Читать книгу Srebrna droga - Stina Jackson - Страница 8
ОглавлениеLelle palił tylko wtedy, kiedy jej szukał.
Pojawiała się obok, na fotelu pasażera, za każdym razem, gdy zapalał papierosa. Prawie czuł jej wymowne spojrzenie znad okularów.
– Myślałam, że rzuciłeś.
– Bo faktycznie rzuciłem. Mam ochotę tylko na jednego.
Domyślał się, że kręciła głową i wykrzywiała wargi, odsłaniając zaostrzone kły, których się tak bardzo wstydziła. Właśnie wtedy widział ją najwyraźniej. On jechał samochodem, a nocne słońce nie chciało zajść za horyzont. Jej włosy, prawie białe, gdy padało na nie światło, ciemne piegi na policzkach, które w ostatnim czasie próbowała tuszować podkładem, i oczy, które widziały wszystko, choć wydawało się, że nie patrzy. Była bardziej podobna do Anette niż do niego i całe szczęście, bo urody po nim odziedziczyć nie mogła. Uważałby, że jest piękna, nawet gdyby nie był jej ojcem. Już w dzieciństwie wszyscy się za nią oglądali na ulicy. Należała do dzieci, które wywołują uśmiech u zmęczonych życiem ludzi. Teraz to już jednak przeszłość. Nikt jej nie widział od trzech lat, a przynajmniej się nie przyznał.
Papierosy się skończyły, zanim dotarł do Jörn. Liny już przy nim nie było. W samochodzie było pusto i cicho, prawie zapomniał, gdzie jest. Oczy wpatrzone w drogę, choć właściwie jej nie widział. Jechał drogą krajową 95, powszechnie zwaną Srebrną Drogą. Po tylu latach nauczył się jej na pamięć. Znał każdy zakręt. Wiedział, gdzie można napotkać łosie i renifery wychodzące na jezdnię przez dziury w ogrodzeniu przeciw zwierzynie. Kojarzył dołki, w których robiły się kałuże i leśne jeziorka, nad którymi zbierały się mgły rozmywające kontury świata. Przed wiekami transportowano tędy srebro z kopalni w Nasafjäll do portów na wybrzeżu Botnika Północnego. Teraz droga wiła się niczym rzeka spływająca z gór do morza, wrzynała meandrami w bezkresne lasy, łącząc Glimmersträsk z innymi miejscowościami regionu. Nigdy jej nie porzuci, choć nienawidził jej najbardziej na świecie. To ona pochłonęła jego córkę, tu zaginęła.
Nikt nie wiedział, że nocami jeździ tam i z powrotem, szukając Liny. O tym, że pali jednego za drugim, obejmuje prawym ramieniem fotel pasażera i rozmawia z córką, jakby tam siedziała, jakby nie zaginęła. Po odejściu żony nie miał z kim o tym pogadać. Powiedziała, że to wszystko jego wina. To on odwiózł Linę na przystanek tamtego ranka. To na nim ciążyła odpowiedzialność.
Do Skellefteå dotarł koło trzeciej. Zatrzymał się na stacji, żeby zatankować i uzupełnić zapas kawy w termosie. Mimo wczesnej pory stojący za ladą rudowłosy chłopak z grzywką zaczesaną na bok był energiczny i rozbawiony. Miał nie więcej niż dziewiętnaście, dwadzieścia lat. Czyli tyle, ile miałaby teraz Lina. Choć nie bardzo potrafił ją sobie wyobrazić jako dorosłą kobietę. Mimo wyrzutów sumienia kupił paczkę Marlboro Lights. Jego spojrzenie przyciągnął stojący przy kasie karton z olejkiem na komary. Niezdarnie szukał karty płatniczej. Wszystko przypominało mu Linę. Tamtego poranka, gdy widział ją po raz ostatni, była grubo posmarowana tym olejkiem. Chyba właśnie to najbardziej utkwiło mu w pamięci, że kiedy wysiadła, opuścił szybę do końca, żeby wywietrzyć ten zapach. Nie pamiętał, co mówili, czy była radosna, czy smutna, co jedli na śniadanie. Potem zdarzyło się tyle rzeczy, że została mu tylko woń olejku. Tamtego wieczora powtarzał policjantom, że Lina śmierdziała środkiem przeciw komarom. Anette patrzyła na niego jakby był obcy, jakby się za niego wstydziła. To też pamiętał.
Otworzył nową paczkę, włożył papierosa do ust i nie zapalając go, wyjechał na drogę, tym razem kierując się na północ. Powrót do domu mijał mu zawsze szybciej i w poczuciu nadziei, a nie zniechęcenia. Wiszące na łańcuszku pod lusterkiem wstecznym srebrne serduszko Liny bujało się, odbijając promienie słońca. Znowu siedziała obok niego z twarzą ukrytą pod zasłoną jasnych włosów.
– Tato, czy zdajesz sobie sprawę, że w ciągu kilku godzin wypaliłeś dwadzieścia jeden papierosów?
Lelle strząsnął popiół za okno i wydmuchał dym tak, żeby nie poleciał na nią.
– Naprawdę aż tyle?
Lina podniosła oczy ku niebu, jakby przywołując na pomoc siły wyższe.
– Czy wiesz, że każdy papieros skraca ci życie o dziewięć minut, więc dzisiejszej nocy zbliżyłeś się do śmierci o sto osiemdziesiąt dziewięć minut.
– Oj tam! – prychnął Lelle. – Co za różnica i tak nie mam po co żyć.
Spojrzała mu w oczy z wyrzutem.
– Musisz mnie znaleźć. Tylko ty możesz tego dokonać.
*
Meja leżała z rękami splecionymi na brzuchu, próbując nie słuchać niczego. Ani burczącego z głodu brzucha pod swoimi palcami, ani tego drugiego. Obrzydliwych odgłosów przenikających przez cienką podłogę. Sapiących oddechów Silje i jego – tego nowego faceta. Skrzypienia łóżka i szczekania psa. Mężczyzna ryknął na niego, żeby się zamknął i poszedł spać.
Był środek nocy, ale słońce świeciło mocno przez okienko pokoiku na poddaszu. Muskało złotą smugą poszarzałe ściany i ujawniało siatkę żyłek pod zamkniętymi powiekami. Meja nie mogła spać. Uklękła przy niskim oknie i zdjęła ręką pajęczynę. Jak okiem sięgnąć niebieskie, nocne niebo i sinawa połać lasu. Gdy wyciągnęła mocniej szyję, zobaczyła jeszcze jezioro – czarne, spokojne, zachęcające do odwiedzin. Miała wrażenie, że jest uprowadzoną księżniczką z bajki. Zamkniętą w ponurej wieży otoczonej siedmiomilowym lasem i skazaną na słuchanie odgłosów seksu mieszkającej piętro niżej macochy. Choć Silje nie była jej macochą, tylko mamą.
Żadna z nich nie była wcześniej w Norrlandii. Podczas podróży pociągiem obie miały chwile zwątpienia, kłóciły się, płakały, a potem siedziały bez słowa, wpatrzone w coraz bardziej gęstniejące połacie lasów i coraz dłuższe odległości między kolejnymi stacjami. Silje zaklinała się, że to będzie ostatnia przeprowadzka w ich życiu. Mężczyzna, którego tym razem wybrała, miał na imię Torbjörn i był właścicielem gospodarstwa we wsi o nazwie Glimmersträsk. Poznali się na serwisie randkowym, przegadali wiele godzin przez telefon. Meja słyszała, jak mówił z wyraźnym norrlandzkim akcentem. Widziała fotografię barczystego faceta z wąsami, którego oczy w uśmiechu zwężały się do szparek. Na jednym zdjęciu trzymał w rękach akordeon, na innym pochylał się nad przeręblem i pokazywał z dumą rybę z czerwonymi łuskami. Według Silje Torbjörn to prawdziwy facet, taki, który wie, jak przeżyć najgorsze chwile i potrafi zadbać o swoich.
W końcu wysiadły na stacji kolejowej w środku lasu. Drewniany budynek dworca był zamknięty na klucz. Nikt inny nie wysiadł w tym miejscu, więc kiedy pociąg odjechał i zniknął wśród drzew, stały z bezradnie opuszczonymi rękami. Ziemia pod ich stopami ciągle jeszcze wibrowała. Silje zapaliła papierosa i ruszyła przed siebie, ciągnąc walizkę po zniszczonym peronie. Meja trwała bez ruchu, wsłuchana w szum drzew i brzęczenie milionów dopiero co wyklutych komarów. Czuła w brzuchu narastający krzyk. Nie chciała iść za Silje, ale nie miała odwagi zostać tam, gdzie stała. Las po drugiej stronie torów przypominał zielono-czarną kurtynę wznoszącą się do jasnego nieba. Między drzewami poruszały się tysiące cieni. Zwierząt nie zauważyła, ale poczucie, że jest obserwowana, było tak realne, jakby stała na środku rynku. Setki par oczu dotykających jej skóry.
Silje zdążyła już dojść do zniszczonego parkingu, na którym stał mocno pordzewiały ford, a przy nim mężczyzna w czapce z daszkiem zacieniającej mu twarz. Kiedy je zobaczył, odkleił się od maski, wyprostował i uśmiechnął, odsłaniając schowany pod wargą snus. W rzeczywistości Torbjörn był jeszcze bardziej barczysty, bardziej krzepki niż na zdjęciu. W jego ruchach było jednak sporo nieporadności, niezgrabności, jakby nie do końca uświadamiał sobie swoje rozmiary. Silje puściła walizkę i objęła go tak, jak gdyby był kołem ratunkowym mającym uratować ją z leśnych ostępów. Meja stanęła obok ze wzrokiem wbitym w pęknięcie w asfalcie, wykorzystane przez mniszka lekarskiego jako rabatka. Słyszała, że się całują, mocno pracują językami.
– To moja córka, Meja.
Silje otarła usta i machnęła ręką w kierunku Mei. Torbjörn spojrzał na nią spod daszka i wypowiedział słowa powitania wyraźnym lokalnym dialektem. Meja nie odrywała wzroku od ziemi, aby podkreślić, że to wszystko dzieje się wbrew jej woli.
W samochodzie śmierdziało mokrą psią sierścią, a na tylnym siedzeniu leżała wyprawiona szorstka skóra jakiegoś zwierzęcia. Przez pęknięcia w zniszczonej tapicerce oparcia wyłaziła żółta wyściółka. Meja usiadła na samym brzegu i oddychała przez usta. Silje mówiła, że Torbjörn był bogaty, ale sądząc po samochodzie, chyba przesadzała. Droga do jego domu biegła przez posępny las świerkowy urozmaicony miejscami po wyrębie i małymi, pojedynczymi jeziorkami, których wody połyskiwały między drzewami jak łzy.
Gdy dojechali do Glimmersträsk, Meja o mało się nie rozpłakała. Trzymający wcześniej rękę na udzie siedzącej obok Silje Torbjörn, teraz podnosił ją od czasu do czasu, żeby pokazać im jakieś ważne miejsce – sklep ICA, szkoła, pizzeria, poczta i bank. Robił to z nieskrywaną dumą. Budynki mieszkalne były okazałe i oddalone od siebie. Im dłużej jechali, tym większe stawały się odległości między zagrodami. Pośród nich rozciągały się lasy, pola i pastwiska. Tu i ówdzie rozlegało się szczekanie psa. Policzki Silje się zaczerwieniły.
– Meja, tylko popatrz, jak tu pięknie. Jak w bajce!
Torbjörn powiedział, żeby chwilę zaczekała z pochwałami, bo on mieszka po drugiej stronie mokradeł. Meja zastanawiała się, co to może znaczyć. Droga przed nimi zwęziła się, las przysuwał się coraz bliżej, w samochodzie zapanowała głucha cisza. Widok przemykających za oknem strzelistych sosen zapierał dech w piersiach.
Siedlisko Torbjörna znajdowało się na odludnej polanie. Możliwe, że kiedyś ten piętrowy budynek był okazały, ale teraz wyglądał, jakby zapadał się pod ziemię, strasząc łuszczącymi się płatami czerwonej farby. Gdy wysiedli z samochodu, przywitało ich szczekanie uwięzionego na łańcuchu psa. Poza tym żadnych innych odgłosów oprócz szumu wiatru szarpiącego długie gałęzie świerków. Meja rozglądała się niepewnie wokół.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Torbjörn, rozkładając szeroko ręce.
– Jak cicho i spokojnie – powiedziała Silje, ale jej wcześniejszy zachwyt gdzieś zniknął.
Torbjörn wziął ich walizki, wniósł je do środka i postawił na czarnej od brudu podłodze. W domu panował zaduch, śmierdziało dymem i starym tłuszczem. Patrzyły na nich welurowe meble z minionej dekady. Pokryte prążkowaną, brązową tapetą ściany ozdobione były porożami i taką kolekcją zakrzywionych noży w pokrowcach, że Meja chyba nigdy tylu nie widziała. Próbowała bezskutecznie złapać spojrzenie matki. Silje przykleiła do twarzy uśmiech, który znaczył, że jest gotowa wytrzymać prawie wszystko i było pewne, że nie przyzna się teraz do pomyłki.
Pojękiwania z dołu ucichły. Teraz rozśpiewały się ptaki. Nigdy wcześniej nie słyszała czegoś podobnego, świergotanie prawie histeryczne, nieprzyjemne. Skosy dachu tworzyły nad jej głową trójkąt, z którego desek wpatrywały się w nią setki maleńkich oczu. Gdy stali na schodach i Torbjörn pokazywał jej, gdzie będzie teraz mieszkać, nazwał go triangułem. Dostała własny pokój na poddaszu. Pierwszy raz od bardzo dawna. Zazwyczaj musiały jej wystarczyć własne dłonie, gdy chciała się odseparować od dźwięków. Od złości i desperacji dorosłych, uderzających o siebie ciał. Nieważne jak daleko się przeprowadzały, te odgłosy dręczyły ją wszędzie.
*
Dopiero gdy koła zjechały na pobocze i samochód zaczął podskakiwać, Lelle zauważył, jak bardzo był zmęczony. Opuścił szybę i uderzył się parę razy po twarzy, aż poczuł pieczenie. Fotel obok był pusty, Lina zniknęła. Takie jeżdżenie po nocach też by się jej nie podobało. Żeby nie zasnąć, zapalił kolejnego papierosa.
Gdy dojechał do domu w Glimmersträsk, nadal piekły go policzki. Zaparkował przy przystanku autobusowym. Podejrzliwie przyglądał się banalnej szklanej wiacie ozdobionej graffiti i ptasimi odchodami. Było bardzo wcześnie, pierwszy autobus jeszcze nie odjechał. Lelle wysiadł z samochodu i podszedł do zniszczonej, podrapanej drewnianej ławki. Na ziemi leżały papierki po cukierkach i rozdeptana guma do żucia. W kałuży odbijały się promienie nocnego słońca. Lelle nie mógł sobie przypomnieć, kiedy padało. Zrobił kilka kółek wokół wiaty, zatrzymał się jak zwykle w miejscu, w którym stała Lina, gdy ją wtedy zostawił. Oparł ramię o brudne szkło, dokładnie tak jak ona. Nonszalancko, jakby chciała pokazać, że to nic takiego. Pierwsza prawdziwa wakacyjna praca. Sadzenie lasu w Arjeplog. Porządny zastrzyk gotówki przed rozpoczęciem roku szkolnego. Przecież to nic szczególnego.
To jego wina, że przyjechali za wcześnie. Bał się, że Lina nie zdąży na autobus i pierwszego dnia spóźni się do pracy. A ona nie miała o to pretensji. Był rozświergotany, ciepły czerwcowy poranek. Stała tam całkiem sama, a słońce odbijało się od jego starych okularów pilotek, które od niego wyprosiła, choć zakrywały jej pół twarzy. Może mu pomachała, może nawet wysłała całusa. Często tak robiła.
Młody policjant miał podobne okulary przeciwsłoneczne. Gdy wszedł do przedpokoju, podniósł je na czoło i skupiony spojrzał na Lellego i Anette.
– Państwa córka nie wsiadła do porannego autobusu.
– To niemożliwe – powiedział wtedy Lelle. – Przecież zostawiłem ją na przystanku!
Policjant pokręcił głową, aż spadły mu okulary.
– Pana córki nie było w tym autobusie, rozmawialiśmy z kierowcą i z pasażerami. Nikt jej nie widział.
Już wtedy patrzyli na niego jakoś dziwnie. Wyczuwał to. Policjanci i Anette. Wyrzuty w ich oczach wypaliły w nim dziurę, zabrały wszystkie siły. W końcu to on ją widział jako ostatni, to on ją zawiózł na przystanek, to on ponosi odpowiedzialność. Stawiali w kółko te same idiotyczne pytania, chcieli wiedzieć, która była godzina, w jakim humorze była Lina tamtego ranka. Czy nie miała kłopotów w domu? Może były jakieś konflikty?
Wreszcie nie wytrzymał. Złapał kuchenne krzesło i cisnął z całej siły w jednego z policjantów, zestrachanego dupka, który wybiegł na dwór i wezwał posiłki. Ciągle jeszcze pamiętał chłód desek podłogowych pod policzkiem, gdy na nim usiedli i zakładali mu kajdanki. Słyszał płacz Anette, gdy go wynosili z domu. Pamiętał też, że nie wzięła go w obronę. Ani wtedy, ani teraz. Ich jedyne dziecko zniknęło, a ona potrzebowała winnego.
Lelle uruchomił silnik i zostawił samotną wiatę przystanku za sobą. Minęły trzy lata od chwili, gdy tu stała i się do niego uśmiechała. Minęły trzy lata i nic się nie zmieniło. Nadal był ostatnią osobą, która ją widziała.
*
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.