ostatnich trzystu lat, też wyglądałyby one inaczej. Przekonamy się, ile czasu poświęciliśmy na poszukiwania sztucznego światła, jak dużej pomysłowości i jak wielkiego wysiłku wymagał triumf nad ciemnością, jak rzeczy, na które wpadliśmy wcześniej, a które nie miały pozornie nic wspólnego z żarówką, wpłynęły na cały ten proces.
A historia ta warta jest opowiedzenia po części dlatego, że pozwoli nam spojrzeć świeżym okiem na coś, co uznajemy za oczywiste. Wychowani w rozwiniętym technologicznie świecie, zazwyczaj nie poświęcamy ani chwili, aby zastanowić się nad cudownością samej możliwości napicia się wody z kranu bez obawy, że za czterdzieści osiem godzin umrzemy na cholerę. Dzięki klimatyzacji wielu z nas żyje komfortowo w warunkach klimatycznych, które jeszcze pięćdziesiąt lat temu były nie do zniesienia. Jesteśmy otoczeni i wspomagani przez różnorakie przedmioty; zaklęto w nich pomysłowość oraz kreatywność tysięcy ludzi stąpających po tej ziemi przed nami: wynalazców, hobbystów i reformatorów wytrwale dążących do rozwiązania kwestii sztucznego oświetlenia lub czystej wody pitnej. Dzisiaj korzystamy z luksusów bez zastanowienia, a robot historyk niechybnie przypomniałby nam, że mamy u tych ludzi taki sam, jeśli nie większy dług, jak u królów, zdobywców i władców, których imiona podkreślono grubą krechą w każdej książce do historii. Ale istnieje inny powód, aby raz jeszcze spisać nasze dzieje. Innowacje te bowiem zainicjowały szersze zmiany społeczne, niż moglibyśmy się spodziewać.
Przeważnie początek historii danego wynalazku wiąże się z koniecznością uporania się z określonym problemem, ale kiedy już stanie się on przedmiotem powszechnego użytku, często inicjuje niezwykle trudne do przewidzenia zmiany. Taki wzorzec zdarzeń występuje od zawsze w ewolucyjnej historii. Pomyślmy chociażby o akcie zapylenia: gdzieś w okresie kredy kwiaty zaczęły wytwarzać kolory i zapachy, co miało sygnalizować obecność pyłku i ściągnąć owady, które z kolei równocześnie wykształciły narzędzia potrzebne do zebrania pyłku i przy okazji przeniesienia go na inne rośliny. Z czasem kwiaty wyprodukowały wysokoenergetyczny nektar, aby przyciągnąć insekty i zachęcić je do rytuału zapylania. Tymczasem u pszczół i innych owadów rozwinęły się narządy czuciowe, pozwalające im korzystać z owych nowinek ewolucyjnych. To dobór naturalny innego rodzaju, nieopierający się na zero-jedynkowej rywalizacji, zazwyczaj lansowanej w uproszczonych wersjach darwinizmu, ale na symbiozie: owadom i kwiatom udało się przetrwać, gdyż idealnie dopasowały się do siebie (techniczny termin opisujący to zjawisko to koewolucja). Fakt ten nie umknął także Karolowi Darwinowi, który kolejną po O pochodzeniu gatunków publikację poświęcił właśnie tematowi zapylania storczyków.
Koewolucyjne interakcje prowadziły często do transformacji w organizmy niemające, na pierwszy rzut oka, bezpośredniego związku z gatunkami wyjściowymi. Symbioza pomiędzy roślinami kwiatowymi a insektami, prowadząca do produkcji nektaru, otworzyła furtkę o wiele większym organizmom – kolibrom – które również mogły zająć się jego zbieraniem, choć żeby się do tego zabrać, musiały wykształcić osobliwą mechanikę lotu, umożliwiającą unoszenie się na wysokości kwiatu, do czego większość ptaków nie jest zdolna. Owady potrafią ustabilizować swoją pozycję, gdyż są pozbawione kręgosłupa, a co za tym idzie, anatomia umożliwia im niesamowitą giętkość. Lecz mimo ograniczeń nałożonych przez układ kostny kolibry opracowały nowy sposób poruszania skrzydłami: na przemian w dół i w górę – umożliwia im to zawiśnięcie w powietrzu podczas zbierania nektaru. To doskonały przykład dziwacznego skoku ewolucyjnego, które zdarzają się stale: na skutek opracowania przez rośliny pewnej strategii reprodukcyjnej skrzydła kolibra wykształciły się w konkretnej formie. Przyrodnicy mogliby przyjąć logiczne założenie, iż schemat owadzich zachowań, towarzyszących nowemu i dziwacznemu rytuałowi, jakim jest akt zapylenia, który wyewoluował wraz z rozwojem roślin kwiatowych, nie ma nic wspólnego ze środowiskiem ptasim. Ale krok ten przyspieszył jedną z najbardziej zadziwiających transformacji w historii ewolucyjnej ptaków.
Dzieje pojawiania się innowacji wyglądają podobnie. Prasa drukarska Jana Gutenberga zainicjowała zwiększony popyt na okulary, gdyż dzięki nowemu zwyczajowi czytania Europejczycy zorientowali się, że cierpią na dalekowzroczność. Z kolei ta zmiana wzmogła zainteresowanie soczewkami, co doprowadziło do wynalezienia mikroskopu, który niedługo potem pozwolił nam stwierdzić, że nasze ciało składa się z komórek. Któż mógłby pomyśleć, że technologia druku ma cokolwiek wspólnego z poszerzeniem naszego wglądu do skali komórkowej, tak jak mało komu przyszłoby do głowy, że pojawienie się pyłku wpłynie na budowę skrzydła kolibra. Ale tak wygląda omawiany proces zmian.
Na pierwszy rzut oka może to brzmieć jak wariacja na temat słynnego efektu motyla z teorii chaosu, który mówi, jakoby trzepot owadzich skrzydeł w Kalifornii może wywołać huragan na drugiej półkuli ziemskiej. Lecz to dwie zupełnie różne rzeczy. Niezwykłość (zresztą niepokojąca) efektu motyla zakłada istnienie łańcucha nieznanych i przypadkowych zdarzeń, co uniemożliwia identyfikację ogniwa łączącego zawirowanie powietrza przy skrzydłach owada z rozwojem systemu burzowego nad Atlantykiem. Oczywiście nie można wykluczyć powiązania obu tych zjawisk na pewnym poziomie, ale przeanalizowanie tej zależności lub, co jeszcze trudniejsze, przewidzenie następstwa zdarzeń leży poza naszym zasięgiem. W przypadku kwiatu i kolibra chodzi o coś innego: są to dwa całkowicie odmienne organizmy o różnych potrzebach i zdolnościach, nie mówiąc już o systemach biologicznych, mimo to roślina wyraźnie zapoczątkowała pewne w pełni wytłumaczalne zmiany w budowie ptaka.
Książka ta traktuje po części o takich dziwacznych zależnościach, o „efekcie kolibra”. Innowacje na jednym polu – a czasem nawet całe ich serie – nierzadko decydują o zmianach zachodzących na zupełnie innym. Efekt kolibra przejawia się na różne sposoby. Niektóre są dość intuicyjne: różnice w rzędzie wielkości są coraz pokaźniejsze i wyzwalane zasoby energii czy informacji wprawiają w ruch chaotyczną falę zmian, która zrywa intelektualne i społeczne bariery. Proszę spojrzeć chociażby na rozwój internetu. Inne efekty kolibra są bardziej subtelne i trudniejsze do zauważenia. Przełom w naszych możliwościach zmierzenia danego fenomenu – czas, temperatura, masa – często otwiera nam oczy na rzeczy, które wydają się zupełnie niepowiązane (zegar z wahadłem wpłynął na rozwój miast w okresie rewolucji przemysłowej). Bywa też tak, co pokazuje historia Gutenberga i soczewki, że nowy wynalazek przyczynia się do wykrycia wady lub słabości w naszym organizmie, co pcha nas w niespodziewanym kierunku i prowadzi do opracowania narzędzi zdolnych rozwiązać problem, który sam w sobie stanowił odkrycie. Ale takowe narzędzia pomagają również obalić naturalne bariery i ograniczenia stojące na drodze rozwoju człowieka, tak jak klimatyzacja umożliwiła ludziom kolonizację nieprzyjaznych miejsc na skalę, która zadziwiłaby naszego przodka sprzed trzech pokoleń.
Niekiedy nowe narzędzia mają na nas wpływ metaforyczny, jak w opisywanym przez naszego robota historyka związku pomiędzy zegarem a mechanistyczną wizją fizyki, ujmującą Wszechświat jako system kółek zębatych.
Prześledzenie efektu kolibra w historii udowadnia dobitnie, że transformacje społeczne nie zawsze są bezpośrednim wynikiem działania człowieka. Nieraz zmiany rzeczywiście inicjują przywódcy polityczni, wynalazcy lub protestujący aktywiści, którzy świadomie budują nową rzeczywistość. Na przykład istnienie systemu amerykańskich autostrad międzystanowych jest w sporej mierze zasługą uchwalonego w 1956 roku programu budowy dróg. Lecz w wielu przypadkach innowacje zdają się żyć własnym życiem i są źródłem zmian zachodzących w społeczeństwie, które nie zostały przewidziane. Twórcy klimatyzacji nie próbowali wprowadzać korekt na politycznej mapie Ameryki, kiedy zdecydowali się chłodzić salony i gabinety, ale, jak się przekonamy, opracowana przez nich technologia umożliwiła nakreślenie śmielszego planu osadniczego, co znowuż nie pozostało bez wpływu na kolejne decyzje Kongresu i Białego Domu.
Oparłem się zrozumiałej pokusie oceny owych zmian nie tylko dlatego, że moja książka jest pochwałą geniuszu. Chodzi również o to, że pojawienie się wynalazku może mieć najróżniejsze konsekwencje. Przeważająca część wybranych przez nas innowacji w oczywisty sposób miała prowadzić do osiągnięcia konkretnego celu, a przypadki, kiedy wybraliśmy gorszą technologię lub metodę naukową, a nie bardziej produktywną lub akuratną, są wyjątkami potwierdzającymi tę regułę. Bo nawet gdy, choć na krótko, wybraliśmy nośnik VHS, a nie Betamax, za moment nadszedł bardziej zaawansowany od obu format DVD. I kiedy spogląda się na zakręty historii z tej perspektywy, można zauważyć, że ciąży ona ku lepszym narzędziom, lepszym źródłom energii, lepszym sposobom przekazu informacji.
Problem leży w kwestiach zewnętrznych i nieprzewidzianych konsekwencjach. Kiedy w 1999 roku Google uruchomiło swoją pierwszą wyszukiwarkę, była to znaczna zmiana w sposobie przeglądania obszernych zasobów sieci i okazja do świętowania z kilku względów: Google uczyniło internet bardziej użytecznym, a do tego całkowicie za darmo. Ale potem firma zaczęła sprzedawać reklamy powiązane z wynikami wyszukiwania i już po kilku latach Google (a także niektóre serwisy internetowe, jak Craigslist) przejęło segment ogłoszeń drobnych, będących do tej pory domeną lokalnych gazet. Nikt nie spodziewał się podobnego obrotu sprawy, nawet twórcy firmy. Można się upierać – ja sam też byłbym do tego skłonny – że wyszło to prasie na zdrowie, gdyż nowe wyzwanie zmusiło media do opracowania lepszych form dziennikarstwa, wykorzystujących niebywałe możliwości globalnej sieci. Z pewnością jednak można powiedzieć, iż reklama internetowa summa summarum miała negatywny wpływ na sprzedaż prasy drukowanej. Podobna debata toczy się przy okazji każdej technologicznej nowinki. Samochody umożliwiają nam sprawniejsze przemieszczanie się niż zaprzęg konny, ale czy wynalazek ten wart był obciążenia środowiska i zaniedbania potrzeb pieszych? Klimatyzacja pozwoliła nam żyć na pustyni, ale jakim kosztem zużycia wody?
Ja jednak jestem daleki od wydawania opinii. Dyskusja nad tym, czy zmiana jest dla nas w dłuższej perspektywie faktycznie korzystna, to nie to samo, co rozgryzanie, jak do niej w ogóle doszło. Obie kwestie są niezbędne do zrozumienia naszej historii i wyznaczenia kursu prowadzącego w przyszłość. Musimy potrafić określić, jak dochodzi do narodzin innowacji; musimy umieć przewidzieć, na tyle, na ile to możliwe, efekty kolibra, które przyczynią się do transformacji innych dziedzin po tym, jak już dany wynalazek się upowszechni. Konieczny jest także system oceny pomocny w podejmowaniu decyzji co do kolejnego kroku, jaki podjąć warto; czy dane korzyści przewyższą nakłady. Próbowałem wyłuszczyć całą gamę konsekwencji związanych z opisanymi w tej książce wynalazkami bez względu na to, czy zostały one uznane za złe, czy dobre. Lampa próżniowa umożliwiła masowej publiczności cieszenie się urokami jazzu, ale także pomogła nagłaśniać zjazdy norymberskie. To, jak czujemy się z owymi innowacjami – czy żyje się nam lepiej po wynalezieniu takiej lampy? – zależy tylko od naszych osobistych przekonań politycznych i stosunku do przemian społecznych.
Powinienem jeszcze napomknąć o kolejnym elemencie istotnym dla tej książki: owi „my”, przewijający się na jej stronach, to mieszkańcy Ameryki Północnej i Europy. Droga, jaką przebyły Chiny czy Brazylia, jest inna i nie mniej interesująca. Historia europejska i północnoamerykańska, choć ograniczona do pewnego spektrum, dotyczy znacznie szerszej gamy zjawisk związanych z doświadczeniami krytycznymi – udoskonalenie metod naukowych, industrializacja – które wpłynęły potem na cały świat. Pytanie o to, dlaczego pewne zmiany zachodziły w pierwszej kolejności w Europie, jest jednym z najciekawszych, ale nie zajmę się nim tutaj. Zaczarowane przedmioty codziennego użytku – żarówki, soczewki i nagrania – są dzisiaj powszechne na całym świecie; opowiedzenie o minionym tysiącu lat z tej perspektywy powinno być interesujące dla czytelnika pochodzącego z każdego zakątka globu. Innowacje zależą od historii geopolitycznej, rodzą się w miastach i ośrodkach handlowych. Ale wynalazki nigdy nie są cierpliwe, nie respektują granic i nie odróżniają narodowości, szczególnie dzisiaj, kiedy jesteśmy z sobą połączeni jak nigdy wcześniej.
Próbowałem trzymać się owego punktu widzenia, gdyż historia, którą zdecydowałem się opowiedzieć, jest niezwykle obszerna. Pisząc na przykład o odkryciu przez nas umiejętności nagrywania i odtwarzania ludzkiego głosu, nie mówię jedynie o kilku genialnych wynalazcach, Edisonach i Bellach, których imiona zna każdy uczeń, ale także o XVIII-wiecznych rycinach anatomicznych ludzkiego ucha, o zatonięciu „Titanica”, działaczach na rzecz praw obywatelskich i niecodziennych właściwościach akustycznych popsutej lampy próżniowej. Podobne podejście nazwałem „historią długiego zoomu”; to próba wytłumaczenia pewnych zmian przy jednoczesnej analizie ich skali, od wibracji fal dźwiękowych, odbieranych przez nasze bębenki, aż do masowych ruchów politycznych. Być może lepiej byłoby przyporządkować narrację historyczną danej jednostce lub narodowi, ale na pewnym poziomie nierozważnie jest trzymać się tych granic. Historia toczy się nie tylko na poziomie atomu czy globalnej zmiany klimatycznej. Jeśli więc podejmujemy się próby jej zrozumienia, musimy przyjąć podejście, które pozwoli nam oddać jej sprawiedliwość na wszystkich poziomach. Fizyk Richard Feynman podobnie opisał niegdyś związek pomiędzy estetyką a nauką:
Mam przyjaciela artystę. Czasem patrzy on na pewne rzeczy w sposób, z którym trudno mi się zgodzić; na przykład bierze do ręki kwiat i mówi: „Spójrz, jaki jest piękny”. Przytakuję. A wtedy on dodaje: „Jako artysta dostrzegam jego piękno, ale ty, naukowiec, rozkładasz go na czynniki pierwsze i staje się mdły”. I wówczas gada jak wariat. Po pierwsze, uważam, że piękno, o którym mówi, jest dostępne także i dla innych, w tym mnie, choć faktycznie mogę nie mieć tak wysoko rozwiniętego zmysłu estetycznego co on, ale potrafię docenić urodę kwiatu.
Po drugie, widzę w nim więcej niż on. Potrafię wyobrazić sobie strukturę komórkową kwiatu, skomplikowane procesy, jakie zachodzą wewnątrz, którym również nie sposób odmówić piękna. Nie jest bowiem ono ograniczone do jednego tylko aspektu. Tkwi także w tych drobnych komórkach, z jakich zbudowana jest roślina, w tych wszystkich procesach. Już to, w jaki sposób wyewoluowały barwy tego kwiatu, żeby mógł on przyciągać do siebie owady w celu zapylenia, jest interesujące, bo sugeruje, że insekty widzą kolory. Pojawia się wobec tego pytanie: czy niższe gatunki posiadają zmysł estetyczny? Czym on w ogóle jest?
Tego typu pytania udowadniają, że wiedza naukowa nie zubaża, lecz wzbogaca poznanie, pogłębia tajemnicę, jaką kryje w sobie kwiat, pozwala zachwycić się nim bardziej. Nie rozumiem, w jaki sposób miałaby zubażać moje doświadczenie.
Jest coś niezaprzeczalnie pociągającego w opowieściach o wielkich wynalazcach lub naukowcach – przywołajmy choćby Galileusza i jego teleskop – którzy kroczą ku rewolucyjnemu pomysłowi. Ale mają one drugie dno, oferujące odpowiedź na pytanie, jaki wpływ nabycie umiejętności produkcji soczewek miało na właściwości ditlenku krzemu i upadek Konstantynopola. Opowiedzenie historii z perspektywy długiego zoomu nie zubaża utrwalonej relacji historycznej, skupiającej się na geniuszu Galileusza. Jedynie ją wzbogaca.
Hrabstwo Marin, Kalifornia,
luty 2014