Читать книгу Uniwersum Metro 2033 - Suren Cormudian - Страница 5
Rozdział 1
ОглавлениеPOWIERZCHNIA
„A dolar spadł. Tak dobrze wszystko szło i nic nie zapowiadało nieszczęścia”, pomyślał Pap, spoglądając z ukosa na cudem zachowaną wywieszkę kantoru, na której na zawsze zastygł kurs wymiany walut z ostatniego dnia świata.
Zresztą do diabła z tym całym dolarem i przeszłością, która i tak nie wróci. Teraz niepokoiło go co innego. Świt.
Bezlitosna tarcza podnosiła się zza linii horyzontu gdzieś tam, za ruinami miasta. Słońca nie było widać, ale odblaski pierwszych promieni w ocalałych szybach okiennych przypominały już o tym, że nadchodzi, by wypalić wszystko, co żywe. Liliowe tony jaśniejącego nieba szarpały nerwy.
Pap śpiesznie posuwał się w stronę dużego budynku. Niegdyś był to blok mieszkalny. Chyba trzeba będzie przeczekać w nim dzień. Kiedy wzejdzie słońce, nie będzie już żadnych szans, by się przed nim schronić. Nic go nie uratuje. Nawet ciężki pancerny skafander, który przydaje się w starciach z rozmaitymi uzbrojonymi w pazury stworami żyjącymi na powierzchni. Promieniowanie kosmiczne przenikało przez powstałe po Kataklizmie dziury ozonowe i dobroczynne kiedyś promienie stały się groźne dla człowieka.
Przecinając szeroką ulicę, Pap podziękował w myślach szczurom. Tym samym, których wszyscy nienawidzili i które starali się wytępić. Oczywiście zwykłym szczurom, a nie stworom, w które z czasem zmutowały w wyniku radiacji.
Wiedział, że zwykłe szczury wyczuwają promieniowanie rentgenowskie. Mają w organizmie jakiś zmysł pozwalający im poczuć podwyższone promieniowanie niczym zapach i trzymać się od niego z daleka. Były też jednymi z niewielu stworzeń, które mogły zamieszkiwać w dwóch środowiskach.
On sam, wolny stalker Siergiej Minimalny zwany Papiernikiem albo po prostu Papem, też należał do takich istot. Szczury, tak jak i Pap, wciąż żyły w jedynym znanym ośrodku prawdziwej cywilizacji – moskiewskiej kolejce podziemnej, a także tutaj, na powierzchni. To, co kiedyś było szczęśliwym miastem, teraz bardziej przypominało koszmar z fantastycznych książek opisujących nieprzyjazną obcą planetę.
Niech żyją szczury! To właśnie ich zachowanie podpowiadało, jak powinien postępować człowiek na powierzchni ziemi, które godziny w ciągu doby lepiej nadają się do życia. Dzięki im, niech je cholera… Nie, nie tej poczwarze wielkości kucyka, która skrada się za nim, wyszedłszy spod przekrzywionej ściany kantoru.
– Czego tu chcesz? – burknął cicho Siergiej, odwracając się i obrzucając ją przelotnym spojrzeniem. – Spadaj z powrotem! Zaraz będzie z obojgiem nas źle.
Ale mutant dalej wlókł się za nim. Dla tego wytworu Kataklizmu promieniowanie i palące słońce pewnie były fraszką. Tak… Pojawiły się różne zwierzątka. Oczywiście większość stworów – tych, których nocą pełne były wszystkie ulice – już skryła się w swoich norach i gniazdach. Za to inne, mniej liczne, ale równie niebezpieczne, powyłaziły, żeby przetrząsać kryjówki śpiących i polować na siebie nawzajem. Siergiej znów się odwrócił. Nie, to coś jednak nie przypomina szczura. Prędzej warana – co i rusz wysuwa rozdwojony język i niespieszne, ale uparcie lezie za nim.
– Sio, mówię – mruknął stalker przez maskę przeciwgazową. – Proszę cię po dobroci, spadaj. To twoja ostatnia szansa. Drugiej nie będzie.
Nie… Nie reaguje, zaraza. Nie rozumie po rosyjsku.
Siergiej dotarł wreszcie do budynku i wszedł do czerniejącej czeluści klatki schodowej. Szybko uniósł z wizjera maski „filtry”: żeby chronić wzrok przed palącym słońcem, przystosował podwójne szkła polaryzacyjnych i ultrafioletowych filtrów fotograficznych, które dawno temu zdobył w jednym ze zniszczonych sklepów.
Zrzucił wojskowy plecak, odpiął zamocowany na pasku przy nodze ciężki klucz nastawny i zaczekał. Stwór dobrnął do domu i wsunął łeb do klatki schodowej. Teraz należało porządnie przyłożyć mu narzędziem. Zwierzę zachrypiało i rozpłaszczyło się w wejściu. Z jego roztrzaskanej czaszki pociekła brunatna masa.
– Uparty głupek. Przecież cię ostrzegałem: nic dobrego z tego nie będzie – burknął Siergiej, zarzucił plecak i ruszył po schodach w górę.
Sypiący się tynk. Odrapane ściany. Do tego chyba ślady wielkich pazurów. Co za stwór tu skrobał? Siergiej wchodził coraz wyżej. Lepiej przeczekać dzień na górnych piętrach. Mniejsze prawdopodobieństwo, że wejdzie tam jakiś mutant, z którym trzeba będzie sobie radzić kluczem nastawnym.
Na platformie między trzecim a czwartym piętrem ktoś siedział, oparty plecami o dziurawy ze starości przewód zsypu na śmieci. Pap zatrzymał się, machinalnie kładąc rękę na kaburze z pistoletem. Chyba trup. W ekwipunku bojowym i hełmie typu sfera z opuszczoną zasłoną. Siergiej ostrożnie zbliżył się do nieboszczyka, przyglądając się wzmocnionemu płytami pancernymi mundurowi, który jakoś dziwnie obwisał. Zdawało się, że w środku nie ma ciała. Stalker ostrożnie uniósł hełm końcem klucza nastawnego i od razu odskoczył, widząc pod nim rojącą się od białych larw ludzką czaszkę. Wyglądało na to, że pod tym ubraniem został tylko szkielet.
– Cóż, wybacz, przyjacielu. Nie mam teraz do ciebie głowy. Zaraz sam usiądę na wieki, jeśli zostanę na pogaduszki – mruknął Siergiej, idąc na następne piętro. – Na zewnątrz i tak jest już zupełnie jasno.
Pap wspiął się pięć schodków wyżej, gdy nagle usłyszał dziwne wycie. Stalker ostrożnie wszedł na podest i przygotował pistolet. Wycie dobiegało z szybu windy. Przywarł do drzwi. Dźwięk dochodził chyba z samego dołu. Choć tyle dobrego. Na czwartym piętrze można już poprzestać. Stalker pchnął drzwi do mieszkania, którego okna, według jego obliczeń, powinny wychodzić na zachód – w stronę przeciwną do wschodzącego słońca. Te, okropnie skrzypiąc, zaczęły powoli otwierać się do środka. Popchnął je jeszcze i wtedy zardzewiałe zawiasy nie wytrzymały; drzwi z łoskotem runęły na ziemię. Siergiej zaklął, mrużąc oczy z irytacji i wciskając głowę w ramiona. Westchnąwszy, wszedł do przedpokoju, podniósł drzwi i wstawił je na miejsce. Potem, widząc leżącą na podłodze zardzewiałą lodówkę, przyciągnął ja do drzwi i podparł je. Teraz nikt, a raczej nic nie wejdzie niezauważalnie do środka. Trzeba szybko zlustrować mieszkanie, żeby sprawdzić, czy ktoś już w nim nie zamieszkał. Pap wszedł do salonu. Na wersalce leżał zmumifikowany trup okryty przeżartym przez mole pledem. Taa, tłoczno coś w tym budynku…
– Przepraszam, że ja tak bez pukania – mruknął zza maski Siergiej; przy takiej robocie bez mówienia do siebie można kompletnie ześwirować. – Po prostu wpadłem napić się wody, no i jeść się chce, a nie ma gdzie przenocować. Dokładniej przedniować. – Westchnął, spoglądając na milczącą mumię, machnął ręką i mruknął: – No, bądź zdrów, nie kichaj – i wyszedł.
Po wejściu do sypialni stalker osłupiał. Okno oczywiście dawno już nie miało szyb. Na szerokim łóżku leżało wielkie, splecione z gałęzi i drutu gniazdo, w którym spoczywało dziewięć brunatnych jaj w nieregularne białe plamy. I jaja też były ogromne.
– Niedobre to mieszkanie – wyszeptał Siergiej, rozglądając się dookoła. – Tak, to już nie żarty.
Wiedział, co to za stwór uwił tu gniazdo. Ogromny ptak z torsem większym od ludzkiego i wielkimi błoniastymi skrzydłami. Na wspomnienie jego potężnych łap i drapieżnego zębatego dzioba Siergiejem aż zatrzęsło. Piekielne stworzenie, które niczego się nie boi. Tu nie pomoże ani klucz nastawny, ani pistolet. To ohydztwo wyróżnia się niewiarygodną żywotnością, a rany goją się na nim wprost błyskawicznie. Tu potrzeba minimum automatu kalibru 7,62, a on miał tylko AKSU 5,45, do tego bez naboi.
Siergiej szybko wyszedł z sypialni. Z salonu, w którym leżał trup, wziął krzesło i podparł nim drzwi (dobrze, że jakieś były). Z drugiej strony może to i dobrze, że jest to gniazdo? Inne stwory będą się zwyczajnie bały tu zapuszczać. Chociaż jakieś drapieżniki może połakomią się na ukryte jaja. No to mamy dylemat… Tymczasem słońce już wzeszło i nie było czasu na poszukiwania innej kryjówki. Stalker pospiesznie zajrzał do trzeciego pomieszczenia. Kiedyś pewnie był to pokój dziecinny. Żadnych gniazd ani stworów tu nie było.
Jednak Pap w końcu zdecydował się na pozbawioną okien łazienkę. Poświecił latarką i upewniwszy się, że jest bezpiecznie, zamknął za sobą drzwi. Zainstalował alarm – na klamkę drzwi założył pustą puszkę po konserwie, pozostałość nocnej uczty na ulicy Sierpuchowski Wał. Jeśli ktoś spróbuje wejść, puszka zabrzęczy o podłogę. Stalker postawił plecak pod drzwiami i ułożył się w wannie. No i już. Teraz można przeczekać dzień i mordercze promienie słońca. Siergiej pomyślał, że wychodząc, trzeba będzie poświęcić jeden granat i zrobić w gnieździe pułapkę z żyłką. Przecież tam dojrzewa aż dziewięć drapieżnych stworów.
– Zobaczymy, zobaczymy, jak to będzie… – wymamrotał, z rozkoszą zdejmując z twarzy maskę przeciwgazową.
Trzeba zaznaczyć potem ten dom na mapie: tu jest gniazdo tej bestii, a jeszcze jakieś plugastwo wyje w szybie windy. Tak. Dom koniecznie trzeba zaznaczyć… Co tam było w pokoju dziecka? Kątem oka zdążył dostrzec łóżko i stolik w kącie. Tak. Dziwne, że jeszcze zachowały się meble. Na stole stał nawet komputer, cały osnuty gęstą pajęczyną. A obok klawiatury otwarte pudełko na płyty. Jakiś chłopak pewnie grał, kiedy na niego i na cały świat zwalił się Kataklizm. Wszyscy zabijaliśmy wtedy mnóstwo czasu, grając na swoich komputerach. Jakie to głupie! Nie ceniliśmy tego, że mogliśmy wychodzić z domu, oddychać bez maski przeciwgazowej, patrzeć na dzienne niebo i cieszyć się ciepłymi promieniami słońca. Ale kto mógł wtedy uwierzyć, że parę lat później wszystkie te rozrywki będą dla człowieka śmiertelnie niebezpieczne!
Z tymi myślami Pap usnął.
Obudziło go wściekłe skrzeczenie. Gwałtownie otworzył oczy. Całkowita ciemność. Pap poderwał rękę i spojrzał na ledwie świecący cyferblat zegarka. Pierwsza w nocy?
– Ładnie pospałem… – wyszeptał Siergiej i usłyszał, jak krzyki stwora się nasiliły. Tamten jakby wyczuł jego przebudzenie.
Stalker przycisnął dłoń do czoła i ciężko westchnął. Oczywiście dał ciała. Trzeba było stąd spadać przed przylotem tej bestii. Teraz wróciła i poczuła, że ktoś był obok jej gniazda, do tego nie odszedł, tylko znajduje się w pobliżu. Niech to licho, trzeba było zostawić w gnieździe granat pułapkę jeszcze rano…
Stwór dalej wrzeszczał. Rozległ się trzask i Siergiej wyobraził sobie, jak mutant rozwala dziobem drzwi. Raczej nie będzie się pchać głębiej do ciasnego mieszkania. Jeśli zacznie strzelać do niego z pistoletu, zdąży się wyrwać z budynku. Za to na zewnątrz, trzeba będzie pokonać spory dystans bez osłony, póki nie dobiegnie do ojczystej Tulskiej. I to coś będzie na niego pikować, jak przeklęty faszystowski bombowiec-ścierwnik z książek o wojnie.
A stwór dalej wrzeszczał i skrzeczał…
– No, czego się tak drzesz – burknął Siergiej, zdając sobie sprawę, że „ptaszek” wie o jego obecności i nie ma sensu siedzieć w milczeniu. – Ja oczywiście rozumiem, spędziliśmy razem cudowną noc. Ale przecież niczego nie obiecywałem, a ty mnie od razu ciągniesz do ołtarza, do tego z dziewięciorgiem dzieci. Z tyloma nie dam rady. Poza tym jestem przecież stalkerem samotnikiem, więc o jakiej rodzinie ty mi tu w ogóle opowiadasz? Gdybym ja wiedział, jaka z ciebie histeryczka…
Stwór krzyknął jeszcze wścieklej. Dźwięk, który nastąpił potem, wymownie wskazywał, że rozniósł drzwi do pokoju na kawałeczki. Cholera jasna, co robić? Wyskoczyć i rzucić granat, a potem w nogi? Jest to oczywiście jakaś opcja. Ale ile plugastwa zbiegnie się na dźwięk eksplozji? A przecież przed opuszczeniem mieszkania trzeba odsunąć lodówkę. I jakie ma przy tym szanse dostać w tyłek odłamkiem własnego granatu? Tak, wybór był niewielki.
Nagle stwór umilkł.
Siergiej wytężył uwagę, powoli wyciągając granat z kieszeni kamizelki taktycznej. Dlaczego ucichł? I to tak gwałtownie. Nie, nie wyniósł się, usłyszałby to. Po prostu umilkł. Stalker wiedział z doświadczenia, że tego rodzaju stwory nie uspokajają się, póki nie dopadną tego, kto zagraża ich gniazdu. A ten się zamknął. Czemu?
I teraz, kiedy można było wsłuchać się w przenikliwą ciszę, Pap rozpoznał ciężkie, głośne kroki na klatce schodowej budynku. Widocznie usłyszał je też stwór, dlatego ucichł, starając się rozpoznać naturę dźwięków. A to znaczy, że nie szedł tam człowiek, przecież ludzi skrzydlate bestie wyczuwały bezbłędnie.
Kroki rzeczywiście nie należały do człowieka. Coś stąpało tak, jakby ważyło tonę i nie rozkładało ciężaru równomiernie, ale zwalało się całą masą na każdą nogę dotykającą w danej chwili schodów.
Ale, co najciekawsze, w budynku nie czuło się wibracji od kroków.
– Co tak milczysz, kochana? – zwrócił się Siergiej do skrzydlatej bestii. – Mąż wrócił, tak? A o mężu mi niczego nie mówiłaś, zarazo.
Tamta kłapnęła dziobem i cicho ryknęła, jakby każąc mu się zamknąć i nie przeszkadzać w przysłuchiwaniu się krokom. Te wyraźnie interesowały ją bardziej niż zamknięty w łazience człowiek.
Kroki zbliżały się i tupanie ustało dopiero przy samym wejściu do mieszkania. Znów zapanowała cisza, jeszcze bardziej złowieszcza. Chłód odłamkowego płaszcza granatu ręcznego w dłoni przeszył całe jego ciało i świadomość szepnęła stalkerowi: „TO KONIEC”. Tak. Bywa, że stalkerzy wychodzą na powierzchnię i nie wracają. To należy do porządku rzeczy. Taka już jest powierzchnia i taki ich fach. Bywa, że giną i znacznie bardziej doświadczeni od niego. I czasem giną głupio. Tak jak teraz. Siergiej znalazł się w pułapce, z której nie ma wyjścia. Co najwyżej wypaść z łazienki, popędzić do pokoju dziecięcego i wyskoczyć przez okno. Nader pomysłowe, biorąc pod uwagę to, że mieszkanie znajduje się na czwartym piętrze. Do tego, kiedy będzie spadał, skrzydlaty stwór ma wszelkie szanse złapać go w locie. Ach, gdyby to on miał takie skrzydła! Taki mocny, najeżony zębami dziób jak on… Taaa… Wtedy nie byłby z niego Pap, tylko taki sam stwór. Wtedy trzeba by było pożerać innych uczciwych stalkerów. A co poradzisz? To nie nasza wina, to życie…
Chłód granatu mówił teraz o tym, że będzie trzeba wykorzystać go przeciwko sobie. Szans naprawdę nie było. Przycisnął granat do czoła i zaczął wspominać swoich znajomych i przyjaciół, którzy nie wrócili z wypadu na powierzchnię albo zginęli na jego oczach. Czyżby nadeszła jego kolej?
Stalker ciężko westchnął, gładząc kciukiem zawleczkę. Trzeba zabrać któregoś z tych potworów ze sobą. Żeby nie było nudno umierać. Ale, niech to licho, jakie to jest straszne…
I nagle znów zabrzmiały kroki. To coś na klatce ruszyło dalej, na półpiętro, i sądząc z odgłosów, zaczęło schodzić. Jak się zdaje, straciło zainteresowanie mieszkaniem, w którym znajdował się Siergiej, kreaturą ze swoim wylęgiem w gnieździe i leżącym w salonie trupem, który w ogóle już dawno miał wszystko w tyle. Minimalnemu szaleńczo zabiło serce. Czyżby pojawiła się szansa? Skrzydlata bestia zaskrzeczała i zakłapała paszczą, przypominając, że jeśli nawet było wyjście, to wcale nie tak szerokie, jak by się chciało. Ale mimo wszystko…
Kroki oddalały się i wściekłe okrzyki skrzydlatego stwora znów zaczęły się nasilać. Siergiej zmrużył oczy, starając się skupić uwagę na dźwiękach kroków, żeby zorientować się, kiedy tamto coś opuści klatkę schodową, oczywiście jeśli w ogóle zamierzało to zrobić. Wkrótce głośnych, ciężkich stąpnięć nie było już słychać. Być może TO COŚ się zatrzymało. Albo odeszło. Albo nie słychać go przez tę paskudę, która znów drze się w sypialni, miotając swoje diabelskie przekleństwa.
Aaa niech to! Raz kozie śmierć. Stalker szybko założył plecak, wymacał, czy klucz nastawny i pistolet są na miejscu, i otworzył szeroko drzwi. W mieszkaniu nie było tak ciemno, jak się spodziewał. Z okna dobiegało widmowe nocne światło księżyca w pełni, padające na ohydny długi pysk właścicielki gniazda wystający przez drzwi.
„Niech to szlag, jak mogłem zapomnieć!” – przemknęło mu przez myśl.
Przecież nie ma dla stalkera większej głupoty niż znaleźć się na powierzchni podczas pełni. Wtedy wszystkie te stwory są jeszcze bardziej rozjuszone i drapieżne. Wtedy jest ich sto razy więcej i zjawiają się egzemplarze rzadkie nawet jak na ten straszny nowy świat.
Siergiej pobiegł do wyjścia. Bestia wprost oszalała z wściekłości i zaciekle skrzecząc, zaczęła wciskać się do salonu. Pap szybko chwycił lodówkę i przewrócił ją na bok. Potem odrzucił drzwi, wyciągnął zawleczkę i cisnął granat w kierunku stwora.
– Żryj! – zawołał, zbiegając po schodach.
Za nim dał się słyszeć wściekły wizg zagłuszający huk eksplozji.
Siergiej pospiesznie schodził na dół, żeby jak najprędzej opuścić ten przeklęty dom. W biegu zauważył, że siedzący trup, oparty plecami o zsyp, zniknął.
Minąwszy pierwsze piętro, Pap znów usłyszał straszliwe wycie w szybie windy. Dźwięk osiągnął nieznośną dla uszu częstotliwość i nagle poniósł się w górę. Siergiej wyraźnie słyszał, jak wycie pomknęło wzdłuż szybu pod sam dach budynku i zaczęło szybko wracać. Wreszcie parter! Wyjście!
Tamto podobne do warana stworzenie, które rano musiał zatłuc kluczem nastawnym, zamieniło się w garstkę kości i ogryzioną czaszkę. Siergiej przestąpił przez nie, przy czym nachylił się i zabrał ze sobą masywną kość udową.
Na oświetlonej przez księżyc w pełni szerokiej ulicy ktoś stał.
Istota zaczęła powoli obracać się w stronę stalkera. Przy tym nie odwracała po prostu głowy, ale właśnie obracała się całym ciałem, niezgrabnie przestępując z nogi na nogę. I Siergiej nagle rozpoznał w niej tamtego trupa siedzącego przy zsypie na śmieci, w hełmie na głowie.
Stalker nie zaczął się nawet zastanawiać, jak to możliwe. Po prostu rzucił się do biegu w stronę ojczystej stacji metra. Niewygodny plecak latał mu z boku na bok, ale nie było czasu, żeby zaciągnąć paski: nad głową zatrzepotały skrzydła i dał się słyszeć znajomy skrzek. Siergiej gwałtownie się odwrócił, i to tak, że plecak niemal go przeważył i przewrócił, po czym rzucił stworowi szczątki „warana”. Bestia złapała je dziobem. Stalker kontynuował ucieczkę, słysząc trzask kruszonej kości i łopot skrzydeł.
Zdążył zauważyć, że stwór trzyma się w powietrzu niezbyt pewnie – widocznie wybuch granatu uszkodził mu błony skrzydeł. A jednak się zbliżał. Minimalny uciekał dalej, pochylając się i w biegu wyciągając z kabury pistolet. Zawisł nad nim ogromny cień. Uzbrojone w szpony łapy wpiły się w plecak i Siergiej poczuł, jak asfalt usuwa mu się spod nóg. Nie wolno zwlekać, trzeba się wyrwać, póki jest nisko. Stalker wykręcił się i wystrzelił bestii prosto w dolną szczękę. Stwór wypuścił go i z krzykiem skierował się w górę. Siergiej runął z około trzech metrów i klnąc, zaczął rozcierać stłuczone nogi, nieustannie się przy tym rozglądając. Okazało się, że trup w hełmie przez cały ten czas szedł za nim, kołysząc się z nogi na nogę i rozpościerając ramiona.
– A ty tu po co?! Jesteś, kurde, szkieletem i nie możesz chodzić!
Jednak na nieboszczyka ten ważki argument nie zadziałał. Siergiej rzucił w niego kawałkiem asfaltu. Ten głośno uderzył w hełm i odskoczył. Z góry znów dobiegł krzyk skrzydlatej bestii. Stwór wzbił się wysoko i był wyraźnie widoczny na tle jasnego księżyca w pełni.
– Batman, taka twoja mać! – wycedził przez zęby Minimalny.
Ruszył biegiem, tym razem wyraźnie utykając. Skrzek stwora coraz bardziej się zbliżał. Potwór znów spikował na stalkera. Siergiej odwrócił się, wycelował i nacisnął spust. Trafił czy nie, trudno było się zorientować. Ale bestia nagle ostro skręciła i zwaliła się na trupa w hełmie. Uniosła go i znów wzbiła się w nocne niebo. Na tle księżyca było widać, jak rozszarpuje biedaka na strzępy. Niestety nie starczało czasu, by nacieszyć wzrok. Gdzieś obok runął i poturlał się w bok hełm typu sfera.
Uciekać! Uciekać!!!
Pap dotarł do budynku po przeciwległej stronie szerokiej ulicy i przylgnął do ściany, pospiesznie dociągając pasy, żeby plecak nie bił go z taką siłą po plecach. W najbliższym oknie rozpadły się na kawałki resztki szyby, z ramy posypały się drzazgi. Ze środka wyleciało jakieś stworzenie i z przestrachem odskoczyło od Siergieja.
– No, przynajmniej coś w tym mieście się mnie boi – prychnął Minimalny, a potem szybko ruszył naprzód, trzymając się tuż przy ścianie. Kiedy dotarł do węgła budynku i znalazł się na skrzyżowaniu, odkrył, że zwierzę pokonało lęk i postanowiło pójść za nim.
Siergiej zamarł, przywierając do narożnika niskiego budynku, i patrzył na stwora. A stwór też się zatrzymał i zachowując na razie pełen respektu dystans, patrzył na niego, przechylając na bok szkaradny łeb. Stalkerowi zaparło dech. Stwór stał obok czegoś przypominającego ścięte na wysokości trzech metrów grube drzewo bez gałęzi. Stalker domyślał się, co to takiego, ale nie mógł uwierzyć, że znajduje się tam, gdzie nie było go jeszcze wczoraj, i właściwie nie powinno być. Wierzchołek „drzewa” nagle wybuchł tysiącem długich i cienkich macek. „Drzewo” w mgnieniu oka chwyciło kwiczącego z przerażeniem mutanta, uniosło nad sobą i zaczęło wpychać go do „pnia”.
„Gorgon!”, przemknęło przez myśl Siergiejowi. „Skąd tutaj?”.
Stalkerzy dobrze znali ten dziwny wytwór Kataklizmu. Gorgony tkwiły w różnych zakątkach miasta, udając martwe, ścięte albo wypalone drzewa (może i kiedyś nimi były?), i łapały nieostrożne stwory oraz pechowych ludzi, którzy trafiali w ich pobliże. Ale przecież wszyscy wiedzą, że gorgon nie potrafi się przemieszczać. Tępo stoi w miejscu i tyle.
Po połknięciu stwora gorgon kiwał się przez kilka sekund i nagle wyciągnął się, wygiął, przechylił i ostro uderzył wierzchołkiem w rozbity asfalt, tworząc łuk. Podstawa gorgona natychmiast uniosła się do góry, zamieniając się miejscami z wierzchołkiem. W ten sposób potwór przesunął się o półtora metra w bok. Potem powtórzył swój trik, zbliżając się jeszcze trochę do Siergieja. Więc to tak! Gordony nauczyły się przemieszczać?! I co, teraz zawsze będą spacerować po mieście, czy to ta przeklęta pełnia jest wszystkiemu winna?!
Siergiej znów rzucił się do ucieczki. Teraz już na pewno nie może umrzeć. Trzeba przekazać nowiny przyjaciołom stalkerom i, oczywiście, zaznaczyć na planie miasta ten przeklęty dom, do którego zaprowadził go wczorajszy świt.
Musiał przeciąć jeszcze jedną dużą ulicę, prowadzącą szeroką wstęgą na wschód, po obu stronach której tkwiły mroczne sylwetki sypiących się wysokościowców. Sama ulica była pokiereszowana niekończącym się sznurem lejów po bombach. Zresztą należało się od nich trzymać jak najdalej, bo niektóre z nich były jak ruchome piaski i wciągnęły już pod ziemię niejednego stalkera. Oczywiście teraz Siergiej zmierzał właśnie tam, ale zupełnie nie w tym sensie. Jego droga prowadziła w podziemia metra, do ostatniego schronienia ludzkości zamieszkującej teraz całkowicie nieprzyjazną planetę.
Minimalny przeciął ulicę i dał nura w zaułek, lawirując między spalonymi i rozbitymi wrakami samochodów i lękliwie rozglądając się na boki. Jeszcze wczoraj mógł tędy iść znacznie spokojniej. Ale teraz wszędzie majaczyły mu gorgony. Czasem w uliczkach zdarzały się drzewa – złamane, wypalone. Ale, do licha, skąd wziąć teraz gwarancję, że to zwyczajne drzewa? Kolejny zaułek. Na razie wszystko idzie dobrze. Ulicę przed nim przeciął jakiś cień. W ruinach budynku po lewej coś zaszeleściło. Z tyłu zaskrzypiał przewrócony jeep. Ależ oczywiście, będzie tu spokojnie, a jak… Jednak budynki i ulice wyglądały teraz znajomo. Niedaleko było pożądane wejście na ojczystą stację. Trzeba przyspieszyć.
Na końcu kolejnej uliczki wśród stłoczonych aut widać było ogromny cień. Słychać było złowieszcze soczyste mlaskanie. Siergiej przykucnął, kryjąc się za przewróconym mikrobusem, i zaczął zastanawiać się, jak tu obejść to mlaszczące paskudztwo. Jednak na jego szczęście stwór nagle leniwie przelazł przez najbliższy samochód i zniknął. Stalker podniósł się i westchnął z ulgą, poprawiając plecak i sprawdzając klucz nastawny na udzie. Wszystko było niby w porządku. Ale…
Coś było nie tak.
Pap obrócił głowę w lewo. Nad nim zwisał jeszcze jeden ogromny stwór. Przypominał gigantycznego szczura, który usiadł na tyłku, podwinąwszy przednie łapy na piersi. Istota wznosiła się nad człowiekiem prawie na metr, przechylając głowę w prawo i patrząc na niego uważnie maleńkimi, świecącymi mętnym żółtawym blaskiem oczami. Cuchnęła tak, że nie pomagała nawet maska. Siergiej spróbował opanować strach swoim zwykłym sposobem – żartem. Może tym razem nie najbardziej udanym.
– Cześć – szepnął, unosząc pistolet ręką trzęsącą się czy to ze strachu, czy to ze zmęczenia po ekstremalnym biegu przełajowym po moskiewskich ulicach. – Nie masz nic przeciwko, żebym strzelił ci w oko?
Stwór pochylił łeb i cicho pisnął. W tej samej chwili na niebie nad nimi przemknął ogromny cień i rozległ się dźwięk, który zdążył już mu się porządnie sprzykrzyć tej nocy – znajomy skrzek. Zwierzę (czy co to było?) lękliwie rzuciło się do ucieczki, przesuwając masywnym cielskiem wraki samochodów. Taki to drapieżnik.
Siergiej od razu rzucił się w stronę stacji. Bestia na chwilę zawisła w powietrzu, spoglądając na rozbiegające się w różne strony ofiary, i wybrała człowieka. To ona, kochanieńka: dziurawe skrzydła, lata nie najlepiej. Nasz klient.
Stwór pragnął zemsty za odkrycie gniazda, granat i kulę w pysk. Ale tutaj Siergiej miał przewagę. Pościg odbywał się w wąskiej ulicy ze zwisającymi tu i tam powyginanymi słupami i poplątanymi resztkami przewodów prowadzącej tędy kiedyś linii trolejbusowej. Do tego człowiek posuwał się zgięty w pół, starając się nie unosić głowy ponad rozbite osobówki.
Ale stwór wcale nie miał ochoty się poddać. Co i rusz znajdował wolne miejsce i Siergiej czuł, jak owiewało go powietrze poruszane jego skrzydłami. Wściekła bestia biła po dachach samochodów, obok których Siergiej przemknął ułamek sekundy wcześniej, wyrywała drzwiczki, a nawet przewracała pojazdy, chcąc przygnieść wroga.
– Ja też się za tobą stęskniłem, zdziro! – krzyczał desperacko Pap, ledwie uchylając się od ataków.
Nagle rozległ się świst i z przodu coś zadudniło, rozświetlając noc jasnymi błyskami. Cekaem! Jakie to było szczęście – słyszeć, jak huczy cekaem! Z góry dobiegały trzaski rozrywanych błon skrzydeł przeklętego stwora. Bestia zaskrzeczała i czmychnęła w bok. Wbiła się w przekrzywiony słup. Runęła na ziemię. Dosięgli jej i tam. Ktoś użył miotacza płomieni. Znów zadudniły wystrzały. Latający stwór miotał się w agonii, skrzeczał i płonął.
– Tutaj! – dał się słyszeć okrzyk. – Szybciej!
Siergiej popędził w stronę ludzkiego głosu. Przed nim majaczyła już sylwetka stacji Tulska.
– Sierioga! To ty?!
– Ja, niech was szlag! – zawołał radośnie Pap.
– A my myśleliśmy, że to koniec! Wczoraj nie wróciłeś, czyli już po tobie!
– Walcie się! Wasze niedoczekanie!
Tak cudownie ludzkie ręce chwyciły go i pomogły posuwać się szybciej. Tu, przy wejściu na stację, było pięciu innych stalkerów.
– Nie widziałeś Sieni? – spytał ten po prawej.
– Kogo?
– Sieni, Kubryka!
– Nie! Chłopaki, orientujecie się, że gorgony chodzą?
Po lewej znów odezwał się cekaem.
– Że co?
– Mówię, że gorgony chodzą!
– A idź ty!
– Sam idź! A co jest z Kubrykiem?
Przed nim wyrósł potężny stalker z miotaczem ognia.
– Godzinę temu połączył się z nami gdzieś z okolicy Nagatinskiej. Powiedział, że słyszy płacz dziecka, poszedł szukać…
– I co?
– I tyle! Wywołaliśmy go dwadzieścia minut temu, w radiostacji słychać tylko trzaski i płacz dziecka. A on sam nie odpowiada.
– Kiepska sprawa.
– A ty jak?
– Takie rzeczy wam opowiem, że nie uwierzycie! – zawołał wesoło Minimalny.
– Zejdź do metra, Papiernik! Później będziesz swoje bajki opowiadać! – krzyknął ten z lewej.
– A wy co?! Przecież jest pełnia!
– A co my, nie wiemy? Trzeba znaleźć Sienię.
– Chłopaki! Pamiętajcie, że gorgony chodzą!
– Aha! A krowy latają! – zarechotał ktoś.
– Mówię poważnie, niech was szlag!
– Dobra, będziemy pamiętać. Chwała Bogu, że choć ty wróciłeś. Spadaj do metra! Teraz, po twoim wyjściu, nam nie pomożesz, prędzej będziesz ciężarem! Więc leć do domu, tam już mszę żałobną po tobie odprawiają. Jak się pospieszysz, zdążysz wziąć udział.
– Czegoś takiego nie można przegapić! – roześmiał się Siergiej i dał nura w czerniejące przed nim wejście na stację Tulska.
Schodził po schodach ruchomych do domu, w podziemia Moskwy.
Wychodząc z mroku na oświetloną skąpym czerwonawym światłem stację, Siergiej poczuł niewiarygodną ulgę. Peszyły go tylko kierowane na niego uważne spojrzenia ludzi. Dobrze go tutaj znali i niektórzy sądzili, że stalker, który spędził dzień na powierzchni, już nie wróci.
A Minimalny wrócił na złość wszystkim wrogom. Teraz czuł niesamowite zmęczenie i chociaż przespał cały dzień w tamtym pechowym mieszkaniu, miał teraz tylko jedno pragnienie: dotrzeć do swojego łóżka i znów zasnąć. W ciszy. Bezpiecznie. Leniwie opędzał się od ciekawskich mieszkańców stacji zawracających mu głowę pytaniami.
– Potem… – odpowiadał mruknięciami Siergiej. – Później…
W końcu stalker dotarł do swojego namiotu, padł na skrzypiące żałośnie łóżko i zamknął oczy. Co za rozkosz – spać w łóżku pod kołdrą! Jedna z niewielu przyjemności, które pozostały po dawnym życiu.
Prawie nigdy nic mu się nie śniło. Tęsknił za tamtymi czasami, kiedy nawiedzały go marzenia senne: we śnie mógł spotkać się z Ritą. Z Ritą, która nie zdążyła dotrzeć do metra i została na powierzchni na zawsze.
Rany na sercu się nie goją.