Читать книгу Król - Szczepan Twardoch - Страница 4
ב
BET
ОглавлениеSzapiro, Pantaleon i Munja zabili mojego ojca w piątek, 9 lipca 1937 roku.
W piątkowy wieczór zaczął się szabas, a w sobotę w naszym domu nie działo się nic, co się w szabas dziać powinno. Matka siedziała całą noc przy kuchennym stole. Nie zaniosła w piątkowy wieczór czulentu do piekarni. Byliśmy głodni. W końcu mój brat poszedł do sąsiadów, ludzi miłosiernych, i dostał od nich czulentu, z tym że nieudanego, nie dopiekł się; mieli dwa, nam dali resztę gorszego, za co trudno ich winić. Matka nie jadła, my zjedliśmy.
Jakub Szapiro często mówił, że ma w dupie obyczaje wymyślone trzy tysiące lat temu na pustyni. Szabasu nie przestrzegał, jadał trefne pokarmy i mówił, że chętnie czyta Marksa, jednak najchętniej czytywał tylko gazety, najlepiej czerwone, i prozę w jidysz.
W szabas 10 lipca zjadł z synami śniadanie, po czym zadzwonił do redakcji „Kurjera Warszawskiego”, najważniejszej polskiej gazety, i poinformował, mówiąc zmienionym głosem przez chusteczkę, że w gliniance pod Latchorzewem znajduje się ciało człowieka i że będą dalsze informacje.
Dyżurujący redakcyjny praktykant pobiegł z tą wieścią dalej i nadano jej bieg. Dwie godziny później komisarz Czerwiński z Wydziału IV Komendy Głównej Policji Państwowej i redaktor Witold Sokoliński z „Kurjera Warszawskiego” stali nad brzegiem latchorzewskiej glinianki, paląc papierosy i rozważając, czy dobrze jest czterem posterunkowym brodzić po pas w wodzie w poszukiwaniu ciała, czy nie dobrze. Z jednej strony – dobrze, bo upał, w wodzie ochłoda. Z drugiej – woda zapewne trupia. Coś obrzydliwego.
Redaktor Witold Sokoliński był człowieczkiem średniego wzrostu, obdarzonym szpiczastą, łysą czaszką, z nadwagą niewielką, ale szpetną, bo rozlaną i miękką niczym u eunucha. Był dziwacznie niezdarny towarzysko, nie miał podejścia ani do kobiet, ani do mężczyzn, odstraszał wszystkich nerwowym uśmieszkiem złośliwego kobolda, którym maskował stale towarzyszące mu zażenowanie. Nie najlepiej radził sobie przez to z dziennikarskimi obowiązkami, pasjonowały go wyłącznie pieniądze, których mu wiecznie brakowało, i nic nie zajmowało go bardziej niż to, ile zarabia lub zarobić może kolega z redakcji własnej czy konkurencyjnej. Wszystkich podejrzewał, że zarabiają więcej od niego, co poczytywał sobie za osobistą obrazę. Jako że był nielubiany przez kierownictwo gazety, często miał w tych podejrzeniach rację.
Do tego panicznie bał się mikrobów. W kieszeni nosił ze sobą buteleczkę spirytusu, którą odkażał dłonie, jeśli tylko zmuszony był dotknąć czegokolwiek. Bo jak wiadomo, mikroby znajdują się wszędzie. W kieszeniach niemodnych garniturów nosił dwie chusteczki: jedną do przecierania obficie pocącej się łysiny i twarzy, drugą do skrapiania spirytusem i odkażania rąk po tym, jak musiał komuś uścisnąć dłoń. Nie przysparzało mu to popularności. Klamki otwierał łokciem. Miał brzydką żonę i trzech nieudanych synów – nawet oni nie darzyli go szacunkiem.
Policjanci otwarcie Sokolińskim gardzili.
– A paszoł won, gnido… – syknął pod nosem posterunkowy Barlicki na widok dziennikarza.
To Barlicki znalazł pozbawione kończyn i głowy ciało.
– Porachunki – westchnął na ten makabryczny widok komisarz Czerwiński, zażywny warszawski mieszczanin, wyglądający bardziej na księgowego niż na policjanta. Żałowałby jednak każdy urka, który by go na podstawie powierzchowności zlekceważył.
– Żyd – powiedział posterunkowy Barlicki, wskazując na obrzezane prącie mojego ojca, któremu Pantaleon z Munją go nie odjęli.
– Nie zapłacił pewnie – dodał redaktor Sokoliński.
– Kaplicy, jak widać, lepiej płacić – podsumował Czerwiński.
– Myślisz pan, że to on…? – zawahał się Sokoliński.
– A jak. Jego modus operandi.
Sokoliński wyciągnął notes i ołówek, coś zanotował.
– Mogę zacytować?
– Oczywiście, że pan nie możesz – żachnął się Czerwiński. – Panie, życia pan własnego nie szanujesz?
Sokoliński bardzo się stropił. Niezwykle bał się przemocy fizycznej.
– Jeśli to on, Kaplica, to przecież jemu tylko o to chodzi, coś pan…? Żeby w „Kurjerze” było. Żeby się bali – zauważył po zastanowieniu.
Czerwiński przyjrzał mu się uważnie, jednak nie odpowiedział.
– Wie pan, to wszystko ma naukowe podstawy. Racjonalne. A nauka najważniejsza rzecz, nieprawdaż? Tylko naukowo można prawdy dociec. Bo ja z wykształcenia chemik jestem, rozumiesz pan. I eugenicznie rzecz biorąc, Żydzi są gorszą rasą, rozumiesz pan? To jest naukowo potwierdzone. Na-u-ko-wo.
Czerwiński pokręcił głową i zabrał się za spisywanie notatki służbowej. Redaktor Sokoliński również pokręcił głową i odpuścił. Uznał, że Czerwiński, jako prostak, za nic ma potęgę rozumu.
– Pewnie pan też wierzysz, że człowieka jakiś bożek z gliny ulepił i ziemia jest płaska – mruknął do siebie, pod nosem.
Czerwiński usłyszał to i nagle szarpnął się w stronę Sokolińskiego, całym ciałem, markując ruch, jakby zamierzał się do ciosu. Sokoliński przeraził się tak bardzo, że chciał odskoczyć, ale potknął się o własne nogi i klapnął tyłkiem w błoto.
– Żarty głupie… – zaperzył się.
Posterunkowi zapakowali ciało mojego ojca na pakę policyjnego furgonu. Redaktor Sokoliński wsiadł na rower i mozolnie, z odkrytą głową i ubłoconym siedzeniem popedałował do Warszawy. Kolarz był z niego żaden, za to nieco otyły.
Czerwiński odprowadzał go wzrokiem, dumając nad czymś.
– Spójrzcie, posterunkowy – powiedział, zamyślony, do Barlickiego. – Gdyby w tej łysej pale w ciemieniu dziurkę wywiercić, wyglądałby zupełnie…
– Zupełnie jak chuj, panie komisarzu. Wiadomo. Chuj z rękami.
Ja w tym czasie siedziałem w domu. Do drzwi naszego mieszkania zapukał łatek, chłopiec bosy i bardzo nędzny, w za dużym surducie. Wręczył mi kopertę. Dałem mu dziesięć groszy, uciekł. W kopercie był bilet na walkę bokserską w Kinie Miejskim. Powinienem był go spalić, ale nie spaliłem. Zamiast spalić bilet, poszedłem na walkę.
Pytam sam siebie dziś – dlaczego poszedłem? Pytałem też wczoraj i dziesięć lat temu, i trzydzieści lat temu, i nie wiem.
A potem, kiedy łatek uciekł, przyszła Magda.
Magda Aszer.
Nie pukała, weszła po prostu.
Była starsza ode mnie, chociaż tylko o rok. Z innej niż moja rodziny, w jej domu mówiło się po polsku, po żydowsku rodzice rozmawiali tylko wtedy, gdy chcieli, żeby dzieci nie rozumiały, w bożnicy bywało się rzadko albo wcale, na drzwiach nie było mezuzy, kuchnia nie była koszerna i czytało się „Nasz Przegląd”, nie „Hajnt”. Żydowskiego dzieci się nauczyły i tak, nie sposób było żyć u nas i z nami i nie mówić po żydowsku, ale Magda wolała po polsku.
Poza tym nie wyglądała na Żydówkę. Miała jasne, kędzierzawe włosy, które z zapałem prostowała, ciemnoniebieskie oczy i szeroką, słowiańską twarz o wystających kościach policzkowych. Nie była ładna, nie była też brzydka, niezbyt wysoka, muskularna, o silnych ramionach i prawie męskich bicepsach. Przez pływanie.
Myślałem potem często o tym, że Magda jest jakoś podobna do Emilii Szapiro, żony Jakuba. Miały ze sobą coś wspólnego, i to nie tylko szerokie ramiona atletek. Magda pływała, pływała z zapałem, trzy razy w tygodniu bywała na pływalni Makabi, na przystani na Jasnej Kępie, parę razy mnie zaprosiła, żebym przyszedł, i przyszedłem, i patrzyłem, jak pływa w białym kostiumie kąpielowym i w zapinanym pod szyją czepku, chociaż mój ojciec chętnie opowiadał mi historie o cadykach, którzy na widok kobiety zasłaniali oczy i nie odważyliby się przebywać blisko kobiety, jeśli nie byłoby przy nich innego mężczyzny, który mógłby ich ustrzec od grzechu. Dziś wiem, że to nie one dwie były do siebie podobne, tylko całe ich pokolenie, całe pokolenie żydowskich dziewcząt, pierwszych, które pływały, biegały, skakały wzwyż, na Grochowie uczyły się uprawiać rolę, a potem jeszcze na dodatek nauczyły się strzelać i używały tej umiejętności zarówno w Warszawie, jak i w Palestynie.
A ja, chudy, żydowski chłopiec w mycce, z założonymi za uszy pejsami i w kapocie sięgającej poniżej kolan, patrzyłem, jak Magda pływa i jak wychodzi z wody, ściąga zapinany pod brodą czepek i suszy włosy, a pod białym kostiumem pływackim widać było sterczące sutki jej małych piersi.
Wiedziałem, że to grzech tak patrzeć. Miałem to za nic.
Gdyby mój ojciec urodził się w Warszawie, też miałby to za nic, lecz pobożny Naum Bernsztajn urodził się w Łomży, a umarł nad brzegami glinianki w Latchorzewie, do Warszawy zaś przyjechał po pierwszej wojnie już jako dorosły człowiek, mąż swojej żony, ubogi, ale pobożny Żyd z szanowanego rodu, a skoro z Łomży, to jakby pokolenie wstecz względem Żydów warszawskich. Nie wszystkich, oczywiście, ale na pewno tych, na których przez całe moje dzieciństwo patrzyłem z zazdrością, na Żydów tak samo odzianych jak chrześcijanie, wytwornych, ogolonych i europejskich. Mój ojciec, pobożny i cichy, był ich przeciwieństwem. Gdyby mój ojciec dowiedział się o moim grzechu!
Ale się nie dowiedział.
W dzień po jego śmierci, w szabas 10 lipca 1937 roku Magda weszła do naszego mieszkania, minęła moją szlochającą bezgłośnie matkę i weszła do sypialni mojej i brata mego Emanuela.
– Emanuel, idź do matki – powiedziałem, bo byłem małym, podłym egoistą. A on poszedł.
Magda usiadła obok mnie. Wiedziała. Nawet bardziej niż ja.
I jak tak obok mnie usiadła, to już została na długo, aż do teraz.
Nie umiem znieść tej ciszy, ale jeszcze bardziej od ciszy nie umiem znieść tego, co mogę usłyszeć w radio albo w telewizji. Wstaję od maszyny, idę do lodówki, nalewam sobie zimnej wody. Potem wykręcam jej numer.
– Halo…?
Nie umiem odpowiedzieć. Więc milczę. Słucham jej ciężkiego oddechu.
– Nie dzwoń do mnie. Nie możesz już do mnie dzwonić – mówi po chwili, w ciszę, po polsku. Odkłada słuchawkę.
Wtedy odezwała się do mnie tym samym głosem. To niemożliwe, żeby głos w ogóle się nie zmienił. Więc może źle pamiętam. Ale jestem pewien.
– Mojsze, jestem… – powiedziała cicho i miękko, kładąc mi rękę na kolanie, a ja pomyślałem wtedy, że ojciec nigdy by na to nie pozwolił. Żeby Magda siedziała ze mną w pokoju. Matka też by na to nie pozwoliła, gdyby ojciec żył.
A potem mnie pocałowała w czoło i dopiero wtedy zauważyła, że ściąłem pejsy. Przesunęła palcami po moich wygolonych skroniach.
– Wszystko będzie, jakoś będzie… – szepnęła.
Pocałowała mnie raz jeszcze, znowu w czoło. Próbowałem znaleźć jej usta, przecież pragnąłem jej tak, jak się pragnie pierwszej kobiety w życiu.
Jednak uciekła z ustami. Odsunęła się.
– Jestem twoją przyjaciółką, Mojsze, tylko przyjaciółką. Potrzebujesz teraz przyjaciółki. Możemy pójść do teatru.
Nic na to nie odpowiedziałem. Pięćdziesiąt lat później, kiedy się wyprowadzała, już z ostatnią walizką w ręku odwróciła się do mnie w drzwiach, ciągle wyprostowana i silna, tylko blond loki ścięte na krótsze, siwe i z trwałą ondulacją.
– Lepiej by mi było w życiu, jakbyś skończył jak wszyscy inni – powiedziała bardzo głośno.
– Magda… – jęknąłem.
– Nie mów do mnie „Magda”! – wrzasnęła i wyszła, i trzasnęła drzwiami, a ja zostałem z tą głupią odpowiedzią i brzęczącym jeszcze w uszach trzaskiem, w mieszkaniu, które gdy trzask już zgasł, zostało zupełnie ciche.
A kiedyś, kilkadziesiąt lat temu, mój dom rozbrzmiewał głosami moich synów, kiedy tłukli się na podłodze, jak dokazujące szczenięta, piszcząc i pokrzykując. Nie wiem, co się z nimi stało.
Może nie chcą ze mną rozmawiać. Może zginęli na jakiejś wojnie, na jednej z wielu wojen mojego kraju. Nie wiem, co się z nimi dzieje.
Nie wiem, dlaczego nie chce, bym mówił do niej „Magda”.
Wracam jednak do czerwonego chryslera imperial Kuma Kaplicy, w którym siedziałem na strapontenie trochę pijany, po raz pierwszy w życiu trochę pijany.
– Moryc robi się bezczelny. Przy mnie się nie wyciąga maszyny z kieszeni – powiedział ponuro Kaplica, kiedy ruszyliśmy.
– Trudno – powiedział Szapiro, i powiedział te słowa tonem, który nawet mnie wydał się dziwnie stanowczy i arogancki.
Kaplica przypatrywał mu się chwilę, gładząc się po wąsach. Zastanawiał się.
– Trudno. Owszem. Twoja krew. Rozumie się. Brat nie stanie przeciwko bratu. Nie godziłoby się. Trzeba będzie to znieść. Jedziemy do Ryfki Kij – oświadczył nagle, decydując, że sprawa zostaje zamknięta.
Moryc był ważną figurą w warszawskim oddziale Poalej Syjon-Lewicy, studiował prawo na Uniwersytecie imienia Józefa Piłsudskiego i należał do tych młodych ludzi tamtych czasów, co to potrzebują sprawy, dla której mogą poświęcić życie, kiedy zaś ją znajdą, to po prostu poświęcają, kierując się przekonaniem, że tylko życie poświęcone czemuś odeń większemu jest warte przeżycia.
Nikt z nich nie chciał wtedy żyć życia dla życia samego. Tacy byli, wszyscy chcieli żyć dla czegoś większego, wszyscy młodzi bundowcy, kominternowcy, fołkiści, oenerowcy, syjoniści, socjaliści, komuniści, endecy. Każdy chciał żyć dla czegoś. Na jakimś poziomie nawet mogli się za to szanować nawzajem, endek z bundowcem, komunista z syjonistą, mogli uznawać jeśli nie swoje wartości, to jakość swoich charakterów.
Jakub był inny. Jakub chciał po prostu żyć. Tego Moryc nie potrafił zrozumieć.
Szofer nie pytał o adres, skinął tylko głową. Przejechaliśmy więc przez plac Bankowy, Żabią i Graniczną i dalej wzdłuż płotu Ogrodu Saskiego w Marszałkowską. Wyjechaliśmy z mojej Warszawy i im dalej na południe Marszałkowską, tym dalej od mojej Warszawy, i w końcu chrysler imperial skręcił w prawo, w ulicę Piusa XI. Do 1930 roku ulica Piusa nazywała się Piękna, ale tego wtedy nie wiedziałem.
Nie wiedziałem, bo nigdy nie zapuściłem się tak daleko. To już nie było moje miasto, to było polskie miasto.
To było miasto asfaltowych, oświetlonych ulic, czystych chodników i eleganckich szyldów, prowadzących do eleganckich lokali. To nie było moje miasto, moje miasto od tego oddzielała niewidzialna granica niczym ocean, moje miasto było brudniejsze, biedniejsze i żywsze, pachniało inaczej, częściej śmierdziało, ulice mojego miasta mówiły innymi językami, nawet wtedy kiedy mówiły po polsku, i obchodziły inne święta, nawet kiedy obchodzili je chrześcijanie.
Zaparkowaliśmy przed strzelistą kamienicą u zbiegu Piusa XI i Koszykowej, podobną do opływanego przez dwie ulice statku, na którego dziobie znajdowała się wieża nieomalże kościelna, zwieńczona kopułą. Kamienica miała trzy piętra, wieża wyrastała wyżej.
Oczywiście – nie wiedziałem wtedy, kim jest Ryfka Kij. Ale byłem spokojny, jakby ta wiedza znajdowała się w kopercie, którą w każdej chwili mogę otworzyć. Kum wylizał papierek po kokainie, oprószając sobie wąsy białym pyłem.
– Idziemy! – rozkazał.
Bardzo się bałem. Bałem się Kaplicy i bałem się Szapiry, bałem się, a jednak chciałem z nimi pójść, bo nie chciałem już być tym małym, chudym Bernsztajnem, który patrzył, jak Szapiro wyciąga tatkę za brodę z mieszkania.
Chciałem być Szapirą.
Weszliśmy w bramę pod numerem 49. W życiu nie widziałem tak wysprzątanej bramy. Dozorca w mundurze, na oko droższym niż jakiekolwiek ubranie mojego ojca, otworzył, zanim zdążyliśmy zapukać. Ukłonił się nisko, zdejmując czapkę. Kaplica rzucił mu pięć złotych. Pięknymi, krętymi schodami wspięliśmy się na trzecie piętro, Szapiro zapukał do drzwi, zgrzytnęła zasuwka judasza, po czym drzwi się otwarły.
– Zapraszamy panów – pokłonił się nam wielki drab odziany w smoking.
Kaplica wszedł, zacierając wesoło ręce.
W mieszkaniu panował półmrok, przez korytarz weszliśmy do salonu, gdzie na sofach i otomanach siedziały półnagie dziewczęta w przeźroczystych halkach, tiulowych pelerynkach, majtkach i pończochach. Niektóre miały nawet obnażone piersi. W zasadzie nigdy wcześniej nie widziałem niczego takiego, ani obnażonych piersi kobiecych, ani takich frywolnych strojów, a jednak nie wydało mi się to niczym niezwykłym i sam się teraz sobie dziwię, chłopiec lat siedemnaście, pierwszy raz takie widoki i nic. Ale tak to właśnie pamiętam. Nic.
Dziewcząt było siedem. Trzy blond, w tym dwie tlenione, jedna ruda, trzy brunetki.
Między dziewczętami siedziało trzech mężczyzn, dwóch w garniturach, jeden w polskim mundurze. W kącie przystojny jeszcze, acz już liniejący trochę mężczyzna w białej, smokingowej marynarce przygrywał cicho na białym fortepianie. W głębi salonu znajdował się bar, za którym kolejna biała marynarka okrywała człowieka zajętego wycieraniem szklanek. Za barem na lśniącej półce stały liczne kolorowe butelki z alkoholem. Nigdy nie widziałem na raz tylu trunków w różnych kolorach.
Wszystko mieniło się i lśniło, bar pokryty był błyszczącym rudo mosiądzem, na ścianach wisiały lustra, migotały szkiełka kryształowego żyrandola.
Na wysokim stołku przy barze siedziała szczupła, kompletnie ubrana kobieta. Kompletnie ubrana według standardów miejsca, w którym się znaleźliśmy, a o którym już wiedziałem, że jest domem publicznym, miejscem, gdzie, jakby powiedział mój nieżyjący już wtedy tatko, kobiety schodzą na złą drogę.
Według standardów mego rodzinnego domu, które wyznaczała moja nosząca perukę i skromne suknie matka, kobieta przy barze była półnaga – jej długa, czarna, lecz lśniąca setkami cekinów suknia odsłaniała szczupłe plecy i ramiona. Włosy miała ścięte nieco już staroświecko, w popularnym w latach dwudziestych stylu bob. Nosiła nawet diadem na włosach, jakby wzięty z czasów sprzed zamachu majowego.
Kaplica podszedł do niej, odwróciła się.
Nie była piękna, nie była też brzydka, urodę miała przeciętną, usta wąskie i jakby zacięte, twarz trochę przedwcześnie postarzałą, nie pasującą do młodych ramion i dekoltu, tylko oczy zupełnie inne, obce tej przeciętnej twarzy, wielkie, wilgotne, bardzo ciemne, kryjące się za niezwykle długimi, czarnymi rzęsami i zwieńczone mocnymi, ciemnymi brwiami – oczy, które mogły w sekundę zamienić się z gorących w lodowate, ale nigdy nie bywały letnie.
– Dobry wieczór, droga pani – ukłonił się Kaplica.
Podała mu dłoń w rękawiczce, Kaplica złożył na niej uroczysty pocałunek.
– Dobry wieczór, panie Kaplica. To jak zwykle zaszczyt widzieć pana u nas – powiedziała z uroczym uśmiechem.
– Czy dostąpię dziś zaszczytu pani towarzystwa? – zapytał gangster, uśmiechając się w sposób, który mógłbym nazwać filuternym, gdyby nie to, że filuterność to ostatnia cecha, jaką potrafiłbym Kaplicy przypisać.
– Panie Kaplica, te czasy już dawno temu się skończyły. Gdybyś pan miał dwadzieścia lat mniej i dwadzieścia centymetrów wzrostu więcej, to z rozkoszą. Ale pan nie masz – odparła, też z uśmiechem.
Struchlałem. Zabije ją – pomyślałem.
– A gdybym miał i dał dwa tysiące złotych więcej, pani Ryfko? – zapytał, podkręcając wąsa.
Położyła mu rękę na ramieniu.
– Drogi Kumie, ja już od dawna nie jestem kurwą – powiedziała miękko, ale w jej głosie czaiło się coś niebezpiecznego. W jej głosie była groźba, było wspomnienie czegoś, co jest tylko między nią a Kumem, jakiegoś dawnego zdarzenia. Nawet ja to wtedy słyszałem.
Albo nie słyszałem, nie wiem, nie pamiętam, nie wiem, co z tego, co piszę tutaj, wiedziałem wtedy, a czego dowiedziałem się później, ale dziś, tutaj, przy mojej zielonej maszynie do pisania wiem, że w jej głosie czaiło się coś niebezpiecznego, bo całe życie spędziłem w towarzystwie ludzi, w których głosie czai się coś niebezpiecznego.
Kaplica jeszcze igrał z tym niebezpieczeństwem.
– Ależ pani Ryfko, jakiej kurwie proponuje się dwa tysiące złotych? – zaryzykował.
– Drogiej – powiedziała lodowato i zabrała rękę z jego ramienia.
Wydała mi się wtedy kimś nieskończenie mądrym i nieskończenie potężnym, ta chuda, niezbyt ładna, zniszczona życiem opiekunka prostytutek. Milczała, patrzyła mu w oczy w taki sposób, że nie potrzebowała słów.
– No, upraszam łaski, upraszam wybaczenia, pani Ryfko – wycofał się Kaplica. – Nie może mnie pani winić, że przy kobiecie takiej jak pani, nie posiadając dwudziestu centymetrów wzrostu więcej ani dwudziestu lat mniej, uciekam się do jedynego, co posiadam… Poza pewnym kunsztem, o którym nawet tutaj nie wypada mówić, oraz narzędziem do jego uprawiania, którego mi natura nie poskąpiła.
Zaśmiała się z żartu, jakby na pojednanie. Topór wojenny został zakopany.
– Pamiętam dobrze ten pański kunszt i narzędzie również, panie Kaplica, pamiętam, był czas, że myślałam, że rozerwie mnie na dwoje.
Śmiali się już razem. Kum wdrapał się na wysoki, barowy stołek. Nie sięgał krótkimi nóżkami do stopnia pod barem, więc tymi nóżkami dyndał.
– Kiedy to było, Ryfko, co?
– W dwudziestym drugim.
– Piętnaście lat… Czas leci szybciej, niż my dajemy radę za nim dążyć – powiedział filozoficznie Kum.
– Józefie, nalej panom koniaku – zwróciła się do barmana. – A skoro na mnie nie ma pan już szans, to co mogę panu zaproponować, Kumie?
– Madzia jest? – zapytał Kum.
Usłyszałem imię mojej miłości i zrobiło mi się lodowato, chociaż przecież wiedziałem, że nie o nią tu chodzi. A jednak.
– Czeka na pana, panie Kaplica – uśmiechnęła się Ryfka.
– To proszę ją zawołać, napijemy się najpierw – zaordynował Kaplica.
– Ależ panie Kaplica, pan przecież wie, że ona jest zbyt młoda, by pić alkohol! – droczyła się Ryfka.
– To niech jej Józef mleka z miodem zagrzeje! – Kaplica ze śmiechu aż klepał się po udzie.
Szapiro nie siadał, oparł się o ścianę, zapalił papierosa. Wstała jedna z dziewczyn, pulchna blondynka o zadartym nosku i spojrzeniu leniwym i kapryśnym, kojarzyło mi się to spojrzenie ze spojrzeniami odalisek z sułtańskich serajów, które oglądałem w albumach i książkach, jakich mój nieżyjący od dwóch dni tatko nie pozwalał nam czytać.
Wstała i podeszła do nas. Przez cienki tiul halki widziałem jej piersi, białe i krągłe, o ciemnych, płaskich sutkach.
– Zająć się młodzieńcem, panie Szapiro? – zapytała Jakuba, po czym zwróciła się do mnie: – Nazywam się Kasia.
Głos miała niski, trochę chrapliwy. Poczułem, że staje mi na widok jej piersi pod halką, staje mi nagle, gwałtownie. Podobały mi się jej piersi. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Miała jednak coś takiego w oczach, w spojrzeniu, co kazało mi być ostrożnym, co zniechęcało, ostrzegało, zapowiadało samo dno oceanów obojętności, apatii, półśmierci, na jakie Kaśka może pociągnąć, jeśli tylko jej na to pozwolić.
Szapiro spojrzał na mnie i zobaczył bladego, przerażonego żydowskiego młodzieńca w brzydkich, chrześcijańskich łachach, z odkrytą głową, z matką, która siedzi w kuchni i płacze drugi dzień, i z ojcem, który poćwiartowany spoczywa w podwarszawskich gliniankach.
– Nie trzeba – odparł. – Innym razem.
Pomyślałem, że dziewczynie zrobi się przykro, ale oczywiście się myliłem. Odczuwanie przykrości nie należało do jej zawodowych obowiązków.
– To może dla pana mogłabym coś zrobić, panie Szapiro? – powiedziała bardziej zalotnie, przysunęła się, dotknęła jego piersi i krocza.
Podeszła do nas jeszcze jedna, wyższa i chudsza, ze spiętymi, ciemnymi włosami, podeszła jakby chciała zrobić blondynce konkurencję.
– Jestem tu nowa. Ola mi na imię. Panu, panie Szapiro, to ja za darmo dam, ile razy pan będziesz chciał – powiedziała. – Pan jesteś taki fetniak, panie Szapiro, jak żaden. Jak żaden!
Zastanawiał się chwilę.
– Dziś nie trzeba, dziewczęta. Następnym razem – powiedział w końcu, jakby z żalem.
Wziął mnie pod ramię, zaprowadził do baru. Ola siadła z powrotem na swój fotel. Kasia wróciła na dno swojego oceanu.
– Siadaj. Głodny?
Skinąłem głową. Usiadł obok, zdjął kapelusz.
– Panie ober, co jest do jedzenia na ciepło? – zapytał barmana.
– Na ciepło to sztuka mięs albo gotowana golonka. Golonkę pan zjedz, polecam, lepsza.
– Zjesz trefne? – zapytał Szapiro, przyglądając mi się badawczo.
Pokręciłem głową.
– Sztuka koszer? – zwrócił się znowu do barmana.
– A jak, panie. Koszer. Cadyki z całego świata tę sztukę tu jeść przyjeżdżają, taka jest koszer – uśmiechnął się barman, nieproszony stawiając przede mną i Szapirą butelkę zmrożonej wódki Baczewski i dwa kieliszki.
Szapiro śmiał się głośno.
– Rabin Michaelson orzekł, że ta sztuka mięs jest taka koszer, panie kochany, że do końca życia możesz pan świninę w śmietanowym sosie rąbać i nic nie będzie trefne, tak pana ta przekoszerna sztuka mięs zkoszerowała.
– Ja tam jestem apykejres, mnie daj pan golonkę, chłopakowi sztuka mięs – zaordynował Jakub, ciągle się śmiejąc. – Tylko szybko, bośmy głód.
Nalał wódki, do obu kieliszków, sobie pełny, mnie pół. Podsunął mi papierosa. Palić już mi się zdarzało, więc przyjąłem. Podał mi też ogień, zaciągnąłem się.
– Żitany. Francuskie. Najlepsze – poinformował mnie Szapiro, zaciągnąłem się więc ponownie. Były mocne i smaczne, nie powiem. Do dziś lubię gitanes, ale ciężko u nas gitanes dostać, więc palę głównie, co jest. Zwykle niedobre.
A może wtedy właśnie nie paliłem? Nie pamiętam.
Oficer w mundurze wyszedł z salonu pod rękę z blondynką, która nas zaczepiała. Pozostali dwaj klienci ulotnili się gdzieś sami. Zza kotary wyszła za to dziewczynka i usiadła obok Kaplicy. Szapiro zauważył, że się jej przyglądam.
– Madzia – powiedział.
Kaplica położył jej rękę na udzie. Dziewczynka miała włosy spięte w dwa warkoczyki i strój pensjonarki. Wyglądała bardzo młodo, ciało dopiero zaczęło się jej zaokrąglać. Pomyślałem, że może wybrali taką o młodym wyglądzie i przebrali za uczennicę. W jednej z książek zabronionych mi przez ojca czytałem o tym, że ludzie miewają dziwaczne upodobania seksualne.
– Nie gap się, bo Kaplica gotów cię strzelić – syknął bokser. – Nikt poza nim nie ma prawa jej tknąć.
– Ile ona ma lat…? – zapytałem głupio.
– Dwanaście. Zamknij się.
W tej chwili Kum spojrzał na mnie, spojrzał swoimi złymi oczami strasznego puryca. Były w tym spojrzeniu groźba i wyzwanie. Kaplica rzucał wyzwanie bezbronnemu siedemnastoletniemu Żydkowi, bo rzucał wyzwanie zawsze, wszędzie i wszystkim, całemu światu. Dlatego był Kaplicą. A może patrzył na Szapirę, nie na mnie?
Szapiro nie podjął wyzwania. Ja też odwróciłem wzrok, natychmiast. Znowu zaciągnąłem się papierosem. Barman podał nam talerze z jedzeniem. Na moim znajdowały się gruby kawałek wołowego mięsa, parujący jeszcze, dwie marchwie, kawałek selera i dwa kartofle, wszystko gotowane, całość polana była chrzanowym sosem. Byłem pewien, że całość nie jest koszerna – mięso może być wołowe, ale w sosie na pewno był jakiś nabiał. Zresztą pewnie goj gotował.
Na talerzu Szapiry legła z kolei ogromna, gotowana golonka z kością i szczeciniastą skórą, tak bardzo świńska, że prawie słyszałem pochrumkiwanie tych obrzydliwych zwierząt. Szapiro odkroił wielki, parujący kawał mięsa ze skórą i tłuszczem, zanurzył go w miseczce z musztardą, włożył do ust i pożarł z rozkoszą, jak prawdziwy goj. Pomyślałem, że powinno mi się zrobić niedobrze, ale nie, zamiast tego pomyślałem, że to wygląda smakowicie.
– W tysiąc dziewięćset siedemnastym siedziałem w Czerwoniaku w Łomży – powiedział po przełknięciu pierwszego kęsa. Spojrzał na mnie i zobaczył moje rozterki nad talerzem.
– Jedz – warknął.
Posłusznie odkroiłem kawałek mięsa i przepraszając w myślach Boga i mojego ojca, włożyłem do ust i zacząłem żuć. Nigdy wcześniej nie jadłem czegoś tak dobrego, pomyślałem wtedy. Śmietanowy, chrzanowy sos, mięso rozpadające się rozkosznie w ustach na delikatne włókna…, przeżuwałem i wszystko, co czułem, to rozkosz.
– Więc siedziałem w Czerwoniaku w Łomży – mówił dalej Szapiro. – Liczyłem sobie siedemnaście lat, tyle co ty teraz. Celę miałem numer dwieście dwadzieścia jeden. Pojedynczą. W celi podarty siennik, stołek, prycza. Nic więcej. Więzienie było pod niemieckim zarządem wojskowym.
Był już pijany, ale słuchałem go bardzo uważnie.
– Rządził Czerwoniakiem komendant nazwiskiem Schramm, rozumiesz? Schramm. Tak się nazywał – ciągnął. – Ale my inaczej go nazywaliśmy, inaczej. Mówiliśmy na niego Zdrajca. Nie rozstawał się z bykowcem i niejednego tym bykowcem zabił, a wielu pobił do nieprzytomności. Byłem zwykły, młody jęke. Siedziałem, bo przy robieniu na ślam była poruta, dolator się obudził, wielkie chłopisko było, a ja mały i chudy, jak ty teraz, trzasnął mnie w łeb i przytrzymał, syna wysłał po policję, no i wsadzili mnie na dwa lata. Zwei Jahre Gefängnis für schweren Einbruchdiebstahl, taki mi odczytali wyrok, sąd był wojskowy. Rano dawali kawę i nic więcej, na obiad litr śmierdzącej kapusty, potem o czwartej kartoflanka, taka że bardziej woda po kartoflach i siedemdziesiąt pięć gram chleba, kromeczka taka, że raz ugryźć. I powiem ci, Bernsztajn, kto przeżył rok w Czerwoniaku za niemieckiej okupacji, ten już żadnego piekła się nie przestraszy. Jak nastała Polska i mnie w końcu wypuścili, postanowiłem, że nigdy nie odmówię sobie żadnego jedzenia ze strachu przed piekłem, bo piekło było tam. I że nikt mnie więcej nie będzie bezkarnie bił, żaden Niemiec, Polak ani Żyd. Komendant Schramm był ostatnim, który uderzył mnie bezkarnie. Rozumiesz, Bernsztajn?
Nie rozumiałem, bo jadłem i po raz pierwszy od porwania ojca nie myślałem o tym porwaniu, a o jedzeniu i o niczym innym. Ale pokiwałem głową.
Kaplica popił koniaku, dał dziewczynce czekoladkę, po czym włożył rękę pod jej spódniczkę, między uda. Uśmiechnął się ciepło pod sumiastym wąsem. Dziewczynka była obojętna i wycofana, rozpakowała czekoladkę i włożyła do ust. Kaplica szeptał jej coś do ucha.
Jedliśmy w milczeniu. Kaplica po chwili zsunął się z barowego stołka, poprawił marynarkę i krawat zawiązany na sztywnym, niemodnym kołnierzyku.
– Teraz się z córunią oddalimy. – Ukłonił się nam z uśmiechem.
Wziął ją za rękę i wyszli. Dziewczynka nie protestowała.
– Skąd ona tutaj? – zapytałem.
– Sama przyszła, u Ryfki wyprosiła, to ją Ryfka wzięła – odparł Szapiro.
– Takie dziecko…?
– Uliczne dziecko to żadne dziecko. Tu ma ciepło, ubranie i jedzenie. To się dziwisz, że woli tutaj, zamiast na ulicy jeść odpadki i marznąć w łachmanach? – rzucił, popijając golonkę wódką.
Ryfka weszła za bar, wzięła dla siebie kieliszek, Jakub nalał jej baczewskiego, wypili. Szapiro, wyraźnie zafrasowany, rozłożył dłonie w bezradnym geście, jakby pokazywał: „Nic nie mogę na to poradzić”. Ryfka pokiwała smutno głową. Wypili jeszcze raz.
– A ten, to co? – wskazała na mnie głową.
– Nie wiem. Się zobaczy – odparł Szapiro, wzruszając ramionami.
– Miałabym dla niego zajęcie.
Czuję się teraz temu winien. Czuję się winien tego, że Kaplica gwałcił dwunastolatkę, a ja nic nie zrobiłem, nie kiwnąłem palcem.
Tłumaczę sobie dziś, stukając w moją maszynę do pisania, że nie mogłem nic zrobić. Byłem chudym, siedemnastoletnim Żydkiem, nic nie mogłem zrobić.
Ale nie jestem pewien. Może byłem kimś innym.
Wtedy nie ośmieliłem się nawet podnieść wzroku, patrzyłem w talerz, jakbym w zawijasach sosu i gotowanych warzyw miał ujrzeć przyszłość.
I co bym ujrzał? Starzejącego się generała Mosze Inbara w pustym mieszkaniu przy ulicy Dizengoffa w Tel Awiwie, łupiącego bezradnie w klawisze maszyny do pisania i próbującego zrozumieć, jak możliwe jest życie takie, jakie przeżył.
A może kogoś innego. Może ujrzałbym Jakuba Szapirę w jakimś tanim mieszkaniu w tymże Tel Awiwie, bardzo starego, ale żywego, nieważnego, zapomnianego, wegetującego z jakiejś renty, wspominającego dni dawnej chwały?
Może nawet spisującego wspomnienia, tak jak ja, na takiej samej maszynie…
Teraz dookoła znowu zaczyna się wojna, a Mosze Inbara nikt nie potrzebuje. Tymczasem Mosze Inbar nie jest jeszcze taki stary. Mosze Inbar ma pięćdziesiąt lat doświadczenia.
Od kiedy tylko przyjechaliśmy: Hagana, potem Palmach, i całe życie tak. Wszystko, czego nauczył mnie Szapiro, okazało się bardzo przydatne w nowym kraju. Przez całe pięćdziesiąt lat robiłem to samo.
Czterdzieści lat temu razem z moimi towarzyszami z brygady Harel zrównaliśmy z ziemią Saris i nie drgnęła mi ręka, kiedy strzelałem i rzucałem granaty. Wszystkie wojny mojego kraju odłożyły we mnie pokłady wiedzy, której teraz nikt nie potrzebuje, i zamiast nad dokumentami czy mapami generał Mosze Inbar siedzi przy zielonej maszynie IBM Selectric II i pisze po polsku niepotrzebną nikomu historię, której nikt nie może przeczytać i nie przeczyta. Przecież nie wyślę tego do Ketera. Nie mogę. Niepotrzebny nikomu Mosze Inbar już trzeci miesiąc siedzi, użalając się nad sobą, przy maszynie do pisania. Patrzy na model Lockheeda L-10 Electra zawieszony nad biurkiem.
A Magda Inbar nie chce się już nazywać Inbar. Magda znowu jest Aszer. Albo jakoś inaczej. Nie chce nawet, żebym mówił do niej „Magda”.
– Całe życie na ciebie zmarnowałam. Zmarnowałam na ciebie młodość, zmarnowałam dorosłość, a teraz marnuję na ciebie starość.
Gdybyś wtedy umarł, miałaby lepsze życie, to chciała powiedzieć.
Wolę myśleć o tym, o czym przez te wszystkie lata nie myślałem.
Wracam więc do chwili, w której jadłem pierwszy trefny posiłek w moim życiu, przy barze u Ryfki Kij na rogu Piusa XI i Koszykowej.
– Miałabym zajęcie dla tego chłopca – powiedziała Ryfka, mierząc mnie wzrokiem.
Szapiro trzasnął sztućcami o miedziany blat.
– Żebyś ropą i krwią pluła, jeśli jeszcze raz coś takiego powiesz!
– Och, dobrze, co to, krewniak twój jakiś? Ładny, utuczyć go trochę i by się nadał. Ale przecież ci go nie porwę. Może sam by chciał. Chciałbyś?
– Ryfka, trzymaj się z dala od tego chłopaka. Nie chciałby. Niech ci będzie, że to krewniak. Bliski.
Nie rozumiałem wtedy, co ma na myśli. Ale przecież miał rację. To krew nas połączyła. Krew Nauma Bernsztajna, mojego ojca. A dziś tamto „nadałby się” Ryfki brzmi mi jakoś pochlebnie, nie jestem homoseksualistą, ale tak brzmi, pochlebnie. Bo przecież nie o kobiety jej chodziło.
Zresztą być może ta rozmowa odbyła się kiedy indziej. Być może mówili o kimś innym, o jakimś łatku, który przyniósł pakunek? Nie wszystko pamiętam.
Za barem zadzwonił telefon. Piękny, nowoczesny siemens z czarnego bakelitu. Ryfka odebrała. To pamiętam doskonale.
Po przeciągłym „halooo” milczała przez chwilę, słuchając rozmówcy.
– Tak, są tutaj – odpowiedziała. – Naturalnie, zapraszamy serdecznie.
Odłożyła słuchawkę.
– Doktor się zapowiedział – rzuciła, nalewając kolejną rundę wódki sobie i Szapirze. – Nie wiedziałam, że on już z tej Ameryki wrócił.
– W zeszłym tygodniu. Pijany już? – zapytał bokser.
– Jeszcze nie.
– Tyle dobrego. Pewnie Pantaleona ściągnie.
Ryfka pokiwała głową.
– Zostaniesz…? – poprosiła. – Rozniosą mi interes…
– Zostanę – zgodził się.
Coś było w jego głosie, coś innego, coś, czego nie spodziewałem się usłyszeć.
Ryfka zdjęła kilka butelek z półek za barem, schowała do zamykanych szafek. Zrozumiałem, że chowa te droższe.
– Katarzyna, Ola, na dziś macie wolne, idźcie gdzieś! – krzyknęła.
– Ja też bym poszedł – powiedział pianista drżącym głosem.
– Ale tyś mi tu potrzebny, Jacku. Graj.
Westchnął i grał. Kasia i Ola podniosły się z otomany i porzucając nagle całe haremowe rozleniwienie, wybiegły szybko z salonu. Pozostałe w salonie cztery prostytutki z zakamarków kanap wyjęły puderniczki i zaczęły, a jakże, pudrować sobie nosy. Szapiro zapalił.
Patrzyłem na tatuaż na jego prawej dłoni, miecz obosieczny i śmierć.
Po kwadransie, który spędziłem nad pustym talerzem, słuchając bez zrozumienia lakonicznej konwersacji Ryfki i Szapiry, ktoś zapukał do drzwi w korytarzu, tak mocno, że słyszeliśmy to pukanie nawet w salonie.
Doktor inżynier Janusz Radziwiłek. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest Żydem. Nie wyglądał. Był wysoki i szczupły, miał aryjską twarz arystokraty i rysy, które wtedy wszyscy nazywali szlachetnymi, sam nie wiem dlaczego. Co może być szlachetnego w rysach twarzy? Twarz Radziwiłka wydała mi się twarzą kogoś z wyższych sfer, miał też na sobie mundur, oficerski mundur Związku Strzeleckiego, co było w moim ówczesnym mniemaniu jednoznacznie związane z kimś z wyższych sfer.
Mundur był nie lada jaki, wojskowo zielony, ze stójką i czerwonym wężykiem na tej stójce, zwieńczony okrągłą maciejówką z orłem, pod jej daszkiem okulary, jak u kogoś z wyższych sfer, okrągłe, rogowe – nadawały mu wygląd inteligencki mimo munduru.
Nawet czoło miał wysokie, pańskie, szlacheckie. Cienkie, ciemne włosy bez przedziałka zaczesane do tyłu lśniły brylantyną, kiedy tylko zdjął czapkę.
Lśniły również noski czarnych oficerek, wysokich aż do kolan, od razu widać, że robionych na miarę, z przodu wiązanych na całej długości.
Gdyby nie te buty i mundur, wyglądałby jak profesor, miał też profesorskie dłonie, smukłe, o długich palcach. Na małym palcu nosił sygnet, niczym hrabia, i w drugiej sekundzie uznałem, że wygląda bardziej jak hrabia niż jak profesor. Hrabia bardziej kojarzył mi się z oficerem niż profesor.
Nie był sam. Towarzyszył mu młody chłopak o smutnej i pięknej twarzy. Tak samo jak Radziwiłek był w mundurze Związku Strzeleckiego, jednak w szaserach zamiast bryczesów i w zwykłych trzewikach. Na pagonach miał dystynkcje sekcyjnego.
Nazywał się Eduard Tiutczew, był synem rosyjskiego arystokraty, który zamieszkał w Warszawie w 1919 roku, spłodził nieślubnego syna, po czym umarł. Był podobno dalekim krewnym poety Tiutczewa, kochał literaturę, miał osiemnaście lat i zabił już trzech ludzi.
– Dobry wieczór wszystkiemu ludziom tutaj – powiedział już na progu Radziwiłek piskliwym głosem, zupełnie nie pasującym do profesorskiej powierzchowności, a do tego dziwaczną, złą polszczyzną. – Dobry wieczór, pani Ryfka!
Tiutczew usiadł na najbliższym krześle, zapalił papierosa, z kieszeni bluzy wyciągnął tomik z wierszami i zagłębił się w lekturze.
– Dobry wieczór, pan Szapiro! – zapiszczał Radziwiłek. Nie żydłaczył, po prostu mówił dziwacznie. Ryfka dygnęła za barem.
Moja matka zawsze bała się złej polszczyzny. Ojciec polskiego w ogóle nie cenił, chociaż posługiwał się nim całkiem dobrze, ale ojca polski świat nie interesował, Polacy i Polska byli mu równie obcy jak chociażby Portugalczycy, tyle że byli bliżej.
Ale w Lizbonie żyłby tak samo jak w Warszawie.
Matka, chociaż pobożna, trochę się jednak Polską interesowała. Nie na tyle, by czytywać polskie gazety, „Kurjera” raczej w rękach nie miała nigdy, ale polskojęzyczny „Nasz Przegląd” owszem, kiedy tylko ojciec nie widział. Dlatego mimo protestów ojca poszedłem do gimnazjum Kryńskiego na rogu Miodowej i Senatorskiej, i chociaż było to gimnazjum żydowskie, to z wykładowym polskim. Byłem tam jedynym chłopcem z pejsami, niezbyt długimi i założonymi za uszy, a jednak. Obrywało mi się za te pejsy. A w domu za mundurek, matka musiała ojcu przyrzec, że mnie w tym mundurku nie zobaczy, więc przebierałem się zaraz po przyjściu do domu w normalne, żydowskie ubranie.
Do gimnazjum chodziłem jeszcze ośmioletniego, bo poszedłem doń w 1930 roku, przed reformą. We wrześniu miałem pójść do ostatniej klasy, a w następnym roku zdać maturę i pójść na uniwersytet. Tak uradziliśmy z matką w tajemnicy przed ojcem: zostanę lekarzem. Uczyłem się przecież dobrze, zdam więc egzaminy (nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że właśnie wprowadzą numerus clausus) i w 1944 roku wyjdę z uczelni jako lekarz medycyny Mojżesz Bernsztajn.
Tak chciała matka. Ja nie byłem aż tak pełen entuzjazmu jak ona, a jednak „lekarz medycyny Mojżesz Bernsztajn” brzmi o wiele lepiej niż „byle Żydek z ulicy Nalewki 26, mieszkania 6”.
Lepiej nawet niż „znany z pobożności Naum Bernsztajn z ulicy Nalewki 26, mieszkanie 6”, z tym że mój tatko Naum Bernsztajn nie zapłacił należnych pieniędzy Kumowi Kaplicy i w kawałkach trafił do podwarszawskich glinianek, i już wtedy, siedząc w chrześcijańskich łachach przy barze u Ryfki Kij, wiedziałem, że z ostatniej klasy gimnazjum, matury i studiów medycznych nic nie będzie.
I nie było. I zapewne tylko dlatego dzisiaj ciągle żyję, tat-aluf Mosze Inbar, generał brygady Mosze Inbar. Lekarz medycyny Mojżesz Bernsztajn nie mógł się wydarzyć, a generał Mosze Inbar się wydarzył.
Ale u Ryfki Kij wiedziałem tylko, że do gimnazjum już nie wrócę, bo nie ma już z nami Nauma Bernsztajna, który mógłby za to gimnazjum zapłacić.
– Dzień dobry, pani miłej szczególnie! – doktor Radziwiłek ukłonił się przed jedną z prostytutek, chudą, tlenioną blondynką, wyjął pięćdziesięciozłotowy banknot z Dąbrowskim i uroczyście jej wręczył.
Prostytutka wstała z gracją. Radziwiłek podał jej łokieć, ukłonił się Ryfce i Szapirze i bez dalszych ceregieli udał się do którejś z sypialń.
– No, jak wróci, to się zacznie – mruknęła Ryfka, dolewając wody do na wpół opróżnionej butelki wódki.
Szapiro przełknął ostatni kęs golonki, przeciągnął się, wypił kieliszek.
– Wiesz, kto to jest? – zapytał mnie.
Nie wiedziałem.
– No właśnie. Każdy zna Kuma. A Doktora znają tylko ci, którzy mają go znać.
Nic z tego nie rozumiałem.
– Opowiem ci o nim – powiedział.
I opowiedział, lakonicznie i bez ozdobników. A może po prostu mówił do siebie.
Janusz Radziwiłek nie nazywał się Janusz Radziwiłek i nikt nie wiedział, jak nazywał się naprawdę. Zapewne jakoś zwyczajnie, po żydowsku, miał na imię Chaim, Mordke, Szlojme albo Mojsze, ale nikt nie wiedział jak. Liczył sobie czterdzieści cztery lata, z których pierwsze trzynaście spędził, żyjąc życiem chasydzkiego chłopca, przede wszystkim w chederze, w którym studiował Torę, Misznę i Gemarę, jak każdy chasydzki chłopiec. Pewnego razu, w roku 1905, do chederu wpadł bojowiec z rewolwerem w ręce i chustą zawiązaną na twarzy.
Uczniowie chederu od razu wiedzieli – chrześcijanin.
Mełamed pomyślał: pogrom.
Chłopcy pomyśleli: rewolucjonista.
Bojowiec z rewolwerem, żołnierz Organizacji Bojowej Polskiej Partii Socjalistycznej, był bohaterem wyobraźni żydowskich trzynastolatków, nawet tych z chasydzkich rodzin.
– Jest tu tylne wyjście?! – wrzasnął bojowiec.
– Antlof fyn dane, du s’i nysz kan ort fa dijo!12 – krzyczał mełamed, którego młody jeszcze-nie-doktor-Janusz-Radziwiłek uznał za tchórza, skoro chce z chederu wyrzucić bohatera. Siebie samego uznał zaś za potomka Machabeuszy.
– Ja pokażę – powiedział jeszcze-nie-Radziwiłek.
Na schodach prowadzących do znajdującego się na pierwszym piętrze jeszybotu słychać już było kroki żandarmów.
Bojowiec nazywał się Jan Kaplica i nie był wtedy jeszcze Kumem. Żeby zniechęcić na chwilę pościg i dać sobie trochę więcej czasu, uchylił drzwi i strzelił dwukrotnie z oficerskiego nagana w dół schodów. W jeszybocie wybuchła panika. Uczniowie krzyczeli, mełamed schował się pod biurko. A jeszcze-nie-Radziwiłek poprowadził bojowca i dzięki jego pomocy Kaplica umknął carskim żandarmom, ocaliwszy w ten sposób swą wolność, a zapewne też i głowę.
– Jak się nazywasz? – zapytał młody, dwudziestopięcioletni Kaplica, kiedy byli już bezpieczni.
– Radziwiłł – jeszcze-nie-Radziwiłek rzucił pierwsze chrześcijańskie nazwisko, jakie przyszło mu do głowy. – Niech mnie pan weźmie ze sobą.
Kaplica roześmiał się i mozolnie ładując rewolwer, kazał jeszcze-nie-Radziwiłkowi uciekać do domu.
– Nie chcę wracać do domu. Nienawidzę mojego domu. Kocham rewolucję. W moim domu nie ma i nie będzie rewolucji. Nie mogę tam wrócić. Uratowałem wam życie. Musicie zrobić, o co proszę – wyrzucił z siebie na to jeszcze-nie-Radziwiłek, czyli powiedział to jako jakiś Chaim, Meir albo Szlojme i były to najbardziej poprawne polskie zdania, jakie sformułował w całym swoim życiu.
A Kaplica, człowiek prosty, przyjął ten argument i zabrał jeszcze-nie-Radziwiłka ze sobą.
Był dziesiętnikiem grupy bojowej, przedstawił później młodego Żyda Sosnkowskiemu, dowodzącemu organizacją w Warszawie, i to Sosnkowski powiedział, śmiejąc się, że jaki tam Radziwiłł, Radziwiłek raczej. Janusz. I tak niby-Radziwiłł został Radziwiłkiem. Do chederu już nie wrócił. Poszedł do świeckiej szkoły. Przenosił bibułę, stawał na czatach, ukrywał broń, działał, cały czas pod skrzydłami i opieką Kaplicy.
Nigdy nie wrócił do domu. Urodził się tamtego dnia w chederze – w dniu, w którym wyprowadził Kaplicę, urodził się na nowo.
W 1910 wyjechał na opłacone przez organizację studia do Szwajcarii i pozostał tam do 1918 roku, wrócił z doktoratem z chemii, wykwintnymi manierami, pieniędzmi i kiepską znajomością angielskiego, francuskiego i niemieckiego. Polskiego nigdy się dobrze nie nauczył, jidysz prawie zapomniał, hebrajskiego nigdy nie znał. Mówił więc pięcioma językami i w żadnym dobrze, przez co ludzie nie doceniali inteligencji Doktora, co było mu bardzo na rękę.
Do roboty politycznej już nie wrócił, wrócił jednak do Związku Strzeleckiego, gdzie został od razu okręgowym, wrócił do Kaplicy i towarzyszy z partii. Opierając się na strukturach Związku, zorganizował potężną bojówkę, do której przyjmował każdego, kto radził sobie z browningiem, pałką i pięścią, i do tej bojówki przyjął także boksującego weterana wojny z bolszewikami Jakuba Szapirę – aż do zamachu majowego dużo było roboty na ulicy, na marginesie której razem z Kumem budowali swoje małe imperium w Śródmieściu.
Kum zajmował się haraczami na Kercelaku i codziennym zarządem, konstytuując nieformalną administrację Dzielnicy Północnej, od Woli i Ochoty po biedabaraki na Żoliborzu pod Dworcem Gdańskim, z których rekrutowali się biegający na posyłki chłopcy, i całe północne, żydowskie Śródmieście.
Gdzie po lewej stronie Wisły w Warszawie panowała bieda, a poza paroma wyspami Europy i bogactwa bieda panowała wszędzie, tam panował też Kum. Na drugi brzeg nie sięgała jego władza wykonawcza, ale sięgała tam jego sława i tam również wzbudzał respekt. Piosenki o Kumie śpiewano w slumsach w Annopolu, słyszał też o nim każdy łobuz Łodzi, Sosnowca i Częstochowy.
Radziwiłek zaś pozostawał w cieniu. Nie miał charyzmy Kuma, nie nadawał się na ludowego bohatera, zbyt gardził głupszymi i słabszymi od siebie i za bardzo był chciwy. Zajmował się politycznymi machinacjami i niezależnie od politycznego umocowania Kaplicy dbał o to, by nikt na ulicy nie miał wątpliwości, kto ulicą rządzi. Oprócz struktur Związku Strzeleckiego, w którego mundurze zwykle występował, był też aktywnym członkiem PPS. W taki czy inny sposób każda socjalistyczna bojówka odpowiadała przed Radziwiłkiem, bundowskie uznawały jego autorytet, a lewicowi syjoniści, chcąc nie chcąc, się nań godzili. Doktor myślał od Kaplicy szerzej i śmielej, szukał nowych rynków, nowych źródeł kapitału i pozyskiwał nowych przyjaciół. Uzupełniali się, nie darząc się może sympatią, ale zdając sobie sprawę z tego, że potrzebują się nawzajem.
Szapiro opowiedział mi to wtedy pokrótce, z pijacką swadą, pomijając szczegóły. Szczegółów dowiedziałem się sam, później, a wtedy, słuchając go u Ryfki, szybko zrozumiałem, że chodzi mu o coś więcej. Że opowiedział mi to nie tylko dlatego, bym wiedział, z kim mam do czynienia.
Gdy mówił o Radziwiłku, do salonu Ryfki wszedł Pantaleon Karpiński. Nie spojrzał nawet na dziewczęta, podszedł do baru, ale daleko od nas. Nie witał się.
– Herbaty mi zaparz – warknął niskim, dudniącym głosem.
Przerażał mnie już wtedy, wielki, wysoki na ponad dwa metry, z dziwaczną, płaską w tylnej części czaszką i z absurdalnie zapuszczonymi z tyłu włosami pod zwykłą cyklistówką, ubrany jak pierwszy z brzegu robociarz, w przykrótkawe spodnie na szelkach i koszulę bez kołnierzyka z podwiniętymi wysoko rękawami, odsłaniającymi gruzłowate, potężne przedramiona i wielkie bicepsy.
– Robi się, panie Pantaleonie – zaszczebiotała Ryfka.
Bała się go. Dziewczyny też się go bały, szeptały coś do siebie. Bał się go Józef barman, drab przy drzwiach, byłem tego pewien, chociaż go wtedy wcale nie widziałem, i bał się go pianista, tego też byłem pewien.
Tylko Szapiro się go nie bał i ta Szapiry odwaga jakoś mi się udzielała.
Z przeznaczonych do miłości pokojów najpierw wychynął Kaplica, z marynarką w ręce, w rozchełstanej koszuli, dopinając guziki w spodniach.
– Ryfka, koniaku nalej – zaordynował, nie tytułując już właścicielki burdelu „panią”, po czym wdrapał się na stołek koło Pantaleona. – I niech tam któraś pójdzie się tą moją gołąbeczką zaopiekować, bo zmęczona.
Zerwały się od razu dwie prostytutki, wybiegły z salonu.
– A ty co tak siedzisz tutaj? – Kaplica przyjacielsko zainteresował się Pantaleonem.
– Rano jebałem – zabulgotał Pantaleon w odpowiedzi.
Słowa wypowiadał powoli, oddzielając je długimi pauzami.
– To co, że rano…? – zdziwił się Kaplica. – Dwa razy nie możesz?
– Nie wolno.
– Hyhy, słyszeliście go? – ucieszył się Kaplica, waląc się z uciechy po udzie. – Leoś mówi, że dwa razy dziennie jebać nie wolno.
– Nie wolno – zabulgotał znowu Pantaleon i jednym haustem wypił filiżankę wrzącej herbaty. – Kto raz dziennie jebie, ten znajdzie się w niebie. Pan Jezus tak powiedział.
Zaśmiali się wszyscy, Ryfka, Kum i Szapiro. Tylko Pantaleon się nie śmiał. Pantaleon się przeżegnał.
– To nie igraszka, bracia i siostry. Nie wolno jebać częściej. Pan Jezus się gniewa i korzeń może uschnąć.
– Korzeń? – zapytałem.
Wszyscy spojrzeli na mnie, poza Pantaleonem. Zaczęli się śmiać. Już rozumiałem, acz nie rozumiałem, co w tym takiego śmiesznego. Ryfka podeszła do mnie, nachyliła się nad barem tak, że gdybym spojrzał w jej dekolt, to na pewno widziałbym jej piersi.
– No, korzeń – powiedziała swoim aksamitnym altem. – Kutas. Chuj. Wąż. Szlang. Szmekl. Czy co tam obrzezanego nosisz w spodniach, jingełe. Korzeń uschnie, kulki zgniją. Jak będziesz częściej niż raz dziennie jebał. Będziesz? Chcesz Pana Jezusa zagniewać?
Zawstydziłem się, spuściłem wzrok. Nie wiem, czy bardziej zawstydziło mnie to, że kobieta mówi o męskim przyrodzeniu, czy to, że Żydówka mówi w taki sposób o Jezusie. Pan Jezus. Że w ogóle wymawia to imię. U mnie w domu nikt nigdy tego imienia głośno nie wymówił. Obraza boska. Grzech imię to wymawiać.
Szapiro klepnął mnie w plecy i dolał mi jeszcze wódki.
– Pij – powiedział głośno, po czym nachylił się i dodał pijackim szeptem: – I nie zadawaj głupich pytań. Mądrych też nie. Jak czegoś nie rozumiesz, milcz, aż zrozumiesz. Nikt ci nie będzie niczego tłumaczył. Może sobie poradzisz.
Kaplica wyciągnął papierowe zawiniątka z kokainą. Podał Pantaleonowi, ten zlizał od razu cały biały proszek, po czym przeżuł dokładnie papierek i splunął nim za siebie.
Papierek spadł na nosek czarnych oficerek okręgowego Związku Strzeleckiego, doktora nauk chemicznych Janusza Radziwiłka.
Mundur leżał na nim tak samo nienagannie jak w momencie, w którym wszedł do salonu Ryfki Kij. Wszystkie guziki zapięte, pas, koalicyjka, okrągła maciejówka, odznaki strzeleckie, baretki orderów. Z tym że teraz na nosku prawego trzewika spoczywał przeżuty glut prosto z ust Pantaleona.
– Ty! – Wskazał na ostatnią z dziewczyn, siedzącą jeszcze w salonie.
Podbiegła natychmiast. Wzrokiem wskazał na nosek swojego buta. Dziewczyna spojrzała na Ryfkę, nie było to długie spojrzenie, Ryfka nerwowo pokiwała głową. Panienka rąbkiem peniuaru starła zmieszany z plwociną papier z Radziwiłkowego buta. Ryfka wzrokiem wskazała jej drzwi. Dziewczyna uciekła.
Radziwiłek podszedł do baru i wsparłszy się oń, spojrzał na Pantaleona.
Tiutczew, siedząc cały czas przy drzwiach na krześle i nie odrywając wzroku od książki, lewą dłonią odpiął pokrywę kabury z parabellum, które nosił po niemiecku, na lewym biodrze. Radziwiłek powstrzymał go jednak krótkim ruchem dłoni.
Pantaleon milczał. Radziwiłek czekał. Było widać, że nie odpuści. Nie bał się Pantaleona.
– No?
– Leoś, chuju rybi, przeproś Doktora! – ryknął Kaplica, nagle jakby zaniepokojony, że miły wieczór może zamienić się w jakąś awanturę.
– W imię boże proszę o wybaczenie – powiedział Pantaleon, patrząc tępo przed siebie i zaciskając wielkie pięści.
– Za co mnie on przeprasza? – warknął Doktor groźnym głosem, jakby wymagał skruchy od niegrzecznego sztubaka.
Pantaleon milczał, patrzył tępo przed siebie.
– Za co, kurwa? Za co, kurwa, przeprasza on?! – ryknął Doktor, waląc pięścią w miedziany blat baru.
Kaplica chrząknął.
– Za to, żem mu na buta napluł. Niechcący napluł – mruknął Pantaleon, ciągle patrząc przed siebie, na co Radziwiłek rozpromienił się natychmiast.
– Ależ nie stało nic, się nie przejmuje, pan Pantaleon, drobiazg jest, drobiazg. Kein Ding – odparł wielkopańsko i wielkodusznie. – Panna Ryfka, szklankę koniaku prosić uniżony na początek. Duża szklanka koniaku.
Podała natychmiast, a on natychmiast wypił.
– Prosić druga.
Podała i drugą. Drugą też wypił. Duszkiem.
– No, to się zaczyna – mruknął Szapiro.
– Radziwiłku kochany, co tak szybko? – zapytał Kaplica.
– Ars longa, vita brevis – odparł Radziwiłek.
– Czego? – zdziwił się Kum.
– Życi krótki, sztuka długi – wyjaśnił Doktor.
– A chuj z tobą. Ryfka, mnie też nalej – zgodził się Kaplica.
I pili już razem, wolniej, Kaplica poprosił gorących serdelków i musztardy, Ryfka przyniosła i jedli palcami, maczając serdelki w miseczce z sarepską.
– Kum drogi, ja w Ameryce widział coś takiego, że mnie się oczy otwierać teraz – zaczął Radziwiłek.
– Mhm – mruknął Kum, nie bardzo go słuchając, bo zajęty był wysysaniem tłuszczu z grubych serdelków.
– Tam one mają coś takiego, co się gangi nazywa. Jak nasza bojówka.
– Mhm. – Kum popił koniaku i sięgnął po kolejną kiełbaskę.
– Kum, ale jaki tam porządek jest. Podział. Dyscyplina wojskowa.
– U nas też jest. Od peowiackich czasów.
– Trzeba nam narkotyki sprzedawać. Największa marża.
– A to kurwy i Kercelak już nam nie wystarczą? – zdziwił się Kaplica.
– Wystarczą albo nie wystarczą – odparł filozoficznie Radziwiłek, po czym zmienił temat. – Ja dzisiaj „ABC” czytał.
– Tę antysemicką szmatę? – zdziwił się Szapiro.
– Że antysemicką to pół biedy, ale przecież to najgorsza swołocz endecka czy tam oenerowska – zdziwił się jeszcze bardziej Kaplica, dla którego nie być socjalistą oznaczało w ogóle nie być człowiekiem.
– Ja wiedzieć bardzo dobrze, co to za gazeta jest – kontynuował Doktor. – Ja ją czytam, bo muszę mieć wiedza, jak wróg myśli. Nie sądzą oni?
Zgodzili się.
– Wiedzą o ankieta?
– No wiedzą, wiedzą – odparł Kaplica. – W „Kurjerze” też o tym było. Jak wyrzucić Żydów z armii.
– No właśnie. Co my z tym zrobimy? – zapytał Doktor, pociągając duży łyk wódki z kolejnej napełnionej po brzegi szklanki.
– Niech wyrzucają. Po co nam w tej armii służyć – wzruszył ramionami Szapiro.
– Kuba! Jakie ty herezje opowiadasz – oburzył się Kaplica. – Ty, weteran! Odznaczony! Kuba, wstyd!
– Potrzebna nam ta armia jak wrzód na chuju.
– Wam, nam, komu niby? – zaperzył się Kaplica. – Kubusiu, tyś za Polskę z bolszewikami walczył i teraz takie rzeczy…?
Szapiro machnął ręką.
Doktor z kieszeni munduru wyciągnął wycinek z gazety.
– Tutaj jakiś młody emeryt oficer pisze, że dla Żydy powinen być obóz pracy, baraki z desek i dużo drut kolczasty. To ze środy jest, z siódmego lipca. Czy my jesteśmy jakiś małpa, żeby drut kolczasty? Albo jakiś Murzyn ja jestem, żeby mnie w obóz trzymać? Ja chcę wiedzieć, kto to pisać takie rzeczy.
– Jakub… – Kaplica wskazał głową kartkę. – „ABC” to są te same typki co ten Ziembiński, któregoś tak pięknie załatwił?
Szapiro podszedł, sięgnął po wycinek, przesunął po nim wzrokiem.
– Nie. Ziembiński trzyma z Falangą i oni się z „ABC” nie lubią. A kto to jest ten tutaj, to się zaraz dowiem – powiedział i schował wycinek do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Ryfka, daj telefon.
Gdy mu go podała, wyciągnął z kieszeni cienki notesik, odszukał numer, wykręcił.
– Z redaktorem Sokolińskim poproszę. Zaczekam. Tak.
Radziwiłek spojrzał pytająco, Szapiro uspokoił go gestem dłoni.
– O, dobry wieczór, redaktorze. Mówi Jakub Szapiro. Jakub Szapiro. Wiem, że widział mnie pan dzisiaj w Metropolu, prawda?
Kaplica uśmiechnął się od ucha do ucha, aż sumiaste, podkręcone wąsiska podjechały mu pod oczy. Uśmiechnął się do swoich myśli, a myślał o przerażeniu.
Nie widziałem tego na własne oczy, nigdy nie byłem w redakcji „Kurjera”, chociaż wiele razy przechodziłem pod numerem 40 na Krakowskim Przedmieściu, róg Karowej, gdzie na dachu kamienicy pysznił się tytuł największej warszawskiej i polskiej gazety, powtórzony również na fasadzie. A jednak potrafię sobie doskonale wyobrazić, jak na trzecim piętrze, w redakcyjnym pokoju łysy łeb redaktora Sokolińskiego bieleje ze strachu na samą myśl o tym, że ktoś taki jak Jakub Szapiro zdaje sobie sprawę z jego istnienia.
Na własne oczy widział, co Jakub Szapiro może zrobić dziennikarzowi. Wiadomo.
– Słuchaj pan – powiedział Jakub. – Powiedz mi pan, kto z „ABC” zajmuje się tą ankietą o tym, że należy pozbyć się Żydów z armii. Uhm. Uhm. Tak, ja wiem, w jakiej pan pracujesz gazecie, panie Sokoliński, i wiem, że „Kurjer” to nie „ABC”. Panie Sokoliński, w dupie mam, że pan się z tą ankietą nie zgadzasz. Ja tam się zgadzam, na miękki chuj nam ta wasza armia potrzebna.
Kaplica przewrócił oczami. Szapiro uśmiechał się pod nosem, jak uczniak wycinający psikusa nielubianemu koledze.
– Słuchaj, Sokoliński, skończ mi pan tu pierdolić – zmienił nagle ton. – Chcesz, żebym wpadł się z tobą zobaczyć? Do redakcji chociażby? Czy w domu cię odwiedzić? Mickiewicza dwadzieścia siedem. Odwiedzić? Że nie trzeba, no to kto się tym tam zajmuje? Redaktor Kazimierz Bobiński, mówisz pan. Dobrze. Gdzie go najłatwiej zastać, jeśli nie w redakcji? Panie Sokoliński, nie wygłupiaj się pan… W SiM-ie. Jeszcze mi pan powiedz, jak ten Bobiński wygląda. Aha. Aha. No i świetnie. Coś wiedziałem, że się dogadamy.
Odłożył słuchawkę, uśmiechnął się szeroko.
– Zabrać się za to? – zapytał Radziwiłka.
Doktor zastanowił się chwilę. Nie wiedziałem tego wtedy, teraz już wiem, że musiał rozmyślać o swoich dalekosiężnych planach, w których polityka grała ważną rolę.
– Jeszcze nie – odpowiedział w końcu. – Trzeba to będzie zrobić, ale jeszcze nie teraz. To ja powiem kiedy.
I pili dalej.
Byli przy piątej szklance, gdy do salonu wszedł kolejny gość. Był to zażywny, stateczny jegomość o wyglądzie buchaltera w dobrze prosperującej firmie, nieco podchmielony, z zegarkiem w kieszeni kamizelki i z laską w ręku, łysiejący, wyglądający na takiego, który wiedzie życie nieskomplikowane, wygodne i pozbawione sensu.
Wkroczył, pogwizdując pod nosem, zmarszczył brwi, gdy zobaczył, że nie ma dziewcząt, po czym zauważył towarzystwo przy barze, towarzystwo zaś zauważyło jegomościa.
– A to ja przepraszam – jęknął przerażony, zrobił zwrot w tył i ruszył do wyjścia.
– Stój, bo strzelać! – ryknął Radziwiłek, z kabury przy oficerskim pasie wyszarpując browninga. Po czym strzelił nad głową jegomościa, z sufitu posypał się tynk.
Pierwszy raz w życiu słyszałem strzał z broni palnej z tak bliska, do tego w zamkniętym pomieszczeniu. Prawie spadłem z barowego stołka, dzwoniło mi w uszach. Kaplica chichotał pod nosem. Ryfka z ponurą miną wycierała szklanki. Szapiro z równie ponurą miną palił papierosa. Pantaleon gapił się przed siebie, zaciskając pięści, jakby ciągle przeżywał upokarzające przeprosiny. Pianista, czterdziestopięcioletni lew salonowy nazwiskiem Bykow, uciekł.
Zażywny buchalter rzucił się na podłogę, przykrywając głowę dłońmi. Doktor podszedł doń z bronią w ręce.
– Co to znaczyć? Czego uciekać? – zapytał.
– Niech pan nie strzela! Żonę mam, dzieci, niech pan nie strzela – jęczał buchalter.
– Żonę ma? Ehefrau? A do burdelu chodzi?! – ryknął Doktor.
Ryfka parsknęła śmiechem, Szapiro też, Kaplica rechotał już w najlepsze, nawet Tiutczew się uśmiechnął i tylko Pantaleon ciągle trwał jak zastygły w swoim oburzeniu.
Doktor chwycił buchaltera za kołnierz i szarpnięciem postawił na nogi.
– Ja nic nie zrobiłem, nic nie zrobiłem… – mazał się jegomość.
– Nic? – zapytał groźnie Radziwiłek, dźgając swą ofiarę lufą pistoletu w pierś.
– Nic, łaskawy panie oficerze, nic… – płakał buchalter.
Doktor nagle się rozpromienił.
– Jak nic, to bawi się z nami! Pije! Już! Ryfka, koniak panowi nalać! – nakazał.
Jegomość nie dowierzał nagłej zmianie nastroju, Radziwiłek jednak, nie oglądając się na to, zaciągnął go do baru, Ryfka nalała koniaku, jegomość wypił.
Przy trzeciej kolejce trochę się rozluźnił. Wyglądało na to, iż bał się dalej, ale zaczął wierzyć, że ujdzie z życiem. Doktor obejmował go za szyję ręką, z której nie wypuszczał browninga, całował w policzek i również pił, pił szybko i dużo.
– Nazywa się? – pytał, całując buchaltera w policzek.
– Słoneczko – wyjąkał.
– Jak? – nie dosłyszał Radziwiłek.
– Słoneczko – zawstydził się Słoneczko. – Józef Słoneczko.
– Słoneczko! Ausgezeichnet! – ryknął Doktor. – Pan Słoneczko, pan jesteś moja przyjaciel! Na zawsze.
Słoneczko nerwowo potwierdził.
– Ja coś pan pokazać, pan Słoneczko! Pan patrz! Panna Ryfka, pianino, grać!
Ryfka zawołała pianistę, ten przyszedł niechętnie i dosłownie trząsł się ze strachu.
– Pan Bykow! Grać Einzug der Gladiatoren! – rozkazał Doktor. – Grać! Schnell!
Bykow zaczął trząść się jeszcze bardziej.
– Ja nie znam… Przepraszam najmocniej, ale ja nie wiem, nie znam… – jęczał.
– Dummkopf! – wrzasnął Radziwiłek, podszedł do pianisty, nie wypuszczając pistoletu z ręki. – Łatwość! Muzyka z cyrka! Grać! Eins, zwei, drei!
Słysząc, że ma to być muzyka cyrkowa, pianista domyślił się, o co chodzi Doktorowi. Zaczął grać i jak tylko zaczął grać, to zapomniał, że się boi.
Nawet ja znałem tę melodię, chociaż nigdy nie byłem w cyrku. Cyrk to bezbożna rozrywka, synowie pobożnych Żydów nie chadzają do cyrku. Co innego synowie martwych pobożnych Żydów. Ci, jak widać, chadzają nawet do burdelu. Czy pobożność mija wraz z życiem, czy martwy Żyd nie jest już pobożny? Nawet jeśli nie jest, to pobożność mojego ojca wisiała nade mną jak cień burzowej chmury, wielka i ciężka.
Pianista grał. Usłyszawszy pierwsze takty, skojarzyłem jednak od razu: to melodia, którą grają w cyrkach, kiedy na arenę wychodzą klauni.
Radziwiłek machał pistoletem do rytmu jak dyrygent batutą, podbiegł do baru, położył rękę na ramieniu Pantaleona.
– No, co…? Pan Pantaleon! No…! No! Pan Słoneczko buźkę zobaczyć!
Pantaleon nie reagował. Patrzył przed siebie. Nie zaciskał już pięści, ręce położył płasko na miedzianym blacie baru.
– No już! – rozkazywał Doktor. – Buźka!
Pantaleon wolno odwrócił się do Kaplicy.
– Kumie, Bóg mi świadkiem, nie zniosę tego dłużej – zadudnił.
Kaplica wychylił szklankę koniaku.
– Zrobisz, co pan Doktor każe. To rozkaz. Organizacja tego wymaga – warknął, nie przestając się uśmiechać.
Pantaleon odwrócił się od Kuma i wbił wzrok w to samo miejsce, w które wpatrywał się od wejścia Doktora. Miałem wyrażenie, że wypalił już spojrzeniem dziurę w boazerii za barem.
– Szapiro! – wrzasnął Kaplica.
– A żebyś gruz z gównem żarł… – zaklął Szapiro pod nosem.
Zaklął, ale wstał. Zachwiał się, pijany, ale tylko przez sekundę. Wyciągnął pistolet z kieszeni. Podszedł do Pantaleona.
– Chłopie, zrób, co mówi – powiedział miękko, jakby przekonywał dziecko do wypicia tranu. – Zrób. Bo poruta będzie. Zrób.
Pantaleon pociągnął nosem. Wstał ze stołka, zrobił kilka kroków i stanął w salonie. Znowu pociągnął nosem i powoli przejechał dłonią od karku w górę, wzdłuż szyi, aż do czubka głowy. Podniesione włosy przykrył czapką, opuścił ręce.
– No, patrzy, pan Słoneczko, patrzy tu! Cyrk będzie! – wrzasnął zadowolony Radziwiłek, wskazując na tył głowy Pantaleona.
Pantaleon Karpiński stał do mnie przodem. Widziałem tylko jego twarz, usta i oczy zaciśnięte we wściekłe szparki. Pan Słoneczko ujrzał zaś to, co Radziwiłek bardzo chciał mu pokazać.
– Jezu Chryste! – wrzasnął pan Słoneczko ku uciesze Radziwiłka i rzucił się do ucieczki, jakby zobaczył diabła. Radziwiłek strzelił za nim, kula musnęła watowane ramię marynarki pana Słoneczki i uderzyła w ścianę. Pan Słoneczko uciekł.
Radziwiłek spojrzał na mnie, jakby dopiero teraz mnie zauważył, i wskazał mnie pistoletem.
– Kto jest ten? – zapytał. – Kto to za parch obsrany?
– On jest ze mną – powiedział spokojnie Szapiro.
– Przyjść tu! – rozkazał Radziwiłek. – Zobaczyć!
Pantaleon stał bez ruchu. Zsunąłem się z krzesła, podszedłem.
– Tu, tu przyjść! – Radziwiłek wskazał mi miejsce przed nim. – Patrzeć!
Spojrzałem. Na tyle głowy Pantaleona Karpińskiego znajdowała się twarz. Mniejsza niż dorosła, o zamkniętych oczach i smutnych, skrzywionych ustach. Na górnej wardze i w miejscu, gdzie miał się znajdować podróbek, wyrastały rzadkie włosy czarnego zarostu, podobnego do tego, jaki zaczął się pojawiać na mojej twarzy parę lat temu.
Zesztywniałem. Wiedziałem, co się ze mną dzieje: oto wstąpiłem do otchłani. Dotknąłem stóp Boga. A może źle pamiętam. Może wtedy tylko się bałem, otchłań przyszła później. Nie wiem.
12
Uciekaj stąd precz, tu nie jest miejsce dla ciebie!