Читать книгу Król - Szczepan Twardoch - Страница 3

א
ALEF

Оглавление

Mojego ojca zabił wysoki, przystojny Żyd o szerokich ramionach i potężnych plecach machabejskiego boksera.

Teraz stoi w ringu, to ostatnia walka wieczoru i ostatnie koło tej walki, a ja patrzę na niego z pierwszego rzędu. Nazywam się Mojżesz Bernsztajn, mam siedemnaście lat i nie istnieję.

Nazywam się Mojżesz Bernsztajn, mam siedemnaście lat i nie jestem człowiekiem, jestem nikim, nie ma mnie, nie istnieję, jestem chudym, ubogim synem nikogo i patrzę na tego, który zabił mojego ojca, patrzę, jak stoi w ringu, piękny i silny.

Nazywam się Mojżesz Inbar, mam sześćdziesiąt siedem lat. Zmieniłem nazwisko. Siedzę przy maszynie do pisania i piszę. Nie jestem człowiekiem. Nie mam nazwiska.

Bokser w ringu nazywa się Jakub Szapiro. Bokser ma dwóch pięknych synów, Dawida i Daniela, ale wtedy tego jakby nie wiem, wiem teraz, że miał. Ma też czarne, lśniące od ciężkiej brylantyny włosy.

Bokser zabił mojego ojca. A teraz walczy.

Walczy w ostatnim kole tej walki. Teraz po polsku mówi się „runda”. Więc ostatnia runda.

Mecz o drużynowe mistrzostwo stolicy między Legią a Makabi zaczął się od wagi muszej, a wcześniej od dwóch sensacji. Baśkiewicz i Doroba walczyli w wyższych kategoriach, to była sensacja pierwsza. Drugą był spór między sędziami. Chyba jeszcze nie znałem się wtedy na tym, więc niewiele mnie to obchodziło, ale słyszałem, co mówią ludzie siedzący obok. Byli podnieceni. Walką i sensacjami.

Siedziałem w pierwszym rzędzie, w sali Kina Miejskiego na rogu Długiej i Hipotecznej. Salę chętnie dzierżawiono, również na potrzeby walk. Wydaje mi się dziś, że to właśnie wtedy po raz pierwszy w życiu oglądałem mecz bokserski.

Dwie obce sobie Warszawy zgromadziły się dookoła ringu, ja między nimi, tuż przy podwyższeniu, ale jakbym siedział wszędzie, na każdym zajmowanym przez Żyda krześle, i patrzyłem na ring z bliska i z daleka jednocześnie. Nikt mnie nie widział.

Dookoła ringu zgromadziły się dwie Warszawy mówiące dwoma językami, żyjące w osobnych światach, czytające inne gazety i darzące się nawzajem w najlepszym razie obojętnością, w najgorszym – nienawiścią, a zwykle po prostu pełną dystansu niechęcią, jakby mieszkały nie ulica w ulicę, tylko rozdzielone oceanem, ja zaś byłem chudym młodzieńcem o bladej skórze, urodziłem się gdzieś tam, nie pamiętam gdzie, chyba siedemnaście lat wcześniej, powiedzmy więc, że w roku 1920, i nadano mi imię Mojżesz, nazwisko Bernsztajn zaś zwyczajnie odziedziczyłem po ojcu Naumie, nosiła je również moja matka Miriam, wszyscy wyznania mojżeszowego, i urodziłem się jako obywatel niedawno odrodzonej Rzeczpospolitej Polskiej, i jako tejże Rzeczpospolitej obywatel nieco pośledniejszej niż polska kategorii siedziałem na widowni sali Kina Miejskiego, które kiedyś było Teatrem Nowości, potem budynek na rogu Długiej i Hipotecznej zajął teatr Bogusławskiego, a w końcu zajęły kino i boks.

Najpierw walczyli szczupli bokserzy wagi muszej i żydowska Warszawa krzyczała z radości, kiedy po walce sędzia podniósł rękę Rundsteina. Kamiński, kościsty pięściarz Legii, poddał się po pierwszej rundzie, cały zalany krwią.

Dalej – kogucia. W pierwszym kole nasz bokser, jak domyśliłem się po krzykach żydowskiej publiczności, wygrywał. Nazywał się Jakubowicz. Polski sędzia ringowy wyraźnie faworyzował zawodnika Legii, redukując punktową przewagę Jakubowicza kolejnymi, nieuzasadnionymi upomnieniami. Koła były trzy, po trzecim sędzia punktowy niesprawiedliwie przyznał zwycięstwo Baśkiewiczowi z Legii i się zaczęło. Jakiś gruby Żyd w okularach cisnął w sędziego papierową torebką pełną wiśni, krzycząc, że tu wszyscy potrafią liczyć. Rzucił się na niego polski apasz, grubas sprawnie oddawał ciosy, rozdzielono ich zaraz, ale mecz na kilka minut przerwano.

Gdy salę udało się uspokoić, do ringu wkroczyli zawodnicy wagi piórkowej i bardzo powolnego Szpigelmana z łatwością na punkty zwyciężył Teddy, czyli Tadeusz Pietrzykowski, mistrz miasta Warszawy, ten sam, który później, w innym świecie walczył jako więzień w obozach w Auschwitz i Neuengamme.

W lekkiej Rozenblum skutecznie obił twardego i wytrzymałego Bareję.

W półśredniej Niedobier zdecydowanie dominował nad Przewódzkim, mimo to sędzia ogłosił remis. Żydowska publiczność buczała, chrześcijańska biła brawo.

Potem średnia. Doroba z Legii powalił naszego Szlaza w pierwszych sekundach pierwszego koła i nie da się ukryć, Szlaz po prostu wlazł mu na prawy prosty, który Doroba miał wybuchowy. I jak wlazł, tak poległ. Żydowska publiczność ponuro milczała, polska zgotowała zwycięzcy aplauz.

W półciężkiej fortuna się odwróciła: Neuding posłał na deski Włostowskiego, który, liczony, wstał co prawda przy dziewiątce, ale sędziowie ogłosili techniczny knock-out.

Potem na ring wyszli bokserzy wagi ciężkiej.

– W prawym narożniku zawodnik Legii Warszawa Andrzej Ziembiński! – wykrzyczał konferansjer. Oklaski.

Był z nich wszystkich zdecydowanie najprzystojniejszy i w ogóle nie wyglądał jak bokser, raczej jak lekkoatleta. Bardzo wysoki, miał długie, chociaż umięśnione kończyny i również długi tors pływaka, bardzo jasne, prawie białe włosy podgolone po bokach i dłuższe na górze, zaczesane z przedziałkiem, oraz bladoniebieskie oczy i kanciastą szczękę art déco.

Przez chwilę wydał mi się podobny do gwiazdora filmowego, ale zaraz zrozumiałem, że to coś innego, że wygląda jak ze zdjęć i rysunków niemieckich sportowców, aryjskich półbożków, jakie czasem przedrukowywała ilustrowana prasa. Jednocześnie było w jego twarzy coś delikatnego, prawie dziewczęcego, zadbanego, coś, czego nie potrafiłem nazwać, a o czym dziś wiem, że jest po prostu cechą ludzi z klas wyższych, rozpieszczanych przez życie.

– W lewym, proszę państwa… – konferansjer zrobił pauzę.

Po żydowskich trybunach poniósł się szum.

– W lewym narożniku w barwach Makabi Warszawa… – jeszcze jedna pauza.

Szumiało. Konferansjer z satysfakcją rozglądał się po trybunach. Na mecz przyszło ponad dwa i pół tysiąca widzów.

– Jakub Szapiro!!! – ryknął w końcu.

Żydowskich kibiców roznosił entuzjazm, klaskali, krzyczeli, skandowali jego nazwisko, kibice polscy bili oszczędne brawa, bokserzy stanęli naprzeciwko siebie. Zabrzmiał gong i sala ucichła.

Był piękny, pięknem innym niż Ziembiński, urodą jakby posępną, był też trochę niższy, ale mierzył na pewno powyżej metra osiemdziesiąt, i nie tak smukły, wyraźnie cięższy.

Rysy miał twarde i grube, na nosie ślad dawnego złamania, mimo to był piękny nawet w tych śmiesznych, lśniących spodenkach, w gimnastycznym podkoszulku na ramiączkach z napisem „Makabi” na piersi i w przypominających skarpetki sportowych pantoflach, którymi macał jasno oświetlony ring, jakby dotykał kruchego lodu, lekko, lewa-prawa, lewa-prawa, tak lekko, jakby nie był zwalistym bokserem wagi ciężkiej, dziewięćdziesiąt dwa kilogramy zbitych mięśni, twardych kości i akurat takiej ilości twardego sadła nad szerokim pasem bokserskich spodenek, by wypełnić kamizelkę, gdy zamieni sportowy strój na garnitur.

Ziembiński ważył osiemdziesiąt dziewięć kilogramów, ale wyglądał na mniej, pod skórą grama tłuszczu, tylko mięśnie wyrzeźbione ciężką pracą, niczym na greckim posągu.

Czułem bardzo wyraźnie spokój i pewność siebie żydowskiego boksera. Czułem też przyjemność, dreszcz przyjemności, gdy tłum krzyczał jego nazwisko. I czułem, jak ten dreszcz, niby seksualna rozkosz, rozchodził się w jego ciele, kiedy skandowali:

– Sza-pi-ro, Sza-pi-ro, Sza-pi-ro!

Widziałem, z jakim spokojem się nosi, jak jest pewien swojego ciała, jak nim włada, jak mu się to ciało wyćwiczone, skatowane na treningach poddaje, jakby naciągnięte wewnętrznymi sprężynami, z jaką swobodą pracuje głową i ramionami, jakby prześlizgiwał się pod belkami niskiego stropu.

I jak uderza.

Siła idzie z nóg. Stopy, wewnętrzne krawędzie, kolana do środka, wszystko bardzo sprężyście, prawa pięść w rękawicy broni zawiasów żuchwy z prawej strony, lewych – lewy bark, łokcie blisko przy ciele. A kiedy uderza, całe ciało musi się spiąć w jednym wyrzucie energii.

Lewe biodro i bark skręcają się, szarpnięte mięśniami brzucha i grzbietu. Skurcz tych mięśni ściska przeponę, żebra, dlatego uderzeniu towarzyszy syknięcie, kiedy ucieka wyciśnięte z płuc powietrze.

Skręca się też lewa stopa, jakby peta gasił, i nagle wyrzuca lewą rękę, jakby kamieniem rzucał, pięść się w locie skręca i uderza krótkim strzałem, jak batem, i zaraz wraca, jakby cały był sprężyną.

Czasem jednak pięści nie owija bandaż ani nie otula rękawica. Czasem pięść nie uderza w worek. Czasem kość uderza o kość, sypią się zęby.

Czasem tak właśnie jest. Czasem tak musi być.

Ale teraz tanecznym krokiem podchodzi do Ziembińskiego, płynie po ringu, zmienia nogi, trochę jak Charlie Chaplin w kinowej komedii, podchodzi, lewą delikatnie dźgając powietrze, jakby szukał dziury w otaczającym przeciwnika kokonie.

Ziembiński odpowiada, walczy dobrze, to świetny bokser, teraz to wiem, bo wtedy chyba nie wiedziałem, wydaje mi się, że nie znałem się na boksie, że patrzyłem i nie wiedziałem, co widzę, ale teraz przypominam sobie moje ówczesne na nich spojrzenie i wydaje mi się ono spojrzeniem rozumnym, spojrzeniem analitycznym, spojrzeniem dostrzegającym w nich wszystko, co dostrzec potrafi tylko spojrzenie wprawne, zaznajomione z tym, na co patrzy. Może to moje spojrzenie dzisiejsze, nie ówczesne.

Walczyli w tempie szybszym niż to, w jakim zwykle walczą ciężcy bokserzy. Przed którymś z szybkich jak Luxtorpeda (tak następnego dnia napisali w gazecie) lewych Ziembińskiego Szapiro schodzi obrotem, lecz nie na wiodącej lewej nodze, tylko na prawej i na moment przyjmuje postawę mańkuta, z prawą z przodu, po czym zaskoczonemu Ziembińskiemu wrzuca w twarz dwa szybkie prawe, rozbijając lewy łuk brwiowy. Bokser Legii nawet nie wie, co go trafiło, ale Szapiro mu odpuszcza, odskakuje, rozluźnia się metr dalej, chociaż mógłby go teraz zepchnąć na liny, zasypać gradem sierpów na głowę i żebra.

– Kończ go teraz, kończ…! – krzyczy sekundant.

Szapiro mógłby teraz skończyć. Ale odpuszcza. Jest pewny siebie, zbyt pewny siebie. Ignoruje krzyki sekundanta. Chce się jeszcze bić.

Ma trzydzieści siedem lat. Nie jest już młody. Urodził się jako poddany cara Mikołaja II, pod adresem Nowolipki 23, numer mieszkania 31, niecałe dwa kilometry od miejsca, w którym właśnie walczy. W akcie urodzenia figuruje rosyjskie imię Иаков, żona (chociaż nie mają ślubu, to jednak żona) mówi do niego po polsku „Jakub”, albo czasem, tak jak matka, zwraca się doń imieniem Jankiew, po żydowsku, nazwisko pozostawało niezmienne, ale dla mnie zawsze był Jakubem, kiedy oczywiście przestał być panem Szapiro.

Przyglądałem mu się wtedy z nienawiścią, chociaż nie wiedziałem jeszcze, że zabił mojego ojca. Wiedziałem tylko, że go zabrał. Wszystkiego dowiedziałem się później i później też pokochałem Jakuba Szapirę i chciałem stać się Jakubem Szapirą i może jakoś się nim stałem.

A może już wiem. Może wiem już wszystko.

Widziałem, dwa dni wcześniej, jak Szapiro wyciąga mojego ojca Nauma Bernsztajna z naszego mieszkania w kamienicy na rogu Nalewek i Franciszkańskiej, pod numerem 26, mieszkanie 6, wlecze go za długą brodę, klnąc pod nosem.

– Byz alejn szildyg, di szojte ajno, di naryszo frajer!1– mówi Szapiro, szarpiąc za brodę mojego ojca.

Na dole, eskortowany przez olbrzyma Pantaleona Karpińskiego i szczurkowatego Munję Webera, o których napiszę później, wrzucił mojego ojca do kufra swojego buicka i odjechał.

Stałem w kuchni, matka szepnęła, bym nie drgnął nawet, więc nie drgnąłem, ojciec schował się w szafie, znaleźli go zaraz i wyciągnęli, a kiedy zobaczyłem, jak wywlekają go za brodę z domu, to nagle i nieświadomie uwolniłem zawartość pęcherza, plama moczu rosła szybko na wełnianych spodniach.

Zatrzymał się wtedy przy mnie, nie puszczając brody mojego ojca.

– No, nic się nie bój, chłopczyk – powiedział bardzo delikatnie, nie spodziewałem się takiej delikatności.

Na prawej dłoni, widziałem z bliska, wytatuowane miał bladosiną kreską miecz obosieczny i cztery hebrajskie litery: תוומ, mem, waw, waw i taw, patrząc tak jak się pisze, od prawej, co po hebrajsku oznacza śmierć.

Rzuciłem się na niego wtedy, próbowałem uderzyć. I wcześniej chętnie się biłem, z żydowskimi i chrześcijańskimi chłopcami odbywaliśmy wielkie bitwy na pięści i kamienie, na placu Broni, cheder przeciwko chederowi, szkoła przeciwko szkole, póki nas policja nie przegoniła. Jak wszyscy.

Szapiro jednak nie był wyrostkiem. Uchylił się przed moim dziecinnym atakiem, przewrócił oczami, nie uderzył nawet, tylko odepchnął, mama krzyczała, upadłem na podłogę między stołem a kredensem, płakałem. Cały czas widziałem miecz i śmierć wytatuowane na wierzchu dłoni zaciśniętej na brodzie mego tatki.

Postanowiłem wtedy, że nigdy nie będę miał brody. Cała reszta z tego postanowienia przyszła sama. Postanowiłem, że stanę się jak on.

Kiedy przyglądałem się Szapirze podczas bokserskiego meczu w Teatrze Nowości, nie widziałem tatuażu, kryła go rękawica, pod nią jeszcze bandaż. Nie znałem zresztą dobrze hebrajskiego, czasem nawet dziś wydaje mi się, że nie znam dobrze hebrajskiego, nie wiem, czy odgadłbym, co oznacza תוומ.

Mimo że na boks patrzyłem chyba po raz pierwszy w życiu, to patrzyłem z fascynacją. Już jako chłopiec lubiłem się bić, bo bić się znaczyło dla mnie być nowym, innym Żydem, Żydem ze świata, którego wzbraniali mi ojciec i matka, a który mnie pociągał, chociaż niewiele o nim wiedziałem, świata, który nie bał się przeciągu i świeżego powietrza, tak przerażających mełameda z naszego chederu, świata bez pejsów i tałesów. Patrzę więc.

Szapiro, chociaż ciężki, jest niezwykle skoczny, pracuje na ugiętych nogach dookoła Ziembińskiego, jakby szukał dziury w szczelnej obronie wyższego boksera, gardę nosi nisko, prawa pięść przy prawej piersi, lewa na tej samej wysokości przed nią.

Chyba dopiero po wojnie bokserzy zaczęli ręce nosić wyżej.

Szapiro cały czas pracuje, jakby był nakręcony, lewo, prawo, nieliczne ciosy Ziembińskiego na korpus blokuje łokciami, przed tymi w głowę uchyla się zwinnie i sprężyście, jakby nie walczył w wadze ciężkiej, lecz koguciej, i cały czas ustępuje przeciwnikowi, pozwala mu się spychać na liny.

Ziembiński, mimo krwi spływającej z rozbitego łuku brwiowego, ma wyraźną przewagę. Atakuje cały czas, Szapiro tylko się broni, unikami, gardą, czasem oddaje szybki lewy.

Wygląda, jakby miał przegrać, i tej przegranej bardzo mu życzę.

Ale jest zupełnie spokojny. Robi uniki, odskakuje, markuje lewą, bawi się. Jakby pracował na worku, a nie walczył w ważnym meczu. Bawi się, zrelaksowany, i widzi, że Ziembiński, doświadczony w końcu bokser, bardzo się jego spokoju boi.

Nie ma w ringu straszniejszego przeciwnika niż przeciwnik spokojny i pewny siebie. Najstraszniejszą miną, jaką może przybrać bokser, jest uśmiech.

Mnie jednak ciągle wydaje się niemożliwością, by Żyd, który zabrał z domu mojego ojca, mógł pokonać tego smukłego blondyna z wyhaftowanym na koszulce biało-czarno-zielonym herbem Legii Warszawa. Ziembiński zdaje się górować nad nim nie tylko fizycznie, nie tylko zasięgiem ramion i wzrostem, ale też tym, że Ziembiński jest tutaj u siebie, należy do klasy właścicieli i zarządców tego kraju.

Mógłby być nawet robotnikiem, biedniejszym od Nauma Bernsztajna, który już nie żyje, chociaż dziś wiem, że bynajmniej nie był biedniejszy, jednak jako jasnowłosy olbrzym z herbem Legii na piersi będzie zawsze kimś lepszym niż żydowski bokser w koszulce Makabi.

Nie mieściło mi się wtedy w głowie, żeby Żyd w ringu mógł zwyciężyć chrześcijanina, chociaż my na placu Broni bijaliśmy się z chrześcijańskimi chłopcami. Ale to było co innego. A ja miałem wtedy siedemnaście lat, znałem tylko światy chederu, jesziwy, synagogi i domu.

Potem poznałem wszystkie inne.

Ziembiński spycha Szapirę aż do lin, polska publiczność myśli, że już po nim, ale żydowski bokser nagle leci w tył, jakby chciał upaść na plecy, liny naciągają się, utrzymując ciężar jego ciała, po czym wyrzucają go jak kamyk z gumowej procy – Szapiro w perfekcyjnej rotacji nurkuje pod zamaszystym prawym sierpem Ziembińskiego i uderza z dołu potężnym, lewym hakiem, wkładając w ten cios, napędzany jeszcze sprężystością lin ringu, skręt barków, bioder i wyprost kręgosłupa; Ziembiński trafiony w podbródek natychmiast wiotczeje i z hukiem pada na ring, jakby Szapiro znalazł w jego szczęce pstryczek, przełącznik, którym można człowieka wyłączyć tak, jak wyłącza się światło elektryczne.

Szapiro przeskakuje nad leżącym przeciwnikiem, idzie do swojego narożnika, Ziembiński zaś nie leży spokojnie, tylko nieprzytomny drga jak przy ataku padaczki, oczy odwrócone w głąb czaszki, nogami i ramionami rzuca jak zarzynane zwierzę.

Publiczność wrzeszczy, podnosi się z krzeseł, w emocji tłumu jeszcze nieukierunkowanej, płynącej z samego zaskoczenia, podniecenia walką, która nie trwała nawet dwóch minut; sekundę później entuzjazm się ukierunkowuje, już wszyscy wiedzą, co się wydarzyło, żydowscy kibice eksplodują radością, jakby to oni sami właśnie powalili każdego Polaka, który kiedykolwiek spojrzał na nich krzywo, publiczność chrześcijańska buczy, oburzona, że zakłócono właściwy rzeczy porządek.

Sędzia rzuca się ku Ziembińskiemu, zaczyna go wyliczać, jednocześnie sprawdzając puls; Szapiro nawet nie zaszczyca żadnego z nich spojrzeniem, ani sędziego, ani powalonego, nieprzytomnego przeciwnika.

Nie czekając, aż sędzia wypowie ostateczne „dziesięć” i zamacha rękami, wypluwa ochraniacz na zęby i kiwa głową na sekundanta w granatowym pulowerze z wypisanym na piersi polskimi literami słowem „Makabi”.

Na ring wskakuje lekarz, obmacuje czaszkę wciąż nieprzytomnego, ale leżącego już spokojnie polskiego boksera.

Sekundant Jakuba wyciąga z kieszeni papierośnicę, zapala papierosa i podaje go bokserowi prosto do ust. Szapiro zaciąga się parę razy, wychyla się przez liny, sekundant wyjmuje mu papierosa z ust i gasi.

Dziś wiem, że żaden inny bokser nie pozwoliłby sobie ani wtedy, ani teraz na takie zachowanie, ale wiedziałem i widziałem, że było w tym paleniu bez zdejmowania rękawic coś arogancko wielkopańskiego i bardzo mi się to podobało, bo nigdy wcześniej nie widziałem Żyda, którego byłoby na taką wielkopańską arogancję stać. Wiedziałem, że tacy Żydzi istnieją, ale ich nie widywałem.

Miałem wtedy siedemnaście lat.

Kiedy miałem lat dziesięć, pojechaliśmy z moją mamą na letnisko do Świdra. Nasze rzeczy i pilnujący ich tato furmanką, a mama i ja trzecią klasą, kolejką wzdłuż di linje, Miedzeszyn, Falenica, Michalin, dalej do Świdra właśnie. Było to moje pierwsze letnisko i pierwszy raz w ogóle byłem poza miastem, i wszystko mi się podobało, szczególnie słońce – inne niż w mieście – do którego palącego blasku nabrałem wtedy wielkiego upodobania, tak wielkiego, że nie straciłem go nawet tutaj, wśród białych domów, pod zupełnie innym niebem, pod palącym słońcem Ziemi Izraela.

Poszliśmy z mamą na spacer po sosnowym lesie, mama w końcu rozłożyła koc i wyjęła z koszyka kanapki i butelkę lemoniady z patentowym kapslem, ja biegałem po lesie, ale ostrożnie, tak żeby nie stracić jej z oczu. Zbierałem szyszki. Kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem, że stoi nade mną jasnowłosa dziewczynka, starsza ode mnie, chrześcijanka, miała niebieską sukienkę i warkoczyki.

– Dzień dobry – powiedziałem.

Prychnęła, przewróciła oczami, odwróciła się i uciekła biegiem.

Zrozumiałem wtedy, dlaczego odeszła. Nie chciała słuchać żadnych „dzień dobry” od małego Żydziaka z pejsami.

Potem zrozumiałem, że odejść mogła z każdego dowolnego powodu, mogła się mnie bać, mogła nic nie czuć, a ja sobie całą resztę po prostu dopisałem.

Jeszcze później pojąłem, że tę całą resztę dopisałem sobie bardzo słusznie.

Wtedy, w Świdrze, zbierając szyszki między sosnami i mając lat dziesięć, poczułem i wiedziałem: nie chcę, żeby ktokolwiek patrzył na mnie w ten sposób, ale nie wiem, nie mam pojęcia, co mógłbym z tym zrobić, i uznałem to za nieodłączny element mojej żydowskiej kondycji. Takim już będę, takim pozostanę, tak mi się wydawało. Nie chciałem taki być, nie chciałem być Żydem, ale nie być Żydem wydawało mi się równie prawdopodobne jak zostać Tomem Mixem, którego nieme, konne przygody oglądaliśmy w ciemnych tunelach obwoźnych kinematografów, zajeżdżających jeszcze w czasach mojego dzieciństwa na podwórka naszego świata, naszej osobnej Warszawy.

Zresztą może to wszystko tak naprawdę wcale się nie przydarzyło mnie, może opowiedział mi tę historię Szapiro? Nasze życia się zlewają w jedno.

Siedząc w wieku lat siedemnastu w sali dawnego Teatru Nowości, zrozumiałem, że to nieprawda. Nie muszę być tym chłopcem zbierającym szyszki. Żyd może nie być takim Żydem, Żyd może być innym Żydem, tak samo dobrym jak chrześcijańscy panowie.

Widziałem, jak kobiety, Żydówki i chrześcijanki, patrzą na Szapirę i patrzą na niego zupełnie innym spojrzeniem niż to, którym obdarzyła mnie jasnowłosa dziewczynka w sosnowym lesie na letnisku w Świdrze.

I ja też patrzę, jak Jakub Szapiro zadziera głowę, zaciągając się mocno trzymanym w ustach papierosem, i jak nachyla się ku sekundantowi, a ten mu tego papierosa z ust posłusznie wyciąga, Szapiro wydmuchuje wielką chmurę niebieskiego dymu, który w świetle reflektorów układa się w arabeski niczym w jakiś alfabet męskiej siły, a Szapiro, potrząsając ramionami, rozluźniając mięśnie, podchodzi do sędziego, niby w oczekiwaniu werdyktu, chociaż przecież wiadomo, że Ziembiński nie tylko nie wstał przy wyliczaniu, ale ciągle jeszcze leży.

Sekundanci próbują go ocucić, w końcu się udaje. Sędzia chwyta dłonie zawodników, dłoń Szapiry podnosi do góry, Ziembiński chwieje się na nogach i toczy błędnym wzrokiem, konferansjer ogłasza koniec ostatniej walki tego wieczora, zwycięstwo zawodnika klubu Makabi Warszawa. Bijemy brawo. Ja też biję.

Zamroczony ciągle Ziembiński podaje Szapirze rękę w rękawicy, Szapiro trąca ją gestem, który w porannym wydaniu „Kurjera Warszawskiego” niechętny Szapirze polski redaktor Witold Sokoliński nazwie symbolem niezaskakującego u żydowskiego boksera braku sportowego ducha, jasno stwierdzając, że Szapiro dłoni przeciwnika nie uścisnął.

Życzliwy żydowski dziennikarz w „Naszym Przeglądzie” napisze, że dłoń Ziembińskiego Szapiro uścisnął lekceważąco.

Andrzej Ziembiński zaś, wciąż zamroczony, w ogóle gestu nie widzi, sędzia odprowadza go do narożnika i oddaje sekundantom.

Chrześcijańska publiczność widzi gest żydowskiego boksera, rozlegają się gwizdy, wtedy z pierwszego rzędu krzeseł podnosi się niewielkiego wzrostu mężczyzna i odwraca do trybun, i patrzy, po prostu patrzy, jakby wyglądał tych, co gwiżdżą. Gwizdy milkną natychmiast, a ja jeszcze nie wiem, kto to jest.

Konferansjer ogłasza meczowe zwycięstwo Legii, dziewięć do siedmiu.

Jakuba Szapirę nie obchodzi wynik całego meczu, Jakub Szapiro jest zwycięzcą, Jakub Szapiro jest jak Dawid po zwycięstwie nad Filistynami i Jebusytami, Jakub jest królem, a jego synowie, na sali rzecz jasna nieobecni, są królewiętami.

Sekundant czeka nań z nowym zapalonym papierosem, Szapiro zaciąga się przez chwilę, patrząc na publiczność wyzywająco i triumfująco, i pod ciężarem jego wzroku milczą ostatnie buczenia, potem unosi liny, przesuwa się między nimi i zręcznie zeskakuje. Gwizdów już nie słychać. Pali dalej, kiedy jeden sekundant osusza go ręcznikiem, a drugi, ten który wcześniej zapalił mu papierosa, rozsznurowuje i ściąga rękawice i bandaże z dłoni.

Nie ma już więcej walk. Na sali rozlega się gwar, szuranie, publiczność nagle wraca do rzeczywistości, podnosi się z krzeseł, zbiera się do siebie, jutro trzeba do pracy, boks był i zniknął, wrócił świat.

Coś stało się we mnie tamtego dnia, kiedy to wszystko zobaczyłem. Jakbym to ja stanął i walczył w ringu przeciwko temu jasnowłosemu Goliatowi, jakbym to ja sam tam był.

Jakby wszystko, co później wydarzyło się w moim życiu, swój początek, swoje źródło miało w tych niecałych dwóch minutach w ringu.

Kiedy sekundanci uwolnili mu ręce i podali szlafrok, Szapiro podszedł do siedzącego w pierwszym rzędzie niskiego, korpulentnego mężczyzny, tego, który uciszył publiczność gwiżdżącą po aroganckim geście Jakuba.

Był to człowiek o imponująco sklepionej, ale zupełnie pozbawionej włosów głowie. Niedostatek ten rekompensowały wielkie, wypomadowane i podkręcone pod oczy wąsy, bardzo staroświeckie, ale pasujące dobrze do drogiego, staromodnego i nieco przyciasnego garnituru z granatowego tenisu.

Na opinającej krągły brzuch kamizelce lśniły złote dewizki i łańcuszki od zegarka i kluczyka, w kieszonki kamizelki zatknął palce, a nogę założył na nogę. Miał te nogi krótkie i pulchne i wyglądało, jakby ktoś próbował skrzyżować palce środkowy i wskazujący, ledwie dał radę przełożyć prawą łydkę nad lewym kolanem. Spodnie podjechały przy tym wysoko, odsłaniając męskie podwiązki i biały kawałek ciała między czarną, jedwabną pończochą a krawędzią spodni. Czubek czarnego pantofla z patentowej skóry, od dołu okuty lśniącą blachą, poruszał się miarowo, kiedy mężczyzna śmiał się głośno, trzęsąc się od tego, i nawet z daleka, wśród wiwatów publiczności słyszałem jego piskliwy rechot.

– Aleś go zajechał, Kuba, aleś go zajechał…! – krzyczał i klaskał w tłuste dłonie.

Nie wiedziałem wtedy, jak się naprawdę nazywał, ale doskonale wiedziałem, kim jest. Od Kercelaka po Tłomackie, od placu Broni po Halę Mirowską, na Nalewkach, na Gęsiej, na Miłej, na Lesznie wszyscy wiedzieli, kim jest ten niski, wesoły i straszny goj.

– Kum Kaplica idzie – szeptano, kiedy kołysząc się na pałąkowatych nogach, niespiesznie promenował po chodniku, marynarka rozpięta, kciuki zatknięte w kieszonkach marynarki, w zębach papieros w rogowej lufce. Za nim, w pełnej szacunku odległości, szła zwykle obstawa, rękojeści naganów i browningów zawsze widoczne, nieskrywane pod kamizelkami, nawet gdy mijali odwracających wzrok policjantów.

Dlaczego Kuma nazywano Kumem, wtedy nie wiedziałem. Naprawdę nazywał się Jan Kaplica, a kumem został, bo każdemu, kto tylko zechciał jego przyjaźni, był przyjacielem, drogo sobie jednak swoją przyjaźń ceniąc.

Nie wiedziałem, jak zaczynał, wiadomo wszystkim było tylko to, że był w PPS-ie i jeszcze za cara biegał z pistoletem, i robił ekspropriacje w Organizacji Bojowej, potem był podobno bekiem, a potem nie wiadomo, co jednak wiadomo, to że kiedy raz policja aresztowała Kaplicę, to na posterunku zadzwonił telefon od samego polskiego prezydenta czy innego premiera i jakiś inspektor albo komisarz, albo nawet może minister osobiście własnym samochodem odwiózł go pod mieszkanie, drzwi otwarł niczym szofer, kłaniał się i jeszcze przeprosił.

Nie wiedziałem również, że Kum Kaplica był człowiekiem, na którego polecenie Jakub Szapiro zabił mojego ojca. Nie wyobrażałem sobie nawet, żeby ktoś taki jak Kum Kaplica, prawdziwy puryc, mógł zdawać sobie sprawę z istnienia mojego ojca, skromnego urzędnika administracji Lecznicy Żydowskiej i nieudanego sklepikarza.

Jednak na tatki mojego nieszczęście Kum Kaplica z istnienia jego zdawał sobie sprawę doskonale.

W dniu, w którym mój tatko dokonał żywota z ręki Jakuba Szapiry i jego ludzi, Kum Kaplica od siódmej rano jak każdego dnia siedział przy swoim stoliku w małej paszteciarni Sobenskiego przy ulicy Leszno 22, obok parafii ewangelickiej.

Nikt poza Kaplicą nie ważył się przy tym stoliku usiąść. Sobenski, Żyd mocno zasymilowany, niebywający w bożnicy wcale, a jak już, to tylko w Wielkiej Synagodze, gdzie kantor ośmielał się sławić Pana Boga po polsku, osobiście spieszył do swojego handlu każdego dnia przed szóstą, żeby na przyjście Kaplicy paszteciki i kawa były gotowe i gorące. Jeśli Kaplica sobie tego życzył, to Sobenski biegł do paszteciarni nawet w szabas.

Kaplica przychodził punktualnie o siódmej, wieszał melonik na wieszaku, a jeśli była jesień, to i palto, i szal, a jeśli była zima, to futro, a jeśli na trzewiki przy ulewie lub plusze założył kalosze, to kalosze ściągał i odkładał pod wieszak.

Rozdziawszy się, witał się wylewnie z właścicielem, siadał, rozkładał „Kurjer Warszawski” i czytał, niemo poruszając przy tym ustami i wodząc grubym palcem po tekście. Sobenski osobiście podawał mu dużą czarną i gorące, koszerne paszteciki. Do siódmej trzydzieści nikt nie miał prawa Kaplicy przeszkadzać.

– To mój czas, jedyne pół godziny z całego dnia, które należy tylko do mnie! – mawiał i pilnie studiował ogłoszenia drobne i reklamy, zaśmiewał się przy rysunkowych żartach i komicznych wierszykach na ostatniej stronie.

O wpół do ósmej przychodził doktor Radziwiłek, zamawiał kawę, brał „Nasz Przegląd” i przysiadał się do okrągłego stoliczka, czytali razem gazety i naradzali się długo. O Radziwiłku opowiem później, będzie on w tej historii ważną osobą, ale jeszcze nie teraz. Był on w każdym razie najbliższym wspólnikiem i zastępcą Kaplicy.

Zwykle Kaplica zapraszał też na siódmą trzydzieści Szapirę i pozwalał mu tych rozmów z Radziwiłkiem słuchać, jako jedynemu ze swych ludzi, namaszczając go tym niejako na pierwszego wśród żołnierzy.

O ósmej przychodziła reszta gangu Kaplicy, wypełniając szczelnie małą paszteciarnię. Pili i jedli, plotkowali, przekrzykiwali się po polsku, żydowsku i rosyjsku, zdawali raport z porannych obowiązków i wręczali Kaplicy należne mu zwitki banknotów, a Kaplica, nie wstając od stolika, zlecał im zadania na nadchodzące dzień i noc.

Dzień, w którym umarł mój ojciec, zaczął się podobnie.

9 lipca 1937 roku w Warszawie było ciepło, ale nie upalnie, dwadzieścia stopni, przez cały dzień chmurzyło się niebo trochę i czasem padało.

O siódmej Kaplica rozsiadł się u Sobenskiego, wypił swoją kawę i zjadł cztery paszteciki z siekaną baraniną i rodzynkami. Sobenski włączył radio, Kaplica wysłuchał porannego dziennika, potem, kiedy w radio grali muzykę z płyt, przestudiował w „Kurjerze” artykuł o sytuacji w Hiszpanii.

– Jenerał Franco naszych na cacy już załatwił – martwił się Kaplica, a Sobenski przytakiwał i martwił się na zawołanie, chociaż Hiszpanię, wojnę domową, generała Franco i wszystko poza stanem kasy jego paszteciarni miał głęboko w dupie.

Kaplica machnął ręką na Hiszpanię i zagłębił się w lekturze dziewięćdziesiątego dziewiątego odcinka powieści Amaranty Juliusza Germana, w którym książę Poniatowski przemawia w warszawskim teatrze. Był odcinkiem znudzony, zaciekawił go dopiero ostatni akapit, w którym pojawia się „młoda, czarownie zwinna pani”. Westchnął, pstryknął palcami na Sobenskiego, ten dolał mu kawy.

Radziwiłek nie przyszedł, bo miał interesy w Łodzi. O siódmej trzydzieści swoim buickiem podjechał Szapiro, odziany w dwurzędowy szary garnitur, w miękkim kapeluszu na głowie. Przywitał się z Kaplicą i Sobenskim, zamówił kawę, korzystając z nieobecności Radziwiłka, wziął nieczytany jeszcze „Nasz Przegląd”, bo wymiętych od przeglądania czasopism nieco się brzydził, po czym siadł obok swojego szefa, gazety na razie nie otwierając.

– Złapali wczoraj tych z Grochowa – oznajmił.

– Taaak? – Kum nie był zbyt zainteresowany.

– Tak. U tej ich kurwy, Jadźki. Strzelali się z policją.

– I co?

– Gaca policjanty zastrzelili. Reszta się poddała.

– Gac, ten dezerter z ósmego piechoty…?

– Ten sam.

– Dobrze im tak. Wsioki z Rembertowa i Miłosnej myślały, że w Warszawie będą dokazywać – ucieszył się Kaplica.

Szapiro rozłożył swoją gazetę, strzepnął i wziął się do lektury.

– A co tam u ciebie o tym Josku Pędraku piszą? – Kum przerwał mu zaraz lekturę.

– To samo. Dożywocie. – Bokser wzruszył ramionami.

– Nigdy nie jest to samo.

– No, jakby Baran nie był Stanisław, ale Szmul, a Pędrak się nazywał Józio, nie Josyk, to by była obrona konieczna, a tak jest morderstwo. – Znowu wzruszył ramionami Szapiro.

Kum zastanowił się chwilę, po czym przytaknął. Nigdy nie wydawał osądu bez zastanowienia.

– Tak i rację masz. Jakby był Stanisław, nie Szmul, byłaby obrona. A jest morderstwo, bo on Josyk.

Zapalił papierosa. Szapiro zauważył, że na zapalniczce Kaplicy naklejony był znaczek skarbowy monopolu zapałczanego.

– Po ile te…? – zainteresował się.

– A po złotówce.

– I Kum tak obywatelsko poszedł do skarbowego znaczek na zapalniczkę wykupić? – zdziwił się Szapiro.

– A jakże. Obywatelski obowiązek. Ojczyźnie się należy. Tyś nie wykupił?

– No nie…

– Jak cię za nielegalną zapalniczkę zwiną, sam se będziesz winien.

Roześmiali się obaj i czytali jeszcze chwilę, z założonymi nogami, popijając kawę i paląc. Radio grało walczyki, program kończył się dopiero o ósmej, kiedy to następowała przerwa aż do południa.

– Wiesz, Kubusiu, na Nalewkach mieszka sobie taki Żydek, Bernsztajn, Naum Bernsztajn. Wiesz? – zapytał po chwili Kaplica, składając gazetę na stronie z ogłoszeniami drobnymi.

– Już wiem, panie Kaplica – odpowiedział Szapiro i złożył też swoją, rozumiejąc, że czas relaksu dobiegł końca i pora wziąć się do roboty.

– No. I temu Żydkowi wydaje się, że może mi nie zapłacić – ciągnął Kaplica, nie odrywając wzroku od ogłoszeń drobnych w „Kurjerze”.

– Głupi Żydek, skoro mu się tak wydaje.

– Głupi – zgodził się Kaplica – ale ma rację. Nie zapłaci mi ani grosza, bo nie ma z czego. Munja to sprawdził. Nie ma grosza przy duszy ten Bernsztajn. Nic się z niego nie wyciśnie. Z suchej szmaty woda nie poleci, jakbyś nie wykręcał.

Szapiro pokiwał smutno głową, jakby z przykrością zgadzał się ze swoim rozmówcą, iż nie ma szczęśliwego zakończenia tej historii.

Nie miałem pojęcia, że Naum Bernsztajn, skromny urzędnik w Lecznicy Żydowskiej, był winien Kaplicy pieniądze. Naum nie tylko nie powiedział o tym mnie, smarkaczowi, co jasne, ale długo nie powiedział o tym nawet matce. Był winien, bo nie chciał już dłużej pozostawać skromnym urzędnikiem, a akurat pojawił się handel do przejęcia, sklep z artykułami gumowymi przy Gęsiej, który można było wydzierżawić. Pożyczył od rodziny pieniądze na odstępne i przejął handel. W sklepie był sam, od rana do zamknięcia. Stawał na głowie, żeby spłacić dług, prawie nie miał zarobku, chociaż handel był dobry.

Wtedy przyszedł Kaplica, kupił gumowe kalosze marki PPG, pogawędził z Bernsztajnem przyjaźnie, po czym powiedział, że przed szabasem ma zapłacić pięćdziesiąt złotych. Przed tym szabasem i przed każdym szabasem następnym, póki mój tatko będzie w tym sklepie, bo taka jest cena tego sklepu na Gęsiej, pięćdziesiąt złotych płatnych Kumowi co tydzień przed szabasem.

Przed pierwszym szabasem Naum zapłacił. Przed drugim też. Trzeciego nie zapłacił, bo nie miał. Pobiegł przebłagać. Szapiro dla podkreślenia wagi sytuacji rąbnął Bernsztajna w nos i Bernsztajn musiał ze złamanym nosem złożyć uroczystą obietnicę, że za spóźnienie za tydzień przyniesie nie tylko nowe pięćdziesiąt i zaległe pięćdziesiąt, ale jeszcze dwadzieścia pięć kary.

Nie przyniósł. Nie miał skąd wziąć. Oddał sklep bez odstępnego, wszyscy wiedzieli, w jakiej jest sytuacji, i nikt mu odstępnego płacić nie zamierzał. Ukrywał się, nie chodził za dnia ulicami. Kum przysłał chłopaka z informacją, że odsetki od stu dwudziestu pięciu złotych długu wynoszą dwadzieścia procent tygodniowo.

Nic o tym nie wiedziałem. Naum Bernsztajn powiedział rodzinie, że jest chory, położył się do łóżka i czekał.

– Lomer antlofn – prosiła matka – lomer antlofn cynerszt cy maa szwesto ka Lodz in szpejto kan Erec Jisruel ode kan Amerykie. Lomer antlofn, Nuchym, waal nysz ka zach of de welt wet indz kiene fatajdign fan kas fyn’ym puryc2.

Matka była pobożną Żydówką, a życie nauczyło ją, że Pan Bóg rzadko broni pobożnych Żydów przed gojskim gniewem.

Ojciec tylko machał ręką i odwracał się do ściany. Czekał. Nie uciekł ani do Łodzi, ani do Palestyny, ani do Ameryki, ani nigdzie indziej.

I w końcu przyszli. Zapukali. Matka otworzyła, słusznie zakładając, że przynajmniej ocali zamki w drzwiach, skoro męża ocalić nie może.

Zabrali go. Rzuciłem się na Szapirę, odepchnął mnie.

Wiele razy później myślałem o tej chwili, kiedy rzucam się na Szapirę, dwa razy cięższego ode mnie, wieszam się na jego przedramieniu, krzyczę coś po żydowsku, ale kto krzyczy?

Szapiro wyciągnął ojca z mieszkania za brodę. Ojciec opierał się, jak opiera się prowadzone do rzezaka cielę, i tak szedł, opierając się, ciągnięty za swoją długą, siwą brodę.

Nigdy nie będę miał brody, postanowiłem wtedy, słuchając krzyków matki i patrząc, jak gładko ogolony Szapiro zabiera ze sobą brodę mojego ojca i ojca samego. Moja ledwie mi rosła, ale tego samego dnia poszedłem na handel. Ukradłem matce trochę pieniędzy. Widziała, że zabieram, nie miała siły protestować, zapłakana. Ja nie płakałem. Poszedłem więc na handel. Pozbyłem się kapoty i koszuli, za skradzione pieniądze kupiłem krótkie ubrania. Łachy raczej, ale nieżydowskie łachy. Następnie poszedłem do chrześcijańskiego fryzjera. Ściąłem pejsy i zażyczyłem sobie golenie. Fryzjer śmiał się, że co tu golić, pięć włosów na krzyż, ale obstawałem przy swoim i płaciłem, więc położył mi na twarz gorący ręcznik, potem namaścił olejkiem, ubił pędzlem pianę, nałożył, ogolił paroma ruchami, spłukał zimną wodą – wyszedłem i zobaczyłem w oknie wystawowym jak w lustrze nowego siebie, nowego, lepszego Żyda, ostrzyżonego, krótko ubranego, bez pejsów.

– Jach wyncz dijo alc dus gits Bernsztajn – powiedziałem do swojego odbicia głosem Jakuba Szapiry. – Daa nesije zol zaan myt mazl!3

Mój ojciec w tym czasie leżał w bagażniku buicka i jechał w swoją stronę, tę samą, w jaką zmierzamy wszyscy, aż w końcu dotrzemy na miejsce, wtedy już nie zmierzamy.

Dwa dni później, w niedzielę 11 lipca wieczorem, po walce w hali Teatru Nowości, Szapiro podszedł do Kaplicy, ten uścisnął go serdecznie.

– Aleś skurwysyna załatwił, Kuba – cieszył się. – Aleś faszyście pokazał!

Nie słyszałem tych słów, ale wiem, że tak właśnie powiedział.

Ludzie powoli się rozchodzili. Kaplica wstał i ruszył z Szapirą do szatni. Kiedy mijali miejsce, w którym siedziałem, Szapiro w bokserskim szlafroku zatrzymał się i wskazał na mnie głową.

– To ten – powiedział do Kaplicy.

– Kto? – zapytał, jakby mnie nie widział.

– Młody Bernsztajn, Kumie.

Kaplica spojrzał na Szapirę i patrzył nań długo.

Potem odwrócił się do mnie. Spuściłem wzrok. Kaplica chwycił moją żuchwę pulchnym kciukiem i palcem wskazującym i podniósł moją głowę, wbił we mnie małe, ciemne oczy, nie uśmiechał się.

Nagle puścił moją brodę, uszczypnął mnie w policzek i roześmiał się szeroko, jakby już z tego patrzenia wszystkiego się o mnie dowiedział. Może tak było.

– No, ładny malczik. Szkoda go. – Wzruszył w końcu ramionami i zapomniał o mnie.

I odszedł, nie oglądając się. Szapiro skinął na mnie głową, takim samym niemym gestem, jaki czasem za plecami wykonywała moja matka, kiedy chciała mi bez słów powiedzieć: „Dla własnego dobra zrób natychmiast, co ojciec kazał”.

Wstałem, poszedłem za nimi.

Byłem ciekaw, czy ludzie będą mi się przyglądać. Wcześniej, przez całe moje krótkie życie byłem niewidzialny. Taki zwykły, mały, chudy Żydek z Nalewek. Jeden z tysięcy małych, chudych Żydków z Nalewek.

A teraz jakaś kobieta w kapelusiku na głowie nachyliła się do swojego towarzysza w jasnym garniturze i cały czas patrząc na mnie, coś mu wyszeptała do ucha. Pamiętam jej spojrzenie.

Ale może patrzyła na Szapirę z Kumem, jak idą, idą, kroczą, dwaj puryce w pięknych garniturach, idą przez miasto, jakby było ich folwarkiem.

Przeszliśmy do szatni, w której kiedyś przebierali się aktorzy, a teraz bokserzy. Szapiro spojrzeniem wskazał mi krzesło. Usiadłem. Kaplica nie przestawał mówić o boksie, podniecony i szczęśliwy.

– Bo widzisz, Kuba, ja go widziałem w walce z Finnem i ja się bałem trochę, że on cię wytrzymałościowo załatwi, bo ty przecież jesteś fighter, a on się broni świetnie i wydaje się, jakby był na parę albo prąd, bo się nie męczy nigdy, a tyś go tak załatwił, tak żeś go załatwił na szaro, Kuba!

– Było ich trochę na sali – zauważył Szapiro, siadając na krześle.

Mijało adrenalinowe podniecenie i nagle czuł każdy mięsień, staw i ścięgno, jak zwykle po walce, w której nie sposób ciała szanować. Drżały mu mięśnie ud.

– Kogo trochę było? – nie zrozumiał Kaplica.

– Falangistów, bepistów, oenerowców, nie rozróżniam, który jest który, ale mordy faszystowskie, znajome. Widziałem ich. Paru nawet w tych ich mundurach zasranych przyszło.

– To się mieli z pyszna, hitlerki! – cieszył się Kum. – Wspaniale!

Pstryknął palcami, zawołał, do szatni wpadł ponury drab wyższy od Szapiry o głowę, a od Kaplicy o pół Kaplicy.

– Pantaleon, przynieś koniaku, w aucie mam butelkę, będziemy świętować – zaordynował, nastawiając jednocześnie płytę w przenośnym gramofonie.

Drab ani nie potwierdził, ani nawet nie skinął głową, po prostu odwrócił się i poszedł. Kaplica zakręcił korbką, nastawił ramię, z głośnika pociekły pierwsze, ciche dźwięki tanga.

– W aucie…? To pan już tego chryslera odebrałeś? – zapytał Szapiro, próbując rozmasować drżące mięśnie ud.

– A owszem, tak! – Kaplica wyraźnie ucieszył się z pytania, zapalając papierosa i wtykając go do długiej lufki. – Odebrałeś! Zaraz zobaczysz!

Szapiro wstał z trudnością, ściągnął mokrą od potu koszulkę bokserską, miękkie pantofle i spodenki gimnastyczne, pod którymi nie miał niczego, stanął nagi. Nie krępował się zupełnie. Zawstydziłem się, ale bałem się jeszcze bardziej, niż wstydziłem, więc ani drgnąłem.

Nie był mocno owłosiony, tylko w kroczu bardziej, obrzezany penis nie był zbyt długi, wydał mi się nawet krótszy od mojego, był za to bardzo gruby.

Bokser rozciągnął mięśnie, plecy, ramiona, uda w powolnych ćwiczeniach, potem nalał gorącej wody do balii, ochlapał się nią, sięgnął po mydło, namydlił się cały, po czym spłukał się i wysuszył dokładnie, trąc skórę ręcznikiem. Spojrzał w lustro, sięgnął po przybory do golenia, kątem oka zerknął na pogwizdującego w rytm muzyki Kaplicę i chociaż ten nie okazał żadnego zniecierpliwienia, Szapiro odłożył pędzel i angielskie mydło, nie ogoliwszy się. Spryskał się wodą kolońską, z wieszaka zdjął świeżą bieliznę i białą koszulę, założył je, posykując z bólu. Potem zawiązał granatowy krawat w geometryczne, brązowe wzory i włożył piękny, szary garnitur bez kamizelki, nawet ja widziałem, że nie tylko drogi jak garnitur Kaplicy, ale też modny, bo spodnie miały wysoki stan, zapinały się nad pępkiem, nogawki zaś były bardzo szerokie, co mężczyźnie tak rosłemu jak Szapiro doskonale pasowało. Marynarka, obcisła w talii, miała szerokie klapy i obficie watowane ramiona, co podkreślało jeszcze atletyczną, chociaż ciężką sylwetkę Szapiry. Kaplica w swoim staroświeckim ubraniu wyglądał przy nim jak starszy pan, prowincjonalny urzędnik, księgowy albo rewident przy prawdziwym filmowym amancie.

Bokser wsunął i zasznurował eleganckie trzewiki, otworzył szufladę, z szuflady wyciągnął naręczny zegarek – marki Glashütte, jak zauważyłem później – portfel i nóż sprężynowy oraz dwie chustki, kraciastą i jedwabną białą, i umieścił wszystkie utensylia tam, gdzie je zawsze nosił: odpowiednio na lewym nadgarstku, w wewnętrznej kieszeni marynarki, w skarpecie, w kieszeni spodni i w kieszonce marynarki, tej na piersi, która, jak się dużo później dowiedziałem, nazywa się brustaszą. Wszystkiego dowiedziałem się później. Całe moje życie było później.

Szapiro zaś z wazonika na toaletce wyciągnął biały goździk, wyjął ze skarpetki nóż, który przed chwilą w niej schował, strzelił ostrzem, przyciął łodygę i umieścił kwiat w butonierce.

Sięgnął po grzebień i puzderko z pomadą, namaścił i przyczesał długie włosy, przejrzał się w lustrze, pełen męskiej próżności, piękny, silny, będący wszystkim tym, czym ja nie byłem.

Ale czym się później jakoś stałem.

A może tylko chciałem się stać, całe życie chciałem być Szapirą pomadującym przed lustrem włosy, stałem się jednak czymś innym.

– Długo się jeszcze pindrzył będziesz? – zapytał Kaplica, przewracając oczami, ale bez złości.

– Trzeba mieć prezencję. Sam Kum wiesz – odparł Szapiro.

Potem uklęknął ostrożnie, uważając na bolące mięśnie, sięgnął za toaletkę zwieńczoną obramowanym żarówkami lustrem i wydostał zza niej nieduży, płaski pistolet, grawerowany, z perłowymi okładzinami. Nie wyjmował z rękojeści magazynka, nie odciągał zamka, po prostu schował broń do kieszeni spodni.

Nie znałem się wtedy wcale na broni, ledwie odróżniałem pistolet od rewolweru, kierując się tym, że jeśli coś jest podobne do broni Toma Mixa, to musi to być rewolwer. Potem dowiedziałem się o broni bardzo wiele, więcej niż bym chciał, i dziś wiem, że ten płaski pistolet był marki colt, kieszonkowy model 1903, siódemka z kurkiem przemyślnie ukrytym, tak by o nic nie zahaczyć, kiedy trzeba nagle broń wydobyć z kieszeni. Kiedy później, dużo później i zupełnie gdzie indziej sam zacząłem stale nosić broń, pierwszą była właśnie siódemka, kolega z jednostki załatwił mi małego, niemieckiego walthera, i kiedyś o mało co przez tę siódemkę nie zginąłem: Arab, którego trzy razy trafiłem w pierś, napompowany był opium i mimo śmiertelnych ran biegł ciągle w moją stronę z nożem w łapie, wrzeszcząc i plując krwią, a mnie skończyła się amunicja; kiedy szarpałem się z magazynkiem, gość mnie dopadł i dziabnął tym nożem, na szczęście ostrze zeszło po żebrach, a sekundę później mój dowódca strzelił mu w łeb z karabinu.

Kiedy wyszedłem ze szpitala, przy pierwszej okazji wymieniłem walthera na amerykańską czterdziestkę piątkę. Mam ją do dziś. Mocno powycierana od noszenia przez wiele lat w skórzanej kaburze leży w szufladzie biurka, przy którym piszę, stukając w miękkie klawisze elektrycznej maszyny do pisania, wyposażonej w głowicę z łacińskimi czcionkami bez polskich znaków diakrytycznych – te muszę dopisywać ręcznie, ołówkiem, na każdej kartce maszynopisu.

Nad biurkiem, na przeźroczystych żyłkach wisi piękny, plastikowy model samolotu Lockheed L-10 Electra z 1936 roku. Lubię na niego patrzeć. Nie wiem, czy zrobiłem go ja, czy ktoś inny… Sprawia mi przyjemność, że tu jest. Ten, kto go sklejał i malował, wykonał go w wersji ze schowanym podwoziem, więc nie może stać, musi wisieć.

Wyglądam czasem przez okno, patrzę w dół, na ulicę. Arabski chłopiec pcha mały wózek, na który załadował wielką stertę mebli, starych albo stylizowanych na stare, piętrzą się nogi z giętego drewna i pasiaste obicia foteli i kanap.

Mijają go samochody: fiaty, peugeoty, subaru i volkswageny i trąbią, niezależnie od narodowości. Pod kioskiem z gazetami ortodoks w czarnym chałacie pali papierosa, czeka na coś. Mija go dziewczyna w zielonym mundurze, na plecach ma czarny karabin. Nie wiem, czy jest ładna, nie widzę z tak daleka, ale nie chce mi się zakładać okularów.

W mieszkaniu jest bardzo cicho. Okna nie przepuszczają żadnych dźwięków.

Brakuje mi jej krzątaniny, jej zrzędzenia, jej ciągłych pretensji, przed którymi uciekałem przez całe nasze życie tutaj, od jej żalu, od jej rozpaczy, od jej żałoby po tych, którzy zostali, a zostawszy, zniknęli – żałoby, której ja przeżywać nie zamierzałem, bo czułem do ich męczeństwa i zniknięcia odrazę; potem, kiedy się zestarzałem, przestałem ją czuć, zacząłem o ich męczeństwie myśleć jak o irytującym znajomym, którego jednak się toleruje, bo się do niego przywykło.

Uciekałem od jej upartego gadania po polsku, bo nie chciałem słyszeć tego języka, i tak już było, że w domu mówiłem do niej po żydowsku – należałoby teraz powiedzieć, a ona odpowiadała mi po polsku.

Nie mówiliśmy w domu po hebrajsku. I zawsze toczyliśmy ten sam spór, pytałem, dlaczego mówi do mnie po polsku, przecież to ona chciała wyjechać, nienawidziła Polski bardziej niż ja, a mówi dalej po polsku, uparta jak zawsze, jak osioł. Wzruszała ramionami, a potem się kłóciliśmy, wrzeszczeliśmy oboje, puste mieszkanie.

Potem przestaliśmy na siebie wrzeszczeć, nie chciało nam się już, nie zależało, potem zaś, niedawno, dzieci się wyprowadziły, a ja się czuję, jakby nigdy ich tutaj nie było, ani dzieci, ani jej, jakbym całe życie spędził w tym mieszkaniu sam, tylko ja i duchy.

Arabski chłopiec pcha wózek pełen antyków.

Podobnych chłopców widywałem na ulicach, na których się wychowywałem, biednych żydowskich synów biednych żydowskich furmanów i tragarzy, którzy drogę swego dorosłego życia zaczynali od wózeczka, gotowi przewieźć wszystko, co się na tym wózeczku zmieści, po pamiętającym cara bruku i potem, kiedy przykryli go asfaltem, po asfalcie i w błoto podwórek Dzielnicy Północnej, w biedne podwórka czynszówek oblepionych szyldami wszystkich możliwych geszeftów, żaden niewart trzech groszy.

Czuję się dużo starszy, niż jestem.

Pięćdziesiąt lat temu bez okularów przypatrywałem się, jak Szapiro się ubiera. Siedziałem w milczeniu. Kaplica gadał cały czas, analizował walkę i palił jednego za drugim. Pantaleon, zwany przez Kaplicę Leosiem, przyniósł butelkę koniaku, rozlał na dwie szklanki, Szapiro z Kaplicą wypili, Pantaleon nie pił.

Nie wiedziałem wtedy, jaki był udział Pantaleona w smutnym końcu mojego ojca.

Wychyliwszy szklankę koniaku, Kaplica otarł usta wierzchem dłoni, wyciągnął papierosy, poczęstował Szapirę i Pantaleona. Z budynku, który kiedyś był Teatrem imienia Bogusławskiego, wyszliśmy od strony ulicy Hipotecznej. Była noc, bardzo pogodna i gorąca i pięknie było widać gwiazdy, bo wątłe światło gazowych latarni nie miało szans ich przyćmić. Przed teatrem stał najpiękniejszy samochód, jaki kiedykolwiek widziałem.

– No i? – zapytał radośnie Kaplica, patrząc na Szapirę.

– No, panie Kaplica…

Limuzyna była ogromna i czerwona jak wóz straży ogniowej. Lakier lśnił, a miękkie, aerodynamiczne linie karoserii niczym nie przypominały tych w samochodach jeżdżących ulicami, którymi wtedy, pięćdziesiąt lat temu, chadzałem. Tylnych kół niemal wcale nie było widać, kryły się pod zamkniętymi błotnikami, a błotniki te miały kształt kropel, na czerwonym lakierze świeciły chromy, w środku zaś siedział szczurkowaty Munja Weber, pełniący właśnie funkcję szofera, który na widok Kaplicy wyskoczył z auta i uchylił otwierające się w tył drzwi.

Żeby zrozumieć, jak wyglądał ten samochód w ówczesnej Warszawie, należy pamiętać, że Kum nie jeździł nim tylko po paru wyasfaltowanych ulicach pryncypialnych, po Nowym Świecie, Mazowieckiej czy Marszałkowskiej, które to części Warszawy dzisiaj chcemy pamiętać – naturalnym środowiskiem Kuma były brukowane albo błotniste ulice i uliczki Śródmieścia na północ od Alei Jerozolimskich, czerwony chrysler parkował pod gnijącymi kamienicami Muranowa, pod czynszówkami Woli, w których zmurszałe, drewniane stropy zapadały się pod ciężarem mieszkańców.

Obmacywali czerwony lakier biedacy bez butów, nie damy na wyścigach. W chromowanych zderzakach odbijały się błotniste kałuże.

– Chrysler, Kuba – powiedział Kaplica, wymawiając słowo „chrysler” po polsku, przez „ch”, i od razu pomyślałem, że to musi być chrześcijański samochód. Chrysler jak Chrystus. – Chrysler Imperial. Nowiutki. Lilpop mi sprowadził. Dwadzieścia osiem tysięcy dałem! Drugiego takiego w Polsce nie ma nikt! Ani prezydent, ani marszałek Śmigły, chuj mu w dupę, nikt nie ma. Wsiadamy!

Dwadzieścia osiem tysięcy złotych. Mój ojciec, Naum Bernsztajn, zarabiał jakieś sto złotych na miesiąc, jeśli miał dobry miesiąc. Co daje tysiąc dwieście na rok. Czyli samochód Kuma był wart ponad dwadzieścia trzy lata pracy mojego ojca. Na ulicy mawiano, że sam prezydent Warszawy, Starzyński, zarabia na miesiąc trzy tysiące pięćset. Siadywali biedacy pod ścianą, na trotuarze i filozofowali, co można by zrobić, gdyby mieć trzy tysiące pięćset na miesiąc. Fantazje te obracały się najczęściej wokół kupna dużych ilości jedzenia, wyprawienia wielkiej fety dla całego kwartału, na skwerze rozstawić by można stoły, zamówić orkiestrę, beczkę piwa, kilka skrzynek wódki, „Pod Ryjkiem” obstalować całą świnię i bawić się trzy dni, jak na weselu. Tak by można zrobić, gdyby się miało trzy pięćset, jak Starzyński. Lecz nawet Starzyńskiego nie byłoby stać na samochód Kuma. Kum miał więcej.

I Kum czasem takie przyjęcia na skwerach wydawał, siedzieliśmy wszyscy przy rozstawionych, prowizorycznych stołach z desek na kozłach, bojówka pilnowała, żeby był porządek, była świnia i było cielę koszer, była wódka, orkiestra, socjalistyczne pieśni i obściskiwanie dziewcząt po okolicznych bramach. I okrzyki: „Niech żyje Kaplica!”, wznoszone chętnie i głośno przez tych, dla których hojność Kuma była jedynym źródłem wytchnienia i przyjemności w ponurym, robotniczym albo lumpenproletariackim życiu biedaków i nędzarzy.

Wsiedliśmy do chryslera. Jechałem już wcześniej kilka razy samochodem, ale nigdy takim. Wnętrze było przestronne niczym w tramwaju i pokryte jasną skórą. Kaplica i Szapiro zajęli tylne siedzenie, mnie Munja, występujący teraz w prawdziwej, szoferskiej czapce z daszkiem, wskazał straponten, rozkładany fotel, na którym siedziało się tyłem do kierunku jazdy. Kaplica opowiadał o samochodzie, mówił o ośmiocylindrowym silniku, automatycznym sprzęgle i nadbiegu, nic z tego oczywiście nie rozumiałem; co rozumiałem, to tyle, że znalazłem się w innym świecie. Zupełnie innym świecie.

– A tutaj, popatrz – ekscytował się Kum – mam dictaphone!

To słowo również wymawiał po polsku, co oczywiście wcale mnie nie raziło, bo nie znałem wtedy ani francuskiego, ani angielskiego, a tylko polski i żydowski, i trochę hebrajskiego.

– Jadziem! – krzyknął Kaplica i wrócił do prezentowania dictaphone.

Z zamontowanej między siedzeniami skrzynki wyciągnął rurkę zakończoną czarnym, bakelitowym lejkiem. Munja zapalił silnik, nie wychodząc z kabiny, solenoidowy motorek zakręcił głównym motorem, szarpnęło i silnik zabulgotał, warknął i już działał, osiem lekkich, aluminiowych tłoków zakręciło potężnym wałem.

– No więc wystaw sobie, Kuba, że tutaj mówię, i wszystko, co powiem, zapisuje się tam w środku, na woskowym walcu, i potem mogę to dać maszynistce, a ona odsłucha i zapisze, nie?

Szofer przyhamował i skręcił w prawo przed Centralniakiem na Daniłowiczowskiej.

Szapiro sięgnął po lejek, Kaplica nacisnął stalowy przycisk na drewnianej skrzynce dictaphone i przestawił go z położenia LISTEN na DICTATE.

– Mów teraz! – polecił, po czym sięgnął do bocznej kieszeni marynarki i wyjął puzderko z pomadą do wąsów.

– Ale co mam mówić? – zafrasował się nagle i skonfundował Szapiro.

– Co tam chcesz. Ale pamiętaj, to już zostanie, zapisane – śmiał się Kum.

Otworzył puzderko, skrobnął palcem, roztarł pomadę między kciukami i palcami środkowym i wskazującym obu dłoni i podkręcił staroświeckie wąsiska, po kolei, lewą dłonią prawy wąs, prawą lewy. Zapachniało drewnem sandałowym, piękny był ten zapach, orientalny i mocny.

– Nikt mnie nigdy nie zapisywał – powiedział Szapiro do mikrofonu. Wahał się chwilę, ale mówił dalej: – Nikt mnie nigdy nie zapisywał, ale teraz mogę mówić i będę na tej maszynie zapisany. Nazywam się Jakub Szapiro, jestem warszawskim pięściarzem, mam trzydzieści siedem lat, urodziłem się dwunastego maja tysiąc dziewięćsetnego roku w Warszawie i mieszkam tu całe długie życie. Matka moja na imię miała Dora, ojciec nazywał się Jankiew i po nim mam imię, chociaż ja wolę po polsku, Jakub. Właśnie pokonałem boksera Legii Andrzeja Ziembińskiego, znanego faszystę z Falangi, boli mnie po tej walce całe ciało, ale to on leżał na deskach i drgał niczym zarżnięte cielę.

Mówił niby żartobliwie, uśmiechając się, ale w skupieniu, jakby coś od tego, co do czarnego, bakelitowego lejka dictaphone powie, zależało. Przyglądałem się temu w milczeniu.

– Od piętnastu lat walczyłem w barwach klubu Makabi Warszawa, chociaż ćwiczyć wolę w sali Gwiazdy. Była to moja ostatnia walka bokserska. Więcej do ringu nie wejdę. Trzeba wiedzieć, kiedy ustąpić miejsca młodszym. Pracuję dla pana Kaplicy. Jedziemy sobie teraz jego pięknym, nowym samochodem przez Warszawę, właśnie minęliśmy więzienie na Daniłowiczowskiej, obyśmy nigdy się w nim nie znaleźli, w samochodzie jest pan Kaplica, szoferuje Munja, ja jestem…

Samochód Kaplicy skręcił w lewo, w stronę placu Teatralnego, Kaplica zaś spojrzał na mnie. Spuściłem wzrok, zawstydzony. Łatwo się wtedy zawstydzałem. I teraz się wstydzę, myśląc o tamtym wstydzie. Ale nie spuszczam już wzroku.

– Więc jeszcze młody Bernsztajn.

Szapiro podał mi lejek nagrywającego głos ustrojstwa.

– Teraz ty. Mów – powiedział.

Trzymałem lejek w dłoni jak idiota, nie wiedziałem, co miałbym powiedzieć ani co mógłbym powiedzieć, co wypada powiedzieć.

Szukałem słów, szukałem ich rozpaczliwie i w końcu chwyciłem się tego, co powiedział Szapiro.

– Nikt mnie nigdy nie zapisywał. Mojego głosu – szepnąłem.

– Głośniej! – ryknął Szapiro, aż podskoczyłem.

Kaplica mnie ignorował, otworzył popielniczkę, w której jednak nie było papierosowego popiołu. Wyjął z niej niewielkie, papierowe zawiniątko, starannie odwinął papier, zażył białego proszku.

– Nikt mnie nigdy nie zapisywał – powtórzyłem. – Mojego głosu. Nazywam się Mojżesz Bernsztajn i jestem synem Nauma Bernsztajna, pobożnego Żyda, zamieszkuję na ulicy Nalewki dwadzieścia sześć, mieszkanie sześć.

Na dźwięk nazwiska mojego ojca Kaplica uśmiechnął się pod wąsem, a Szapiro zrobił dziwny grymas, jakby odrazy, ja zaś nic a nic jeszcze nie wiedziałem, nie wiedziałem, co się stało z ojcem, i nie wiedziałem tego jeszcze przez parę dni, a potem się dowiedziałem.

Lecz jeszcze nie wtedy.

Ale może źle to wszystko pamiętam. Może niczego na dictaphone nie nagrywałem.

– Gdzie jedziemy, proszę pana? – zapytał szofer.

Kaplica spojrzał pytająco na Szapirę. Ten wzruszył ramionami.

– No to do Ryfki jedziemy – zawyrokował Kaplica.

– Coś bym tylko najpierw musiał w Metropolu załatwić – powiedział nagle Szapiro, jakby właśnie sobie o czymś przypomniał. – Szybka sprawa, rach-ciach i gotowe.

– No to najpierw jedź na Tłomackie, a potem do Ryfki. Pan bokser tu rządzi – rozkazał Kaplica i zabrał mi mikrofon. Chyba że go nie miałem w ręce, w takim razie by mi go nie zabierał.

Szofer zawrócił na dwa razy i ruszyliśmy Bielańską w górę, minęliśmy Bank Polski i teatry żydowskie przy Bielańskiej 5, gdzie wymykając się chyłkiem z domu, chadzałem oglądać grane po żydowsku farsy, które uwielbiałem prawie tak jak kino.

Od razu pomyślałem o dziewczynie, z którą byłem tam na następny dzień umówiony, i zafrasowałem się, czy będzie mi jeszcze kiedyś dane ją zobaczyć.

Było. Nie raz, nie dwa. Ale następnego dnia się nie widzieliśmy.

Z Bielańskiej wjechaliśmy w wąski przejazd do placu i przeparadowaliśmy, tocząc się powoli, przed Główną Biblioteką Judaistyczną i Wielką Synagogą. Myślałem, co by było, gdyby zobaczył mnie któryś z kolegów z klasy, jak jadę sobie samochodem przez Tłomackie. Z samym Kumem Kaplicą.

I myślałem, co by było, gdyby zobaczył mnie w tym samochodzie mój ojciec, pobożny Żyd Naum Bernsztajn.

Zaparkowaliśmy przy domu Pod Orłem Białym, Tłomackie 13, gdzie na parterze mieścił się bar Metropol i zwykle wypełniali go żydowscy literaci i dziennikarze, bo na piętrze pod tym samym adresem mieściła się siedziba Związku Literatów i Dziennikarzy Żydowskich w Polsce; nazwy tej wtedy nie znałem, ale wiedziałem, że tam właśnie siadują ci, co wypełniają szpalty „Hajnta” i „Undzer Ekspres”, które codziennie czytywał mój ojciec, gardząc polskojęzycznym i nowoczesnym, asymilanckim – jak uważał – „Naszym Przeglądem”, który – jak mawiał – kupował tylko dla „Małego Przeglądu” dla dzieci, i rzeczywiście jako dziecko ten „Przegląd” czytywałem, a i teraz zdarzało mi się z niejakim wstydem doń zajrzeć. Ojciec czytywał też „Jidisze Togbłat”, pismo należące do Agudy, acz ci raczej na Tłomackie nie chadzali.

A kiedy ja, Mojżesz Bernsztajn, syn Nauma Bernsztajna, siedziałem w czerwonym chryslerze przed barem Metropol, ojciec mój nie czytał już niczego.

Ale ja o tym nie wiedziałem. Zresztą może wcale w tym chryslerze nie siedziałem, może Szapiro mi to wszystko opowiedział?

– Zaczeka pan chwileczkę? – zapytał Szapiro Kaplicę, kiedy szofer zatrzymał limuzynę.

– A skąd! Chętnie wypiję jednego. Ale najpierw… – Wysunął w stronę Szapiry rozwinięty papierek, w którym ujrzałem biały proszek, i nie wiedziałem wtedy, że to kokaina, a potem się dowiedziałem.

Szapiro zwilżył palec, zaczerpnął obficie i włożył palec do ust, wtarł proszek w dziąsła, przesunął językiem, przełknął. Kaplica bezceremonialnie zlizał zawartość papierka, zmiął go, cisnął na podłogę, kichnął, parsknął, potarł twarz pulchnymi dłońmi.

– Idziemy! – ryknął radośnie, dalej parskając.

– A gnojek? – Szapiro wskazał na mnie głową. Tak mi się przynajmniej wydaje.

– Idzie z nami, a co! – odparł Kaplica.

Więc poszliśmy.

Metropol był barem niedużym, prowadził go Wolf Handszer i miejsce oficjalnie nazywało się teraz Nowym Metropolem, bo stary, należący do Bundu, zbankrutował w 1933 roku. Bundowcy serwowali trefną kuchnię, w środku żydowskiej dzielnicy na wystawie leżało prosię „mit cymes”, szynka z cebulką czy faszerowane węgorze i w końcu ogłoszono bojkot, i okazało się, że jednak koszerna kuchnia to konieczność.

Handszer karmił koszernie i myślałem o tym z ulgą, kiedy weszliśmy do baru. Mimo późnej pory, minęła już jedenasta, w lokalu było pełno, grała muzyka, publiczność mieszana, prawdziwie pobożni Żydzi oczywiście nie zaryzykowaliby grzechu bywania w lokalu, ale przy jednym stoliku nad butelką siedziało dwóch brodatych Żydów w długich, drogich chałatach i przyciszonymi głosami omawiali jakieś swoje brodate, chałaciarskie interesy. Lokal teoretycznie zamykano o północy, ale nikt jakoś nie kwapił się do wyjścia, po sali między stolikami krążyli kelnerzy, zbierali zamówienia. Właściciel regularnie płacił w sądzie kary za niezamykanie baru na czas. Widać mu się opłacało. Słynął z tego, że zawsze uprzejmie sądowi dziękował za wymierzoną karę, nawet kiedy wyniosła dwa tysiące złotych.

Kiedy weszliśmy, Kaplica, Szapiro i ja, spojrzeli na nas wszyscy. Ci, co nie spojrzeli od razu, zrobili to po sekundzie, trąceni łokciem albo kopnięci pod stołem, ktoś coś komuś powiedział na ucho, ktoś inny syknął, po czym wszyscy odwrócili wzrok, żeby broń Boże Kaplicy gapieniem się nie urazić.

Potem ktoś coś szepnął, jeden, potem drugi, trzeci i zamiast nazwiska Kaplicy słychać już było zewsząd „Szapiro”, „Szapiro”, i nagle ktoś zaczął klaskać, i zaraz zrobił się z tego aplauz, może niezbyt długi i nie taki, żeby klaskali wszyscy, ale aż nadto wyraźny.

Bili mu brawo za nieprzytomnego Ziembińskiego na deskach ringu. Wieści roznosiły się szybko. Szapiro uśmiechnął się i ukłonił niedbale.

Orkiestra grała melodię, której wtedy nie znałem, bo nie chadzałem do kin, dziś wiem, że to była piosenka z filmu Piętro wyżej.

Nie, nie mogę dłużej pisać.

* * *

Wstaję od maszyny, wyglądam na ulicę, na ulicy spokój. Chłopiec z wózkiem pełnym mebli. Dziewczyna z karabinem. Nie mogę już znieść ciszy, włączam radio. Kiedyś, w Warszawie radio nie nadawało bez przerwy, w dzień milczało od ósmej do południa, w nocy też, a teraz radio gada i gra na okrągło. Twenty four seven, jak mawiają Amerykanie. Twenty four seven. Radio gada po polsku. O tym, co się dzieje w Izraelu.

Na checkpoincie Erez nasz transporter czołgów wjechał w palestyńskie auto. Czterech zabitych.

– O kurwa… – mówię głośno, po polsku. – O kurwa.

Czuję się bardzo, bardzo stary, dużo starszy niż każe moje sześćdziesiąt siedem lat.

I myślę, że teraz się zacznie. Wyłączam odbiornik. Nie chcę o tym słuchać. Wyjmuję z półki płytę. Eugeniusz Bodo i Hanka Ordonówna. Kładę na gramofonie, szukam fragmentu z tą dokładnie piosenką, którą po raz pierwszy usłyszałem pięćdziesiąt lat temu, kiedy weszliśmy do baru Metropol.

Gra.

– Czego szukamy? – pięćdziesiąt lat temu zapytał Kum, rozglądając się po knajpie.

– Bernarda Singera – odparł Szapiro.

– Tego dziennikarza…? – zdziwił się wąsaty gangster.

Szapiro skinął głową.

Zza baru wybiegł wysoki, chudy człowiek w brązowym garniturze i okrągłych, drucianych okularach, przytruchtał do Kaplicy, przywitał się z uniżeniem właściwym ludziom żyjącym z usługiwania innym i zapewnił, że zaraz znajdzie się stolik.

– Nie trzeba nam stolika, panie Handszer – odparł Szapiro, a mnie wydało się to bezczelnością wobec Kaplicy. Kaplica jednak nie podzielał mojego zdania.

– Ależ nalegam, chociaż na jednego, na koszt firmy… – prosił restaurator.

– Siądziemy – zdecydował Kaplica.

Handszer czym prędzej wyprosił z baru dwóch podpitych młodzieńców, którzy słaniali się nad jedną herbatą przy stoliku zaraz obok dwóch brodatych Żydów, własnoręcznie przetarł blat ścierką i podstawił dwa krzesła.

– Trzech będziem potrzebować – mruknął Kaplica i trzecie krzesło pojawiło się natychmiast. Może zresztą wcale tego nie powiedział, może Handszer po prostu dostawił krzesło dla mnie, nieproszony. A może stałem obok? Nie pamiętam.

Brodaci Żydzi dopili swoją wódkę i popełnili błąd niewybaczalny: pozostali przy swoim stoliku, zamiast pospiesznie zająć się byciem gdzieś indziej.

Ja zaś byłem niewidzialny. Niby widoczny, bo przyszedłem z Kaplicą, ale niewidzialny, byłem ubogo odzianym, chudym i żydowskim wyrostkiem o krótko obciętych włosach, potykającym się o własne nogi i ręce. Jakby mnie wcale nie było.

Do stolika podbiegł kelner z butelką i tacą, na której niósł szklaneczki i talerz z chlebem, ogórkami i gefilte fisz. Spojrzał pytająco na Kaplicę.

– Malczik też się napije, a jak – odparł Kaplica.

Kelner postawił więc szklanki, rozlał wódkę, ukłonił się i ulotnił. Szapiro nie siadał. Rozglądał się po knajpie, wreszcie zauważył kogoś przy barze.

Przepchnął się bez trudu, tłum rozstępował się przed nim jak Morze Czerwone przed laską Mojżesza.

Przy barze stał Bernard Singer, niewielkiego wzrostu, szczupły, czarnowłosy, w eleganckim garniturze. Nie przesadzę, jeśli powiem, że był chyba najbardziej znanym żydowskim dziennikarzem. Nawet ja o nim słyszałem. Matka uwielbiała jego felietony w „Naszym Przeglądzie”.

– Pan Singer? – zapytał Szapiro.

Singer zmierzył Szapirę od stóp do głów pełnym pogardy spojrzeniem, nie odpowiedział, odwrócił się do baru i pił dalej swoje piwo.

– Panie Singer, porozmawiać musimy – powiedział Szapiro.

Singer nie reagował.

– No jak tak, to tak… – zafrasował się Jakub, wzruszył ramionami na znak bezradności i trzasnął głową Singera o kontuar.

Orkiestra przestała grać. Publiczność zamilkła. Singer nieprzytomny osunął się na podłogę, ze złamanego nosa lała się krew. Szapiro ruszył w stronę naszego stolika, ściskając się za prawe ramię.

– Tuszę, że panu Jakubowi po prostu nie spodobał się artykuł pana Bernarda w ostatnim „Przeglądzie”, i tak to wygląda, kiedy bokserzy zajmują się krytyką literacką – powiedział głośno Kaplica, śmiejąc się pod wąsem. – Także następnym razem, jak któryś z was, pismaków, będzie chciał pana Szapirę nazwać bandziorem udającym sportowca, z pamięci cytuję, to niech się dwa razy zastanowi.

Handszer, przerażony, podbiegł do Singera, lamentując i cucąc go. Publiczność baru stała, przyglądając się całemu zajściu w milczeniu. Jeden z gapiów gapił się widać najzuchwalej, bo mijając go, Szapiro skręcił się nagle ku niemu, jakby chciał uderzyć sierpowym, ale zrobił tylko „bu!” i poszedł dalej. Facet, przerażony, wylał na siebie piwo.

Szapiro usiadł przy naszym stoliku.

– Bark sobie, cholera, nadwyrężyłem. Pijmy – powiedział ponuro.

Nigdy wcześniej nie piłem wódki. Trzęsły mi się ręce.

– Pij, maładiec – zakomenderował Kaplica.

Sięgnąłem po kieliszek.

– Tak, o – zademonstrował, zanurzając wąsy w wódce i nagłym ruchem przechylając głowę wraz z kieliszkiem do tyłu.

Przybliżyłem kieliszek do ust, pachniała paskudnie. Zamoczyłem wargi, paliła.

– Pij! – warknął Szapiro.

Wypiłem. A w zasadzie nabrałem tylko wódki w usta. Smakowała tak obrzydliwie, że parsknąłem, zakrztusiłem się i prawie zwymiotowałem.

Kaplica i Szapiro zaśmiali się obaj.

Ocuconego Singera tymczasem wyprowadzono z restauracji.

– Może na policję pobiegnie – roześmiał się Szapiro.

– To i mandat dostanie za zakłócanie spokoju – odparł Kaplica.

Nie rozumiałem tego wtedy, ale popisywali się przede mną. Dwóch dorosłych, potężnych puryców popisywało się przed gówniarzem. Każdy potrzebuje publiczności.

– Dos past niszt!4 – powiedział nagle jeden z brodatych Żydów w drogich chałatach. Słysząc jego jidysz, od razu wiedziałem, że nie jest z Warszawy.

– Tak nie można, panowie. Nie można. Wstyd. I nikt nic nie zrobi? – dodał drugi po polsku, rozglądając się po sali.

Kaplica uśmiechnął się pod nosem, jakby do swoich myśli. Pstryknął palcami na kelnera, ten przybiegł z butelką, nalał, Kaplica wychylił swój kieliszek i odwrócił się powoli do protestujących.

– A więc nie odpowiada szanownym panom taka forma krytyki literackiej? – zapytał słodkim głosem.

Obaj Żydzi spojrzeli po sobie.

– A w jakiej dziedzinie artystycznej panowie szanowni przodują? Śpiew? Malarstwo? Taniec może? – pytał dalej.

– Proszę pana, tu nie o sztukę… – zaczął jeden z pobożnych Żydów, młodszy, o gęstej, czarnej brodzie. Nosił drogi, aksamitny kapelusz ze sztywnym rondem.

– To ja bym chciał, żeby panowie dla nas zatańczyli. Wszyscy popatrzymy.

– Panie, słuchaj pan… – powiedział drugi, starszy, podnosząc się zza stolika.

Miał około pięćdziesiątki, był rosły, barczysty, od Kaplicy wyższy o głowę. Nosił chałat z drogiej wełny, o wykładanych aksamitem klapach, na lewym nadgarstku widziałem drogi, złoty zegarek.

Kaplica wyszczerzył się w uśmiechu.

– Będziecie tańczyć tango – powiedział.

– Sam se tańcz, meszugener5 – odparł Żyd.

– Feter6… – zaczął go powstrzymywać młodszy.

W tym momencie podbiegł do nich przerażony Wolf Handszer.

– Panowie idą sobie już, rachunku nie trzeba płacić, na koszt firmy, ale proszę już iść, proszę iść…

– Panowie nigdzie nie idą – warknął Kaplica zmienionym tonem. – Panowie będą tańczyć tango. Orkiestra!

Muzycy spojrzeli po sobie, Handszer, trzęsąc się z nerwów, pokiwał głową – zaczęli więc grać. Tango.

– Tańczyć, kurwa! Już! – ryknął Kaplica.

Żydzi w chałatach stracili resztki wcześniejszej pewności siebie. Klienci w pośpiechu, acz chyłkiem opuszczali restaurację.

– Panowie, może nie gniewajmy więcej pana Kaplicy, niech panowie może zatańczą i pójdą sobie… – gorączkowo szeptał Handszer.

Kaplica wstał. Podszedł do starszego z Żydów, zadarł głowę i spojrzał mu w oczy. Widziałem, że ten chwilę się waha, ale zaraz po Kaplicy wstał też Szapiro.

– Tańcz, parchu – warknął Kaplica. – Ty będziesz damą, twój towarzysz kawalerem. Już.

Młodszemu trzęsły się ręce.

– Feter libinker… lomir tancn, ich bet ajch…7 – szepnął.

Objął starszego Żyda w pasie, lewą rękę chwycił jego prawą i wyciągnął do góry, w komicznej i przerażającej parodii postawy tanecznej. Kaplica zaczął klaskać, podrygiwać dookoła przestępujących z nogi na nogę Żydów i śmiejąc się, krzyczał:

– Pięknie Żydowie tańcują, pięknie!

Tańczący Żydzi dotykali się brodami. Z oczu starszego ciekły łzy. Szapiro stał z ręką w kieszeni, nawet ja domyślałem się, że zaciska ją na rękojeści pistoletu. Rozglądał się, nie śmiał się wcale, nie cieszył się udręką upokarzanych ani wobec niej nie protestował. Pozostawał wobec tej udręki obojętny obojętnością, która właściwa jest ludziom nawykłym do cierpienia, zarówno własnego, jak i bliźnich. Dlatego Szapiro po prostu robił to, co do niego należało. Pilnował, żeby Kaplicy nic się nie stało.

Bałem się wtedy i wstydziłem, ale bardziej wstydziłem, niż bałem, wstydziłem się, że siedzę przy stoliku z tym, kto czerpie przyjemność z upokarzania innych ludzi, ale jeszcze bardziej wstydziłem się tego, że wolę po stokroć siedzieć z nim, niż z nimi tańczyć to straszne, żydowskie tango.

Nie myślałem o tym przez wiele lat, a przypomniałem sobie wszystko kilkanaście lat temu, kiedy Ben-Gal bronił Doliny Łez przed Syryjczykami, a ja nie spałem czwartą noc z rzędu. Garbiłem się nad dokumentami, meldunkami i mapami, żyłem tylko o kawie i papierosach, bo na nic innego nie było czasu, i przypomniałem sobie wtedy o tych dwóch pobożnych Żydach w barze Metropol, i przypomniałem sobie o ich brodach, które stykały się w tangu, które Kaplica kazał im tańczyć, i przypomniałem sobie o Szapirze strzegącym Kaplicy z dłonią na rękojeści pistoletu i o samym strasznym Kaplicy na krótkich nóżkach podrygującym wesoło dookoła tańczących i od tego czasu nie zapomniałem o nich ani na chwilę.

Ani o Kaplicy, ani o Szapirze, ani o tańczących Żydach.

Kiedy tak tańczyli, do Metropolu wpadł wysoki, szczupły mężczyzna o czarnych, wełnistych włosach, w którego ręce dostrzegłem browninga, a w twarzy podobieństwo do twarzy Jakuba Szapiry, człowieka, który zabił mojego ojca.

– Daj, yz szo gienig!8 – wrzasnął, przeciskając się między ludźmi.

Nazywał się Moryc Szapiro, był młodszym bratem Jakuba i działaczem Poalej Syjon-Lewicy. Czego wtedy nie wiedziałem. Wtedy był dla mnie tylko człowiekiem z browningiem w dłoni, w białej koszuli z podwiniętymi rękawami, bez kołnierzyka, w wysokich butach i wpuszczonych w nie spodniach, a jednocześnie mam wrażenie, jakbym już wtedy wiedział o nim wszystko w sposób tak oczywisty, jak to, że po nocy nastaje dzień.

Orkiestra znów przestała grać.

– Antlofc jidn, gijech9 – szepnął do tańczących Żydów pan Wolf Handszer i sam również uciekł, kryjąc się za barem.

– Panie Kaplica, ja pana ostrzegam – warknął Moryc.

Kaplica odwrócił się do młodszego Szapiry i gapił się nań. Żydzi uciekli, podobnie muzycy z orkiestry, a to mierzenie się wzrokiem chwilę trwało i zostaliśmy w barze w czwórkę, Kaplica, dwóch Szapirów i przerażony, niewidoczny ja.

– Moryc, gaj szo ahajm10 – powiedział Jakub.

– Famach’n pisk, Jankiew – odparł Moryc. – Jach rejd nysz my dijo11. Panie Kaplica, ja pana ostrzegam. Pan nie będziesz dręczył ludzi więcej. Pan nie chcesz mieć z nami do czynienia.

– Maładiec. No, no, już – odparł Kaplica, wkładając rękę do kieszeni. – Wygłupy takie. Już wszystko w porządeczku, panie kochany. Idziemy, Kuba!

I wyszedł. Szapiro za nim. Ja za nimi, niewidoczny mały nikt.

Wsiadłem z powrotem do czerwonego imperiala.

Ruszyliśmy.

Dwa dni wcześniej ojciec mój Naum Bernsztajn nie wsiadł, lecz został wrzucony do bagażnika brązowego buicka model 48 – dwudrzwiowego touringa coupé, jak określał go prospekt firmy Buick, który odnalazłem wiele lat później, żeby zidentyfikować samochód widziany przez siedemnastoletniego mnie… Ale czy to byłem ja, ten, który widział? Czy ja, który widział, i ja, który pamięta, to jeden ja?

Zidentyfikowałem więc w prospekcie samochód zapamiętany przez siedemnastoletniego Mojżesza Bernsztajna. Samochód Jakuba Szapiry.

Miał bagażnik jak na dzisiejsze czasy skromny, jak na tamte obszerny, był to tak zwany bagażnik zintegrowany, stanowiący część bryły samochodu, co nie było wtedy wcale oczywiste, bo wiele samochodów jeździło jeszcze z bagażnikiem w formie skrzyni przypinanej skórzanymi pasami z tyłu auta.

Do takiej skrzyni trudno byłoby wrzucić mojego ojca, do zintegrowanego bagażnika znacznie łatwiej, mimo że nie był to bagażnik wielki. Mój ojciec był jednak mężczyzną niedużym i jakoś się zmieścił.

Szapiro siadł za kierownicą, jego dwóch kamratów, których później poznałem, to jest Pantaleon Karpiński, i drugi, Munja Weber, często szoferujący Kaplicy, usiadło odpowiednio z tyłu i na siedzeniu pasażera. Pojechali marną szosą przez Koło, minęli ogrody Ulricha, minęli Górce i Blizne i za Bliznem, a przed Latchorzewem zjechali z głównej drogi i trzęsąc się na wybojach, dotarli nad gliniankę.

Musiał mi o tym Szapiro potem opowiedzieć, na pewno mi opowiedział, stąd wiem, którędy jechali. Ale po co by mi o tym opowiadał?

Tego nie wiem.

Nad glinianką Szapiro, Leon i Munja wysiedli, ojciec mój został zaś z bagażnika wywleczony. Krzyczał i protestował, z czego przyszło mu tylko to, że Pantaleon, ogromny psychopata, o którym opowiem może później, kopnął go w usta podkutym butem.

Miał dziwaczną fryzurę – długie, gęste włosy z ciemienia zaczesane w tył, aż do szyi. Nikt wtedy się tak nie czesał. Później dowiedziałem się, dlaczego Pantaleon nosił długie włosy. I tak później o tym opowiem. Teraz tylko ta fryzura dziwaczna mi się przypomniała.

Munja kazał się mojemu ojcu rozebrać. Szczurkowaty, chudy, mały Munja, który do Warszawy przyjechał nie wiadomo skąd.

Był smagły i ciemnowłosy, z czarnym wąsem, większość brała go za Cygana, miał trochę azjatyckie rysy, acz sam Munja twierdził, że jest Żydem, spolszczonym trochę, zasymilowanym, ale Żydem. Urodził się w Harbinie, do Polski przyjechał w 1925 roku i podobno znał chiński.

Nie znał za to żydowskiego, obyczajów nie przestrzegał i słynął z tego, że w walce na pięści wyciągał nóż, a kiedy walczono na noże, strzelał z pistoletu. Taki był. Nikt go nie szanował, ale wszyscy się go bali, bo Munja mikrą posturę nadrabiał zajadłością i agresją. Pił jak smok, miał brzydką, wąsatą żonę, której się bał bardziej niż Kaplicy, tak że do domu zachodził nie częściej niż raz w tygodniu.

Tenże Munja kazał się mojemu ojcu rozebrać, ojciec odmówił, więc Munja kastetem wybił ojcu dwa przednie zęby. Ojciec, płacząc i jęcząc z bólu, rozebrał się do naga i stanął nagi przed swoimi oprawcami, szczupły, blady, na krzywych, chudych nogach. Wtedy Szapiro wyjął z samochodu duży, trzykilogramowy młotek i uderzył nim mojego ojca w głowę, łamiąc kości czaszki, ogłuszając i wywołując krwotok do mózgu, acz jeszcze nie zabijając na miejscu.

Pantaleon i Munja zdjęli marynarki, założyli rzeźnicze fartuchy, Panteleon wyjął z auta lekarski neseser, w którym znajdowały się dwa rzeźnicze tasaki, nóż do sprawiania oraz chirurgiczna piła do amputacji. Następnie Pantaleon okręcił stopy mojego nieprzytomnego ojca paskiem od spodni i bez wysiłku podwiesił go na gałęzi, i ojciec wisiał nagi, ramiona, pejsy i obrzezany penis zwisały zgodnie z prawami grawitacji, acz przeciwnie, niż zwykły były zwisać względem ciała przez całe nudne życie mojego tatki.

Szapiro podszedł, otworzył nóż sprężynowy i poderżnął mojemu nieprzytomnemu ojcu gardło, ustawiając się za nim, tak by tryskającą z żywego jeszcze ciała krwią nie powalać sobie butów i spodni.

Myślę często o tym, że to ja mu to gardło poderżnąłem, nie jakiś tam warszawski urka, tylko ja sam, ja jestem winien temu i ja jestem tego sprawcą, że ojca mego jak bydlę sprawili, że zawisł i krew lała się z jego gardła.

Musieli zaczekać, aż ojciec się wykrwawi. Pantaleon zjadł więc przygotowaną przez żonę kanapkę, utyskując na niedostateczną ilość chabaniny między kromkami, Munja ostrzył tasaki, Szapiro zaś oddalił się trochę, siadł nad wodą, z bocznej kieszeni marynarki wyjął powieść Szaloma Asza pod tytułem Dos sztetł, następnie zdjął marynarkę, złożył ją starannie, zapalił papierosa i czytał.

– Z Ziembińskim masz walczyć, słyszałem? – zapytał Munja, jak zwykle ciekawski.

Szapiro potwierdził mruknięciem, nie odrywając wzroku od książki.

– To ten falangista, tak? Podobno brał udział w tej całej hecy z ostrzelaniem siedziby Bundu – ciągnął Munja Weber.

– W dupie to mam. To po prostu bokser. – Jakub wzruszył ramionami.

Mój ojciec wyciekł ze swojego ciała razem z krwią, tak jak świnia wycieka z ciała świńskiego, więc Pantaleon i Munja zabrali się do roboty.

W tym Szapiro już nie uczestniczył.

Najpierw oddzielili od korpusu głowę, Pantaleon biegle prowadził ostrze między kręgami. Piły nie używali. Ręce i nogi ojca oddzielili od ciała, tnąc precyzyjnie dookoła stawów biodrowych i barkowych, następnie preparując i przecinając ścięgna i torebki stawowe. Kości, pozbawione tych więzów, z łatwością wykręcili i wyrwali ze stawów, ciało mojego ojca rozdzierając na części.

Kiedy wszystko było gotowe, zawołali Szapirę, a jakby mnie samego zawołali.

Szapiro polecił głowę Nauma Bernsztajna, ojca mojego, zawinąć w jego własny chałat, razem z portfelem zawierającym trochę pieniędzy i dokumenty. W głowie Nauma Bernsztajna znajdował się zaś martwy już mózg Nauma Bernsztajna i myślę dziś, iż można powiedzieć, że głowa Nauma Bernsztajna była prawdziwym mieszkaniem Nauma Bernsztajna, że w tej głowie, w tym mózgu Naum przebywał, kiedy żył i był, bo czym był Naum Bernsztajn? Naum Bernsztajn nie był ciałem Nauma Bernsztajna, które teraz leżało poćwiartowane na ziemi. Naum Bernsztajn był myślami Nauma Bernsztajna o Naumie Bernsztajnie, był pamięcią Nauma Bernsztajna, był tym, co działo się w mózgu Nauma Bernsztajna, kiedy ciało Nauma Bernsztajna wydzielało do krwiobiegu substancje, z których brały się emocje Nauma Bernsztajna, a więc endorfiny Nauma Bernsztajna, adrenalinę i kortyzol, i inne będące źródłem ludzkich emocji substancje, z których Naum Bernsztajn się składał, kiedy na przykład kochał się z moją matką, co czynił zwykle w szabas, jak przystało pobożnemu Żydowi, i kiedy pod wpływem jej ciała działo się w jego ciele to wszystko, co umożliwiało mu zbliżenie się do niej, albo kiedy się bał, a bał się bardzo, i słusznie się bał, gdy Jakub Szapiro za brodę wyciągnął go z naszego mieszkania przy ulicy Nalewki 26. Co się z nim stało, kiedy pozbawiony krwi, a z krwią tlenu, mózg, mieszkanie Nauma, obumarł?

Najpierw skurczyła się, a potem zniknęła przestrzeń, w której był Naum Bernsztajn, składający się z myśli Nauma Bernsztajna o Naumie Bernsztajnie, jego pamięci i strachu. A kiedy skurczyła się i zniknęła przestrzeń, w której Naum Bernsztajn był, zniknął też Naum Bernsztajn, a kiedy zniknął, to jakby go nigdy nie było. Została tylko moja pamięć po nim, a ja może będę ostatnim człowiekiem na świecie, pamiętającym, że żył ktoś taki jak Naum Bernsztajn, pobożny Żyd zamieszkały w Warszawie, Nalewki 26, numer mieszkania 6, ale moja pamięć o Naumie Bernsztajnie nie jest Naumem Bernsztajnem, jest mną, emerytowanym przymusowo tat-aluf, czyli generałem brygady Mosze Inbarem, lat 68, siedzącym przy elektrycznej maszynie do pisania marki IBM Selectric II. Generał Mosze Inbar słucha gramofonowej płyty z piosenkami śpiewanymi przez Eugeniusza Bodo i Hankę Ordonównę i myśli o swoim ojcu, Naumie Bernsztajnie i jego śmierci, i dalszych losach jego umęczonego ciała.

A czy generał Mosze Inbar ma cokolwiek wspólnego z Mojsze Bernsztajnem?

Czy w ogóle istniał Mojsze Bernsztajn, po polsku zwany Mojżeszem, czy istniał by zamienić się w hebrajskiego Moszego Inbara?

A oni w bagażniku buicka rozłożyli brezent i wrzucili doń kawały mięsa, które razem stanowiły ciało mojego ojca, ale nie były już moim ojcem. Korpus pozbawiony krwi, kończyn i głowy wrzucili do glinianki.

Z Latchorzewa pojechali polnymi drogami na Paschalin i Babice, zatrzymali się przy kolejnej gliniance, do której wrzucili nogi, na których chodził za życia Naum Bernsztajn, i ruszyli dalej, na Chrzanów i Macierzysz, gdzie w stawie pochowali ręce, którymi głaskał mnie po głowie Naum Bernsztajn, i wreszcie głowę, zawiniętą w ubranie Nauma Bernsztajna, razem z dokumentami, poświadczającymi, że ich właściciel jest Naumem Bernsztajnem, obywatelem Rzeczpospolitej Polskiej, wyznania mojżeszowego, zatopili w jeziorku w Odolanach, obojętnym zarówno na wyznanie, jak i niekompletność zatapianego Nauma Bernsztajna.

A potem wrócili do Warszawy.

Munja Weber poszedł grać w karty do paszteciarni Sobenskiego, do domu nie miał po co wracać. Pantaleon Karpiński do domu, owszem, poszedł, trzasnął żonę w twarz, zadarł jej kieckę, przegiął nad kuchennym stołem i wygrzmocił w sposób niezawodnie zapobiegający ciąży, to znaczy w tyłek. Żona nie protestowała, bo wiedziała, że jeśli zaprotestuje, to Pantaleon gotów ją zabić, tak jak podobno zabił poprzednią. Dzieci mieli już piątkę, stąd jego niechęć do posiadania następnego była dla niej zrozumiała. Cierpliwie więc znosiła ból, czekała, aż skończy, a skończył szybko, po czym zażyczył sobie herbaty, którą mu pospiesznie zaparzyła, wiedząc, że Pantaleon nie znosi czekać.

– Masz bardzo wielkie szczęście, bo nie pije – mówiła jej matka i żona Pantaleona Karpińskiego przyznawała jej rację. Pantaleon był abstynentem. Uważał, że wódka wyciąga z ludzi ich najgorsze cechy. Gardził pijakami. Wypił więc herbatę, zjadł kromkę chleba i poszedł spać, nastawiwszy budzik na trzecią trzydzieści – o czwartej zaczynał robotę w rzeźni.

Jakub Szapiro zaparkował buicka w garażu Dynasy, do mieszkania na Nalewkach wrócił dorożką. Wspiął się po schodach na trzecie piętro i zastał rodzinę przy kolacji. Przywitał się z żoną, Emilią Szapiro, z domu Kahan, ucałował synów, bliźniaków Dawida i Daniela, po czym usiadł przy rodzinnym stole.

Emilia pachniała jak dom. Jak spokój. Jak ukojenie, którego łaknął i po które do domu wracał, i ja też takiego ukojenia pragnąłem.

Podała mu talerz rosołu, dwie kromki chleba, siadła obok i narzekała na Dawida. Nauczycielka poskarżyła się, iż dokazuje na lekcjach.

– Która? – zapytał.

– Polonistka.

– To idiotka. Nie przejmuj się, chłopie – powiedział do Dawida.

Emilia przewróciła oczami.

– Wiesz, że mam rację – uśmiechnął się Jakub.

Wiedziała.

– Położę chłopców spać – zaproponował. – A ty odpocznij.

Zgodziła się, ale nie odpoczęła, nie położyła się, sprzątnęła po kolacji. Jakub dopilnował toalety synów, przeczytał im pięć stron nowej książki Makuszyńskiego Szatan z siódmej klasy i poczekał, aż zmęczeni zasną. Potem rozebrał się, umył, poszedł jeszcze raz ucałować śpiących już w swoich łóżeczkach synów, by następnie położyć się do małżeńskiego łóżka, odkładając pistolet, nóż, zegarek i portfel do szuflady nocnego stolika.

Kiedy przyszła doń żona, poprosił ją, by zdjęła nocną koszulę. Zdjęła, pozwoliła mu na siebie popatrzeć. Miała mocne ciało sportsmenki, poznali się w Makabi, rzucała oszczepem, a na tym mocnym ciele nosiła ślady po dwóch ciążach – luźną, poznaczoną perłowymi rozstępami skórę na brzuchu i piersi o wiele cięższe niż wtedy, gdy się poznali.

Weszła do niego pod kołdrę.

– Pojedźmy tam, Jakub. Tam wszystko będzie inaczej – powiedziała potem.

Leżał rozleniwiony, czuł w ustach smak jej śliny, pościel mocno pachniała ich ciałami, ona opierała głowę na jego piersi, głaskał jej włosy.

– I co ja tam będę robił? – zapytał. – Przecież ja pięciu słów po hebrajsku nie znam.

– Czytałam w „Przeglądzie”, że Anglicy chcą tam zrobić państwo żydowskie. Rozumiesz, Jakub? Żydowskie państwo, wyobrażasz to sobie, Jankiew?

– Też to czytałem.

– I co?

– Żydowskie państwo i arabskie państwo też. Bez Jerozolimy.

– Jankiew, i co z tego? Czy ty rozumiesz, mieć swoje państwo… Chłopcy będą żyć w kraju, gdzie nie będą kimś gorszego rodzaju. Będą dorastać w Tel Awiwie, będą tam żyć jak Polacy w Warszawie, będą swoi u siebie. Nie jak my tutaj.

– Mnie jest dobrze, Emilia. Ja jestem swój u siebie. Mnie tam moje miasto wystarczy.

– Warszawa…? – zapytała, chociaż wiedziała, że to Warszawę właśnie ma na myśli.

– A jak. Warszawa.

– Jankiew, Warszawa jest Polaków.

Parsknął śmiechem.

– Nie, Emilia. Warszawa nie jest Polaków. Warszawa jest Kuma. Warszawa jest moja. Jakuba Szapiry, nie żadnego Jankiewa. Warszawa jest nasza. A my nie mamy ani religii, ani narodowości. Kum nie jest Polakiem. Ja nie jestem Żydem. Kum jest Kumem, a ja jestem Szapiro. A Warszawa to jest nasze miasto, a my jesteśmy Warszawy.

– Jasne, Jankiew, znam to na pamięć – śmiała się. – Nie jesteś Żydem. Ani bokserem z Makabi. Ani trochę. Powiedz to jakiemuś gojowi, że nie jesteś Żydem, to zabije cię śmiechem.

– To ja zabiję go naprawdę, pięściami – śmiał się razem z nią.

– Czego ty w zasadzie chcesz?

Przestał się śmiać. Chwilę milczał.

– Chcę być królem tego miasta – odpowiedział wolno, po namyśle, oddzielając starannie każde słowo. – I będę królem tego miasta.

– Wiem, Jankiew. Wiem. I będziesz, albo cię wcześniej zabiją. Ale jak cię znam, a znam cię najlepiej na całym świecie, to będziesz, Jankiew. Będziesz królem. I wtedy co z tym zrobisz? Z tym swoim królowaniem? Będziesz go strzegł przed następnym, młodym Jakubem Szapirą?

– Nie wiem, Emilia.

– Wyjedźmy, Jakub.

– A co ja miałbym niby robić w Palestynie, Emilia? Sklepikarzem zostanę? Rolnikiem? Jedyne, co umiem, to bić w mordę, strzelać i ganiać skurwysynów po ulicach.

Przytuliła się do niego. Uśmiechnęła się, uśmiechem w ciemnościach.

– Założę się, że nasi tam bardzo potrzebują ludzi, którzy potrafią bić, strzelać i ganiać się z bęcwałami po ulicach – wyszeptała, całując go w ucho.

Oddał pocałunek.

Była pewna, że w końcu go przekona, że sprzedadzą wszystko, co mają, żeby nie obciążać się bagażami, i pojadą. Wiedziała, że jej Jakub ma pieniądze, dużo pieniędzy. Sprzeda auto, sprzedadzą meble, wyciągnie oszczędności, które gdzieś na pewno chowa, pojadą pociągiem do Konstancy, wsiądą na statek, „Polonia” pływa przecież do Hajfy, a tam, na miejscu, wszystko będzie inaczej.

– Muszę się jakoś zająć tym młodym Bernsztajnem – powiedział wtedy, i to mnie miał na myśli.

A zresztą może wcale tak nie powiedział.

Emilia jakoś wyczuła, dlaczego Jakub uważa, że musi się zająć młodym Bernsztajnem. Znała Szapirę tak dobrze, że odgadywała nawet to, czego nie wiedziała, czytając w jego mimice, spojrzeniach.

– Jak ty się możesz chłopakiem zająć, Jankiew, jak ty się możesz nim zająć – zasmuciła się tylko.

– Każę mu dać bilet na moją walkę pojutrze.

Milczała chwilę. Przestała go całować.

– Bilet możesz mu dać. Ale potem zostaw go w spokoju, rozumiesz? Daj mu żyć z dala od ciebie. Nie pomożesz mu. Nie ty. Nie możesz.

– Rozumiem – odparł.

– To nie jest w porządku, Jankiew – powiedziała mocno. – Kocham cię, ale to nie jest w porządku. To co zrobiłeś. Rozumiem, że musiałeś. A ty zrozum, że ja muszę ci to powiedzieć. Nie możesz wziąć tego chłopaka.

Nie odpowiedział. Emilia wróciła do całowania. Kochali się.

Ja zaś siedziałem wtedy z moim młodszym bratem w naszym wspólnym pokoju i milczeliśmy. Byliśmy głodni, od zniknięcia ojca matka niczego nie gotowała, tkwiła w kuchni i płakała z zaciśniętymi ustami, prawie bezgłośnie, a my siedzieliśmy z tym jej płaczem i z brakiem ojca. Widziała mnie już bez pejsów i w krótkim, chrześcijańskim ubraniu. Nie powiedziała ani słowa.

Dwa dni później zaś siedziałem w czerwonym chryslerze Kuma, na rozkładanym siedzisku tyłem do kierunku jazdy i sunęliśmy przez Warszawę, przez tę drugą, polską, chrześcijańską Warszawę, której nie znałem, której się bałem, której nienawidziłem i której, już to wiedziałem, staję się częścią, jadąc samochodem z gojem Kaplicą i Żydem Szapirą, podnieconymi narkotykami, alkoholem i przemocą.

I ja również czułem to podniecenie.

Za sunącym Marszałkowską imperialem Kaplicy podąża przez powietrze wieloryb, ciemnoszary, tępogłowy kaszalot. Mija reklamę Bałtycko-Amerykańskich Linji z dynamicznym liniowcem w stylu art déco, unosi się nad latarniami, nad tramwajową trakcją.

Zębata żuchwa kaszalota otwiera się i zamyka, potężne, muskularne cielsko porusza się powoli, potężny łeb dotyka dachów kamienic, strącając parę dachówek. Płetwa ogonowa muska wieżę Dworca Wiedeńskiego, drżą blaszane rynny.

Widzę go kątem oka tylko, ale widzę. Płoną mu oczy, a z rozwierającej się paszczy dobiega cicha, szumiąca pieśń. Bardzo stara. On również mnie widzi i w pieśni szepcze swoje imię.

Litani. Litani. Litani.

Jestem Litani.

Przecinamy Jerozolimskie, jedziemy do Ryfki Kij. Kulę się w fotelu.

1

Sam jesteś sobie winny, durniu, głupi frajerze!

2

Naum, uciekajmy (…). Uciekajmy najpierw do mojej siostry do Łodzi, a potem do Palestyny albo do Ameryki, uciekajmy, Naum, bo przed gniewem tego puryca nie obroni nas żadna siła ludzka ani boska.

3

Wszystkiego najlepszego, Bernsztajn (…). Szczęśliwej podróży.

4

Tak nie można!

5

pomyleńcu

6

Wuju

7

Wujku… Tańczmy, proszę…

8

Dosyć tego!

9

Uciekać, ludzie, ale już.

10

Moryc, idź do domu.

11

Zamknij pysk, Jakub (…). Nie z tobą gadam.

Król

Подняться наверх