Читать книгу Królestwo - Szczepan Twardoch - Страница 3
RYFKA
ОглавлениеW zimnie, w ciemnościach, w nieustającej trwodze.
W zimnie, w ciemnościach, w trwodze nieustającej ja, zwierzę nocne.
Ciemnymi dniami kulę się w mojej norze, szara jak ściany kryjących mnie jam, nocą ciemną wychodzę na żer, zdrapywać resztki mięsa ze szkieletu martwego miasta, obgryzać jego zmarzłe truchło. Przemykam pomiędzy betonowymi skały, w kanionach ulic, przebiegam po gruzowiskach lekko, nie pozostawiając śladu, niewidzialna prawie, bezszelestna i szara, w kieszeni mam żądło, żeruję, a potem wracam i jak matka karmię tego, którego kochałam, kulę się w legowisku, zlewam się ze ścianami, ze szmatami, kulę się obok niego, ogrzewam go resztkami ciepła, które mam jeszcze w swym ciele, ogrzewam go jak matka.
Całe życie kochałam złego człowieka.
Ogrzewam go i karmię, a potem znowu wychodzę, a on zostaje, w mroku.
Pamiętam wteraz i pamiętałam wtedy, w zimnie, w ciemnościach, w trwodze, jak siedział u mnie, siedzi, kilka lat wcześniej, w innym świecie, jeszcze w moim burdelu u zbiegu Piusa XI i Koszykowej, po tym, jak jednak nie wyjechali do Palestyny w 1937, on i ta jego żona. Po tym, jak wrócili. Po tym, jak zawrócił samolot.
Więc siedział u mnie, pamiętam, siedzi nagi, siedział na łóżku, opierał łokcie na kolanach, a na dłoniach głowę. Najpierw milczał. Potem pił. Pije. Potem płakał. Potem walił pięścią w ścianę, aż połamał sobie kości prawej dłoni, okrwawił ścianę, lecz walił dalej, zbyt pijany, żeby czuć ból kości nie po raz pierwszy i nie ostatni połamanych, skoro bolało go wszystko poza ciałem, nie wiem, czy nazwać to sercem, duszą, przecież człowiek nie ma duszy, a serce to tylko mięsień, ale coś jest w środku, coś, co nie jest ciałem, a jest człowiekiem, albo należy do człowieka, albo człowiek należy do tego, co jest w środku, i to go właśnie bolało i aby ten ból zagłuszyć, połamał sobie kości śródręcza, waląc o ścianę, ja dzwoniłam po doktora, doktor przyjechał, obejrzał rękę, trzeba było jechać do szpitala, tam doktor prześwietlał, nastawiał, gipsował, zrobił wszystko, co należało, a Jakub niedługo później wrócił i dalej pił, z ręką zagipsowaną, a potem stracił przytomność i leżał na łóżku, nagi i nieświadom niczego.
Kocham złego człowieka, pomyślałam wtedy, patrząc na jego ciało, na jego granatowosine tatuaże i mięśnie grubo sadłem obrosłe, kochałam.
Czy na przykład pani Goebbels też tak myśli o swoim mężu, że kocha złego człowieka? I czy go kocha? Czym jest miłość, jeśli kocha się kogoś tak złego?
Ja też jestem złym człowiekiem, ale on mnie nie kocha. Taka jest nasza konstelacja, dwoje złych ludzi, ja zła, on zły, ja go kocham, ale on nie kocha nikogo, nawet samego siebie nie kocha, może więc to czyni mnie jakoś lepszą, że w całym moim zepsuciu, w całym plugastwie tej mojej nie-duszy, mojego nie-serca, jednak go kocham, więc może nie jestem zła tak do końca, może zostało we mnie coś z człowieka, a w nim już nic, bo on nie kocha nikogo. Kochał kiedyś samego siebie, kochał te wszystkie swoje bibelociki, pistoleciki, scyzoryki i garniturki, kochał buciki z drogiej skóry i automobile, w które się przystrajał, bo chciał być kimś więcej niż kolejnym Żydkiem z Warszawy, Żydkiem-nikim, gównem, mierzwą ludzką, a nie miał w sobie nie-serca i nie-duszy, które mógłby oddać jakiejś idei, tak jak jego brat oddał się Palestynie i chciał za nią zginąć, a zginął nie za Palestynę, tylko za nic, za to przez Jakuba, więc może za Jakuba, może za niego życie oddał?
A Jakub chciał być czymś więcej niż mierzwą, dlatego boksował, strzelał, stroił się, rozkładał pawi ogon, płodził synów, przechadzał się, paradował, promenował z Tłomackiego na Kercelak, uchylał kapelusza, uśmiechał się, kłaniał komu trzeba, tokował, flirtował, samczyk, byczek, bydlak, a potem stało się to, co się stało, i Jakub już nie kochał samego siebie, więc nie kochał już nikogo i leży teraz tutaj, w barłogu ze szmat, kołder i płaszczy, w barłogu pod ścianą, chudy, zarośnięty, przykryty łachmanami, od tygodnia nie wypowiedział ani jednego słowa w żadnym z ludzkich języków, chciał za to krzyczeć, wtedy zatykałam mu usta, jest taki słaby jak dziecko, a ja jestem przy nim.
Kiedy udaje, udało mi się zdobyć coś do jedzenia, to karmiłam go, czasem prawie przemocą. Otwieram mu usta, wkładam kostkę cukru, czekam, aż się rozpuści w jego ślinie, czekałam, aż ją przełknie.
Zmuszam go, żeby się wypróżnił, na szczęście wystarczy raz albo dwa razy w tygodniu, bo nie ma się z czego wypróżniać.
Pilnuję, żeby nie sikał pod siebie, żeby nie zasikał ubrań i posłania, bo wtedy zamarznie.
I przypominam go sobie, jak siedział, siedzi u mnie nagi, następnego dnia po tym, jak złamał sobie rękę, ciągle był 1937 rok, przypominam sobie te wszystkie noce, kiedy spał w moim łóżku, a ja siedziałam obok i patrzyłam na jego szerokie wytatuowane plecy, ramiona i pośladki, i kochałam jego siłę, kochałam strach, jaki budził, kochałam jego gwałtowność, kochałam smutek, który go wypełniał, kochałam nawet to, jak bardzo miał mnie w garści, kochałam go za to, że zostawił mnie dla tej paniusi, dla tej szmaty z dobrego domu, adwokackiej córuni, wypieszczonej, wychuchanej, i nawet mnie to bawiło, że poszła tak na zmarnowanie, nie, że teraz, ale wtedy, taka dziewczyneczka, która mogłaby się zasymilować i żyć sobie jak zwykła Polka, taka dziewczyneczka śliczna, się z nim związała, tak, nawet mnie to bawiło, nawet go za to też kochałam, bo myślałam bardzo źle o sobie samej, więc miałam to za kolejny jego sukces, oto ktoś taki jak ja, ktoś z najbrudniejszego żydowskiego rynsztoka, a bierze sobie taką dziewczynę, panienkę z innego świata, wszystko mu się udaje i to też.
To nieprawda. Nawet wteraz się okłamuję, chociaż trochę, nawet wteraz kłamstwami próbuję zachować trochę utraconej wtedy godności. Nienawidziłam go za to. Za to chciałam go zabić. I ją chciałam zabić, stłuc butelkę i wbić jej szkło w twarz, w brzuch, rozharatać je, oczy wydrapać, przecież umiem, wciąż bardzo dobrze pamiętam, jak to jest, gdy się sobie pozwala wybuchnąć w środku. Pamiętam to jeszcze z więzienia.
Kochałam go również wtedy, chudego, o skórze szarej i szorstkiej, słabego, drżącego, kocham go, nawet kiedy podcieram mu tyłek, zachowując te zużyte skrawki papieru na później, na opał, kocham jego trochę już opuchnięte z głodu ogromne dłonie, po raz pierwszy od samego początku wojny spuchł z głodu, teraz, dopiero teraz, kiedy Sowieci są już na Pradze. A myślał, że wszyscy inni mogą puchnąć, tylko on nie spuchnie. Chyba że od sadła wylewającego się zza paska spodni.
Najgorsze jest to, że nie musiał spuchnąć. Głodujemy, owszem, ale dopiero od paru miesięcy, od powstania. W getcie byliśmy najedzeni, po Grossaktion, w szopie, też nie byliśmy głodni, ale wtedy już Jakub tracił powoli zainteresowanie jedzeniem, pogrążał się w apatii, jadł coraz mniej. Tak samo potem, u niej. Chudł. Miał z czego. W końcu jadł tylko to, co włożyłam mu do ust, prawie zmuszając go do przełknięcia.
Robi się już ciemno, robiło, nie będzie widać dymu, więc mogę rozpalić ogień. Umiem zresztą palić tak, żeby dymu nie było wcale, jestem nocnym zwierzęciem, nocnym potworem, gdybym nie umiała, to już bym nie żyła, więc na nocne palenie mam, miałam odłożone paliwo dymiące, a na dzienne specjalne, najsuchsze szczapki, z których dym rozchodzi się po naszej kryjówce i zanim wydostanie się na zewnątrz, to już go nie widać. Skleciłam w tym celu specjalny piecyk ze starej, zardzewiałej beczki, którą wtargałam tutaj z piwnicy, w środku poukładałam cegły, na cegłach ruszty, pilnikiem wykroiłam otwory dające dostęp do paleniska i popielnika, ze znalezionych rur zbudowałam też komin, dający ciąg i wyprowadzający dym nie na zewnątrz, to byłoby samobójstwo, lecz do korytarza obok, gdzie spokojnie może się rozejść, z zewnątrz ciągle niewidoczny.
Składam więc, złożyłam trochę podpałki z „Gazety Żydowskiej” z 1942 roku, na to dorzucam odłupanych od drzwi szafy szczap, rozpalam, czekam, aż zapłonie. Trochę go ogrzeje.
– Muszę iść, Jakub – mówię bardzo cicho. – Muszę iść. Nie ruszaj się stąd.
Już czas. Dałam mu dzisiaj ostatnią kostkę cukru z woreczka, który zabrałam jeszcze z mieszkania tej polskiej kurwy, co nas ukrywała, ale o niej nie chce mi się myśleć teraz. Wody mam dość, jeszcze przynajmniej kilka litrów w bańce po mleku, a co ważniejsze, wiem, skąd tę wodę wziąć, bo mam gotową studnię. Zamarza, ale to nie jest wielki kłopot, topię wodę nocami na moim piecyku.
Patrzę na mój wydrapany na ścianie kalendarz, spojrzałam. Wydawało mi się, że jest pierwszy grudnia, i wteraz wiem, że słusznie, że się nie myliłam. Mam na sobie dwie pary grubych rajstop, męskie wełniane spodnie, dwa swetry i o wiele na mnie za dużą, grubą męską marynarkę. Biorę worek, zabrałam, z worka przy użyciu grubego sznurka sporządziłam coś w rodzaju plecaka, zakładam i zapinam płaszcz, po czym ściskam go wojskowym pasem, buty okręcam szmatami, głowę szalem i grubą, wełnianą chustą. Mam też dwie pary wełnianych rękawiczek i na lewej rękawiczce zapinam stary zegarek Jakuba, niemiecki Glashütte, który nosił jeszcze przed wojną, na zniszczonym pasku, lecz o świecących w ciemności wskazówkach. Za pas, z tyłu, wkładam niewielki, zagięty łom, bardzo przydatne narzędzie, do kieszeni płaszcza chowam nóż, taki zwykły, kuchenny kozik, do drugiej pistolet.
Kupiłam go w lutym czterdziestego trzeciego na Twardej, chodziłam wtedy poza szczątkowe getto do pracy na placówce, oczywiście wychodziło się wyłącznie w grupach, gdyby ktoś odważył się iść samotnie, to Niemcy strzelali bez ostrzeżenia, nasze komando prowadziła gruba Niemka, nazywała się zwyczajnie, Miller.
Jakub nigdzie już nie chodził, Jakub był już wtedy w ciemnościach, miał numerek na życie, ale po styczniowej akcji okazało się, że numerek już nie gwarantuje bezpieczeństwa, kiedy tylko z naszego szopu zabrali kilkaset osób, nas nie zabrano popartym sutą łapówką cudem, Jakub prawie nie zwrócił na to uwagi, wegetował i nikł, ja chodziłam na szmugiel sama. Zwracałam uwagę za nas dwoje, na wszystko, na co trzeba było zwracać uwagę, żeby żyć.
Żyć, żyć, żyć, jedyna modlitwa, jaką odmawiałam.
Na Twardej był sklepik, właściwie w podwórku jednego z domów na rogu Pańskiej i Twardej, było to zresztą na terenie dawnego małego getta, po likwidacji odbywało się tam dużo handlu szmuglerskiego, miałam tam paru znajomych i poznałam pewnego jegomościa z Lublina, którego w końcu pytam, zapytałam, czy nie wystarałby mi się o maszynę. Zapytałam go o to, bo od dawna wiedziałam, że wpadłam mu w oko, tak zawsze łatwiej dobić interesu. Lubelski szmugler mi na to odpowiedział, mówi, że maszyny teraz bardzo drogie, każdy Żydek tylko maszyny by kupował, tacy się Żydzi nagle chętni do strzelania zrobili.
Tak rzeczywiście wtedy było, już po Grossaktion pistolet to była najlepsza waluta w tym, co zostało z getta, a jak zrobili akcję w styczniu, to sama uznałam, że żywcem mnie nie wezmą, że lepiej zabić chociaż jednego Niemca, kiedy mnie będą zabierać, niż po prostu umrzeć. Wtedy już wielu z nas tak myślało, szczególnie z Partii, ja jednak do Partii się nie garnęłam, bo nie po to walczyłam z każdym, kto się tylko nadarzył, o samą siebie, o moje bycie kimś, nie zaś nikim, nie po to poświęciłam tyle, ile poświęciłam, żeby teraz słuchać rozkazów jakiegoś zarozumiałego gnojka, bez znaczenia, czy będzie to bundysta, syjonista czy szomer.
Na pieniądzach nikomu już nie zależało, chociaż pieniądze były, jeśli ktoś szmuglował i nie dał się zastrzelić, to zysk był pewny. Najwięcej kupowała właśnie Partia, ale prywatni też, jeśli tylko mieli za co, i bojowcy z Partii przymykali na to oko, wyciskając grubsze pieniądze z bogaczy, aż się czasem o tych bogaczy do wyciskania pokłócili z bejtarowcami. Mówiło się, że Partia godzi się na to, żeby prywatni mieli broń, bo kiedy w końcu powstaniemy, to pozwoli każdemu uzbrojonemu przyłączyć się do walki o godną, machabejską śmierć.
Ja miałam jednak inne plany niż machabejska śmierć.
Brałam to pod uwagę, lepiej umrzeć, zabijając chociaż jednego z tych potworów, jednak wcale nie chciałam umierać i dlatego żyję, przeżyłam, chociaż wszyscy umarli.
Powiedziałam mu więc wtedy, temu facetowi z Lublina, że pieniądze u mnie są, ile trzeba, tyle będzie. Dwa dni później, idąc na placówkę, znowu spotkałam go tam, gdzie wcześniej. Zapytał, czy mam pieniądze, miałam, zapłaciłam siedem tysięcy, bo po co mi siedem, dziesięć, sto tysięcy, co ja z pieniędzmi zrobię, z jego pieniędzmi i z moimi, starymi, jeszcze przedwojennymi i nowymi, ze szmuglu. Pieniądze to papier, pieniądze to nic. Maszyna to dobra, godna, odważna śmierć, nie łudziłam się, że maszyna to mogłoby być nawet życie, bo jeśli życie, to nie dzięki jakiemuś pistolecikowi, pistolecikiem życia wywalczyć sobie nie sposób, żeby życie sobie wywalczyć, to trzeba mieć armię i flotę, samoloty i tanki, pistolecik się nadaje tylko do dobrego umierania, jeśli życie, to zupełnie inaczej. Ale dobre umieranie i tak lepsze niż taka śmierć.
Tak wtedy myślałam, ale wteraz już nie wiem, czy lepsze. Łudziłam się, wtedy, że śmierć, podczas której będę strzelać z pistoletu, jest lepsza, bo umierając w walce, zachowam człowieczeństwo, które odebrano by mi w pociągu do Treblinek albo które mógłby mi odebrać każdy wydający mnie gestapo, albo zabijający na miejscu Polak, ale przecież to nieprawda, śmierć to śmierć. W śmierci człowieczeństwo się właśnie traci, niezależnie od rodzaju śmierci, bo z człowieka człowiek umierający staje się martwym ciałem, niczym.
Zapłaciłam więc i pytam, gdzie maszyna, a człowiek ów na to, że w pokoiku na górze, gdzie on ode mnie jeszcze jednego będzie potrzebował, inaczej nici z transakcji.
Chciałam mu w pierwszym odruchu odpowiedzieć, że nie jestem kurwą, ale potem pomyślałam, że po co mi spór, co za różnica, przecież i tak niedługo umrzemy, nie ma się o co kłócić, nie mam czasu, nasza grupa za godzinę ruszy z powrotem, a przecież ciało to nic, ciało się od tego nie zużywa, a jeśli się brudzi, to można je umyć, poszłam więc z nim do tego pokoiku, tam mu powiedziałam, że jeśli chce sobie poużywać, to ja chcę miednicę z gorącą wodą, kawałek prawdziwego mydła i ręcznik. Zbiegł po schodach, po chwili wrócił ze wszystkim. Zapytał, czy umyję się przed, odpowiedziałam, że po. Był już zbyt podniecony, żeby protestować. Rozebrałam się, nie czekając na polecenie, obmacywał mnie, co było mi wstrętne, ale nie takie rzeczy znosiłam, potem zrobił, co chciał zrobić, czułam, czuję jego chuja w środku i to stało się dla mnie tak obojętne, jakby przez chwilę trafił mi się jakiś pomijalny, fizyczny dyskomfort, jakby mnie przez chwilę but cisnął, ale przecież wiem, że zaraz go zdejmę, zaraz cisnąć przestanie.
Odwróciłam głowę, patrzyłam przez okno, akurat się przejaśniło, dzień był mroźny i niebo było błękitne tym błękitem bladym, zimowym i smutnym. Na poręczy balkonu siedziała, siedzi kawka, cała nastroszona, szaroczarna, i patrzyła na mnie z przechyloną po ptasiemu główką, na mnie i na mężczyznę, który na mnie leżał, i pomyślałam sobie, że kawka mnie rozumie, chociaż przecież wiem, że to nieprawda, kawki są mądre, ale rozumieją tylko same siebie, jak my wszyscy.
Może nawet podobnie jak my przekonują same siebie oszukańczo, że są dla siebie samych tajemnicą, wszyscy tak robimy, a to przecież nieprawda.
Nie mamy sami przed sobą żadnych tajemnic, kiedy tylko odważymy się w siebie spojrzeć.
Odwróciłam więc wzrok od kawki i od zimowego nieba, odwracam. Nie chciałam patrzeć na mężczyznę, który na mnie leżał, opierając się na łokciach i robiąc swoje, ale wróciłam myślami do jego natarczywej obecności i do natarczywej obecności mężczyzn w ogóle.
Przypomniałam sobie jak przez mgłę, jak to było kiedyś, chociaż tamtego świata i tamtej mnie nie ma już tak zupełnie, jakby nigdy nie istniały ani świat, ani ja, zniknęłam tamta ja i tamten świat ze mną w nim, na długo przed wojną jeszcze. Nie pamiętam tych wszystkich mężczyzn, zlewają mi się w jedno ciało z jednym natarczywym, nachalnym chujem, szybko przecież nauczyłam się zawodowej obojętności, moje koleżanki z łódzkiej ulicy albo potem z naszego burdelu pod gołym niebem, to jest z krzaków nad Wisłą, one dawno poszły do piachu albo do Argentyny, a tam też szybko do piachu, bo taka jest kolej rzeczy, a moje życie wystrzeliło w górę, po czym spadło w dół, wraz ze wszystkimi życiami warszawskich Żydów, ale i tak żyłam lepiej niż one wszystkie. Więcej z życia miałam.
Są takie, oczywiście, które żyją lepiej niż ja i mają z życia o wiele więcej, na przykład ta jego polska kurwa, ale to nic. Sprawiedliwość jest najśmieszniejszą ze wszystkich fikcji, w jakie ludzie pragną wierzyć.
Pomyślałam, że mógłby już skończyć, przypomniałam sobie więc od razu zawodową sztuczkę, wygięłam się pod nim, sięgnęłam między jego pośladki, powiedziałam coś z zawodowym, udawanym podnieceniem, coś dla mnie machinalnego, dlań niezwykłego. Zadziałało. Zaskomlał, skomle, wyprężył się, skończył, zwalił się na łóżko obok mnie i przytulił, wsunął mi głowę pod pachę jak pies, wtulił twarz w moje piersi i zastygł tak, bez ruchu, bez słowa, nawet nie drgnął, czułam tylko na skórze jego oddech. Pozwoliłam mu, uznałam, że to część usługi, jakiej ode mnie w zamian za pistolet zażądał, więc na chwilę mu pozwoliłam i leżał tak, ze schowaną twarzą, dalej bez ruchu, aż straciłam cierpliwość.
– No, starczy tych przytulanek… – burknęłam, odrywając się od niego.
Wstałam, sięgnęłam po miskę z wodą, mydło, ręcznik, umyłam się i wytarłam. On leżał, patrzył na mnie. Nie przeszkadzało mi jego spojrzenie, dawno nauczyłam się spojrzenia lekceważyć.
– Teraz towar – powiedziałam.
Przeprosił natychmiast, przeprasza, nagle zmieszany, usiadł, sięgnął pod łóżko, podał mi niewielki, zawinięty w papier i obwiązany sznurkiem pakunek. Zdjęłam sznurek i papier, nie ubierając się, on też siedział nagi, czekał, aż rozpakuję, i nie podobała mi się ta wspólna nagość, bo sugerowała jakąś bliskość, której nie było przecież między nami, i nie chciałam, żeby była, ale towar wydawał mi się ważniejszy.
W środku były szmaty, tłuste od oleju i silnie pachnące bronią. Znam dobrze ten zapach, jeszcze sprzed wojny. Odwinęłam je, odwijam, w środku pistolet, parabelka.
– Tylko ostrożnie… – zaczął i wyciągnął łapy, żeby mi objaśniać, którędy wylatuje pocisk, ale spojrzałam na niego tak, że od razu dał spokój, cofnął się.
Wyjęłam pistolet z pakunku. Naciskając przycisk, zrzuciłam magazynek, odciągnęłam kolanko zamka, sprawdzając, czy komora pusta, nacisnęłam spust, pstryknęła iglica. Odciągnęłam kolanko jeszcze raz, zablokowałam w tylnym położeniu, zajrzałam pod światło do lufy. Gwint wyraźny, czysto, żadnej rdzy.
Broń była dobra. Jeden magazynek pełen, osiem nabojów.
– Nie ma więcej amunicji? – zapytałam, pytam.
Facet był zaskoczony. I zaniepokojony.
– No nie ma. A pani to skąd się tak zna na maszynach? Wszystkie Żydówki teraz tak potrafią?
– A chuj to pana obchodzi, skąd ja się znam – odparłam sucho.
– Podobno Żydzi broń kupują, żeby jak Niemcy uciekną, komunizm tu zbrojnie wprowadzić.
– Tak…? – zdziwiłam się, dziwię się trochę, bo zbrojnym wprowadzaniem komunizmu nigdy nie byłam zainteresowana.
– No tak na mieście mówią. Bo że getto chce broni, to wszyscy wiedzą. Na szmuglu wszyscy o maszyny pytają.
– A że ta broń na Niemców, to nikomu do głowy nie przyszło?
– Pani, kto to widział, żeby Żydzi do Niemców strzelali. Więc stąd ludzie mówią, że musi o komunizm chodzić.
– A to myślisz pan, że Sowieci się tym sami nie zajmą? Stalin i jego dywizje, tanki i samoloty? Żydów im do tego potrzeba i pięciu żydowskich rewolwerów?
Przewrócił tylko oczami. Ja machnęłam ręką. Przecież nie będę mu tłumaczyła. Polak Żyda nie zrozumie. Ani Żydówki. Nawet takiej niby-Żydówki jak ja.
Naboje obejrzałam dokładnie, oglądam, jeden po drugim, okazało się, że chociaż pistolet niemiecki, to naboje przedwojenne polskie, co mnie zasmuciło, bo im nabój starszy, tym gorszy, a polskie rzeczy trudno cenić. Ale nie było co kaprysić, skoro innych nie ma. Ubrałam się więc, po czym zawinąwszy pistolet w szmaty i papier, schowałam go w bloku miękkiego jeszcze masła, który kupiłam poprzedniego dnia, wiedząc, że jakoś będę musiała tę broń przenieść przez wachę.
Popatrzyłam jeszcze na tego szmuglera, który mi pistolet przyniósł i któremu byłam za to bardzo wdzięczna. Miał chude kończyny, płaskie, obwisłe pośladki i obwisłe, chociaż męskie piersi i wielki brzuch, jednak twardy, nabity wewnętrznym, nie zaś podskórnym sadłem, jak piłka, z wystającym pępkiem.
– Pan jesteś dobry człowiek – powiedziałam nagle, mówię.
Zdziwił się, a przecież był dobry. Lepszy niż większość Polaków, jakich spotkałam w życiu. Mógł zabrać pieniądze, a pistoletu nie dać. Mógł przyjść z jakimś gestapowcem czy innym żandarmem, jak ich wtedy niesłusznie nazywaliśmy, mógł mnie wydać, wszystko mógł mi zrobić. Jak wszyscy oni. A że zażyczył sobie mojego ciała, którego, owszem, nie dałabym mu z własnej woli, bo żadnemu bym nie dała, a jemu szczególnie nie dałabym, gdyby nie zależało mi na pistolecie, gdyby mnie nie zaszantażował, no to sobie zażyczył, to nie było dobre, ale ludzie robią gorsze rzeczy. Dużo gorsze rzeczy. A to, czy kto dobry, czy zły, to nie jest zawsze tak samo. Inaczej się jest dobrym w salonie, inaczej w Treblinkach. W innym świecie to, co zrobił, kwalifikowałoby go jako ostatniego łajdaka. Tam, wtedy, w Warszawie, na Twardej, w piekle, ten człowiek z wydętym brzuchem zachował się zwyczajnie. A biorąc po uwagę całość jego zachowania, uznałam, że mimo tej małej podłości jest dobrym człowiekiem.
Więc zdziwił się, po czym bardzo, bardzo się zawstydził.
Schylił się, sięgnął po spodnie, wciągnął je, sięgnął też po koszulę, jakby nagle zaczął się wstydzić również swojej nagości.
– Ja wiem, że to niegodne, com zrobił – powiedział nagle. – Nie godzi się tak do kobiety, pod szantażem… Ja po prostu bardzo dawno, nic, ja żem po prostu bardzo tak ciała jakiego chciał… Ale wiem, że się nie godzi.
Wzruszyłam ramionami.
– No jasne, że się nie godzi. Ale czasy są takie, że już się nic nie liczy z rzeczy, które się godzą albo nie. Wszystko się godzi i nic się nie godzi.
Pokiwał głową, podrapał się po siwej szczecinie na brodzie.
– Nazywam się Kubicki, Stanisław Kubicki – powiedział.
– W porządku – odparłam.
– Mówisz pani, żem dobry człowiek, tak? To jeśli pani przeżyje, albo raczej jeśli oboje dożyjemy czasów, że wojna się skończy, to niech pani pamięta, że tak pani o mnie pomyślałaś. Że Stanisław Kubicki z Lublina jest dobry człowiek. Że Stanisław Kubicki był dla pani dobry. Że pomógł. Może się jeszcze spotkamy. Może wszystko wtedy będzie na odwrót, nie? Los zmiennym jest.
Nie spotkaliśmy się już nigdy. Nic na to również już nie odparłam. Ubrałam się i wyszłam bez pożegnania, wychodzę. Stanisław Kubicki z Lublina nie dożył czasów, w których wojna się skończyła, zmarł wiosną 1944 roku na tyfus i nic mnie to wteraz nie obchodzi. Po prostu to wiem.
Masło dałam pani Miller, która miała do mnie dużą słabość, od kiedy się dowiedziała, że ja też z Łodzi, jak ona, dałam jej też sto złotych za tę przysługę, bo do stu złotych to w ogóle każdy ma słabość, a wiadomo, że Niemki, nawet takiej folksdojczki, wachman sprawdzał nie będzie. Oczywiście o tym, że w maśle ukryta jest broń, Frau Miller nie wiedziała, przemycać masło to jedno, broń to co innego.
Od kiedy zamiast umrzeć wyszliśmy z Jakubem na aryjską stronę, to się już z parabelką nie rozstawałam, więc teraz też biorę ją ze sobą, wzięłam, chociaż strzelać nie zamierzam. Póki nie wyszliśmy ze szczątkowego getta, w ogóle nie wystrzeliłam z niej ani razu. Naboje są zbyt cenne, żeby broń próbować, nie ma zresztą gdzie. Mam świadomość, że niedługo trzeba będzie zmienić kryjówkę, powinniśmy ją zmienić już jakiś czas temu, ale nie wiem, czy uda mi się go zmusić do ruchu, do czynu.
Ukrywamy się teraz na najwyższym piętrze Wydziału Elektrycznego, całkiem niedaleko, kilkaset metrów od miejsca, w którym stała kamienica, piękna kamienica na rogu Piusa i Koszykowej, w której spędziłam te nie takie najgorsze przecież lata, lata przed wojną, ale kamienicy tej już nie ma. Są mury, ale mury nigdy nie były ważne, tylko treść, która je wypełniała.
Najważniejszą zaletą naszej kryjówki jest to, że schody na ostatnie piętro wyglądają na zawalone. Leży na nich bezładna kupa gruzu, starych mebli, które dołożyłam sama, i prętów zbrojeniowych ze stropu, poszarpane wnętrzności zabitego budynku, w który w czasie polskiego powstania uderzył pocisk moździerzowy.
Nikt nie domyśli się, że wielka stalowa szafa na archiwa, pogięta od wybuchu, może zostać przesunięta, że może w ogóle drgnąć. I nie drgnęłaby, gdyby ją po prostu pchać. Żeby odsunąć ją z miejsca, sporządziłam wielokrążek, z jako taką pomocą Jakuba, którego zdołałam zmusić do tej pomocy już sama nie wiem, nie wiedziałam jak. W piwnicach Wydziału Elektrycznego znalazłam bloczki, które świetnie się do tego nadały, znalazłam też wiele metrów stalowej linki, zrobiłam coś, co wteraz wiem, że nazywa się zbloczem poszóstnym, i chociaż wtedy nie znałam tej nazwy, to wystarczyło odkopać ukrytą w gruzie linkę i ciągnąć, aż wyciągnie się kilka metrów, i szafa odsuwa się o kilkadziesiąt centymetrów, akurat tyle, żeby się przecisnąć.
Gdyby ktoś przed wojną powiedział mi, że będę robić bloczki, posługiwać się ręcznym świdrem, kluczami, śrubokrętami, młotem i dłutem, to roześmiałabym się szeroko i spławiła idiotę. Jako dziecko nauczyłam się posługiwać nożem i uciekać, potem posługiwałam się ciałem, cyckami i dupą, bo musiałam, potem pieniędzmi, żeby nie musieć już używać ciała.
Innych narzędzi nie dotykałam. Książeczka czekowa i pióro, tylko to. Od innych spraw miałam ludzi. Ale getto uczyło wszystkiego. Jeśli Żydówka chciała żyć, to musiała się uczyć bardzo szybko, ludzie budowali bunkry, pomagałam, uczyłam się i nauczyłam. Wiele potrafię. Zrobienie wielokrążka nie jest wcale tym, co potrafię najlepiej. Mam wiele innych cennych umiejętności.
Przy wielokrążku znajduje się też pułapka, którą uzbrajam zawsze, kiedy jesteśmy w środku. Jeśli ktoś pociągnie za stalową linkę, nie rozbrajając wcześniej starannie przeze mnie naszykowanego sowieckiego granatu, który zakleszczam między krawędzią szafy a progiem i z którego następnie delikatnie wyciągam zawleczkę, to granat ten potoczy mu się pod nogi i eksploduje.
Oczywiście, to nie jedyne wyjście z naszej kryjówki. Nie jestem głupia. Jestem nocnym potworem. Wiem, jak powinno się działać, wszystkiego się nauczyłam. Gdyby Niemcy zaczęli węszyć przy schodach, to zaraz to usłyszę, będzie głośno, specjalnie wszystko tak poustawiałam, żeby było. Gdyby więc zaczęli węszyć, to z drugiej strony budynku mam przygotowaną drabinę sznurową. Sama ją zrobiłam, za liny posłużyły mi znalezione w piwnicach Wydziału kable, szczebelki sporządziłam zaś ze wszystkiego, co się do tego nadawało, kijów od szczotek, nóg od krzeseł i tak dalej.
Mało tego, w piwnicy znalazłam też prowizoryczną studnię, którą oczyściłam, musiał ją tam ktoś po rozkuciu podłogi wykopać zaraz po powstaniu, więc mam również wodę, i to w zasadzie, ile zechcę, a o wodę w spalonym mieście jest najtrudniej. Jedzenie zawsze można jakieś znaleźć, wody nie.
Więc moja sytuacja jest niezła. Komfortowa. Jestem z niej całkiem zadowolona. Mam wodę. Niemcy mnie nie znajdą. Mam Jakuba. Żyję. W przeciwieństwie do czterystu tysięcy Żydów i Żydówek z getta, żyję. Żyłam.
Oprócz naszego Wydziału Elektrycznego przetrwały jeszcze w niezłym stanie obok chemia i kreślarnia, przy Noakowskiego, reszta zabudowań Politechniki wypalona, ale tu jest dobrze, tu jest całkiem bezpiecznie. Niedaleko jest szpital Piłsudskiego, też niewypalony, zawsze tam się można przenieść, gdyby było trzeba, cały kwartał między Niepodległości a Filtrami również się zachował, ale tam mieszkają Niemcy, przy Noakowskiego parę kamienic ciągle ma dachy, tam też można nocą przejść, gdyby coś się tutaj działo, mam tam nawet dwa mieszkania upatrzone, ale potem, aż do placu Zbawiciela i jeszcze dalej wszystko wypalone, gołe mury z dziurami po oknach, pięter nie ma nawet, tak samo w górę, wzdłuż Marszałkowskiej i Mokotowskiej, aż do Alej Jerozolimskich, tu i ówdzie jakiś dom z dachem się ostał, poza tym szkielety.
A że Niemcy tutaj blisko, to wcale nie przeszkadza, to nawet lepiej. My jesteśmy dyskretni, jesteśmy cichutcy i mali, Niemcy nas nie znajdą, już teraz nie mają szans nas znaleźć.
Nie mam ochoty wychodzić, nie chcę wychodzić w tę straszną noc.
Nie boję się, po prostu nie chcę, nie chciałam.
Umiem się poruszać po nocnym mieście, umiałam, nauczyłam się tego dawno temu, umiem się w noc wślizgnąć tak gładko, jak trwoga wślizguje się w ludzkie nie-dusze, więc umiem się z nocą obchodzić, wiem, jak bezszelestnie iść po gruzowisku, wiem, gdzie szukać jedzenia i wody, wiem, jak się ogrzać mroźną nocą, wiem, kogo unikać, a do kogo można warunkowo się zbliżyć, wypytać o wieści, wiem, jak unikać niemieckich wach i patroli, umiałabym nawet być może wyratować się, gdybym się na patrol natknęła, a jednak nie chcę wychodzić w tę straszną, grudniową noc.
Wstyd mi, że umiem się poruszać po nocnym mieście i wślizgiwać w noc, bo za mną, za nami zostali wszyscy ci, którzy nie umieli i nie zdążyli się nauczyć.
W ciągu dnia słyszałam potworne eksplozje.
To nic nadzwyczajnego, eksplozje, huk i trzask pożarów i ten specjalny szum miotaczy ognia, szum przechodzący w huk i znowu w szum, wszystko to słychać od połowy października, ale te dzisiejsze eksplozje były najgłośniejsze, jakie słyszałam.
Gdyby na Elektrycznym zostały jakieś szyby, to pewnie wyleciałyby dzisiaj, bo poczuliśmy, jak wszystko drży, albo raczej ja poczułam, bo on przecież nie czuje już niczego, nie czuje nawet, mam wrażenie, mojej obecności ani własnego ciała.
Nie mam ochoty wychodzić, ale nie ma już zupełnie nic do jedzenia, więc muszę iść szukać, szperać, aż znajdę cokolwiek. On musi zjeść cokolwiek.
Wychodzę, wyszłam, idę najpierw powoli, długo, po schodach z naszego czwartego piętra, w końcu na dziedziniec, między drzewa, bo tutaj na przykład ostały się drzewa, bezlistne teraz i ponure, ale są, a to zawsze coś, kiedy są drzewa.
Myślałam, żeby iść w stronę Filtrów, tam gdzie właśnie są Niemcy. Niemcy, którzy również muszą jeść i mają skąd to jedzenie brać. Więc skoro ktoś im to jedzenie dostarcza, to musi się je tam niedaleko tych Niemców znaleźć. Po to staram się być niezbyt daleko od nich, licząc na to, co po nich zostanie, resztki z pańskiego stołu, na których dwa ciche, małe szczury jak my chętnie się wyżywią.
Niemcy siedzą tam, siedzieli w dawnych domach oficerskich z Funduszu Kwaterunku Wojskowego, z których miałam u siebie w dobrych czasach tak wielu dobrych, stałych klientów. Potem, kiedy pięć lat temu przyszli Niemcy, to się tam wkwaterowali, nowi żołnierze w starych żołnierskich mieszkaniach, i mieszkali niektórzy nawet z rodzinami tych polskich oficerów, a potem, po polskim powstaniu, na dziedzińcu koszar złazili się ci polscy powstańcy, bo tam im Niemcy zrobili punkt zborny i stamtąd ich wysyłali dalej.
A myśmy z Jakubem zostali. Nie mogliśmy pójść ani z cywilami, ani z powstańcami, bo ani on, ani ja nie mamy wyglądu, oboje wyglądamy tak, jakby ktoś nam na czołach słowo ŻYD czerwoną farbą wymalował. Więc zostaliśmy w pustym mieście, w głodnym i zimnym, wypalonym mieście, w którym oprócz nas zostali nieliczni nam podobni i zostali też Niemcy z miotaczami płomieni i ładunkami wybuchowymi, i zostały potwory wychodzące nocami.
Jak ja.
Albo jak Ares.
Różnimy się tym, że on podobno próbuje z nimi walczyć, mnie zaś nie interesuje walka z Niemcami, chociaż nienawidzę ich szczerze, jak każdy. Mnie interesuje przeżycie, nie walka. Chcę żyć, żeby móc dalej nienawidzić. Wtedy nie wiedziałam zresztą wcale, czy on w ogóle istnieje, czy to jedna z tych wielu historii, które ludzie opowiadają sobie z przerażenia światem, w którym przyszło im żyć.
Wteraz wiem.
Pierwszy raz opowiedziała mi o nim kobieta, której imienia ani nazwiska wtedy nie poznałam, potem słyszałam o nim jeszcze parę razy od jej podobnych. Kobieta, która powiedziała mi o nim jako pierwsza, była Żydówką, chociaż mówiła po polsku idealnie, bez cienia akcentu, a wygląd miała taki, o, w pół drogi. Na ile było widać spod kapot i chust, którymi była otulona.
Spotkałam ją w ruinach kościoła przy Łazienkowskiej, niedaleko gimnazjum Batorego, widziałam ją na długo przed tym, zanim ona dowiedziała się, że ją obserwuję. Paliła zbyt duży ogień. Podeszłam w końcu do niej, ostrzegłam, że się zbliżam i że mam broń, ale że nie musi się bać, nie zamierzam jej obrabować. Uspokoiła się szybko. Nie miała nic, czym mogłaby handlować, więc wymieniłyśmy się tylko informacjami. Powiedziała, że zamierza przeprawić się na Pragę, mówi. Powątpiewałam, czy to możliwe, wzruszyła ramionami, oświadczyła, że może umrzeć, próbując, życie nie ma dla niej znaczenia. Nie ma broni ani nie umie walczyć – gdyby miała pistolet, jak ja, to walczyłaby z Niemcami, jak Ares.
Zapytałam wtedy kto to, ten cały Ares. Powiedziała, że nie wiadomo, ale pewnie jakiś polski powstaniec. Straceniec, któremu nie zależy na życiu, chce tylko zabić jak najwięcej Niemców, zna ruiny jak własną kieszeń, w dzień zaszywa się w jakiejś kryjówce, a w nocy zakrada się, zabija Niemców i ich własną krwią podpisuje się na ścianie, żeby wiedzieli, z kim mają do czynienia. Podpisuje się właśnie ARES, wielkimi, czerwonymi literami.
Zaśmiałam się, śmieję. Bo to bzdury przecież.
Zapytałam, pytam, czy widziała te litery, skoro tak mówi, że wielkie i czerwone. Powiedziała, że nie, ale mówił jej o tym kilka dni wcześniej człowiek z grupy, która podobno ukrywa się w jakimś bunkrze pod ruinami małego getta, gdzieś na Siennej. Powiedziałam jej, nie wiedząc, że się mylę, że pod gettem nie przetrwały żadne bunkry, że tam przecież nie da się nawet wskazać, gdzie były ulice, a gdzie domy, powiedziałam, że widziałam na własne oczy, to nie tak jak tutaj czy na Mokotowie, że stoją wypalone szkielety domów, tylko że nie ma nic, porastające zielskiem pole gruzów. Tak powiedziałam wtedy, a wteraz wiem, że nie miałam racji. Bunkry pod gettem, niektóre i nieliczne, przetrwały.
Odparła mi na to, że ona sama ukrywała się od początku po aryjskiej stronie, ale ten człowiek z bunkra powiedział jej, że Partia ma głęboko pod ziemią, w getcie, cały system bunkrów, w których jest wszystko, prąd, woda i wentylacja, mają broń i zapasy i kryje się tam kilka albo nawet kilkanaście tysięcy Żydów i gdy Sowieci będą już blisko, to wyjdą, uderzą na Niemców i pomszczą się za pomordowanych braci i Ares będzie walczył z nimi ramię w ramię.
Wstałam wtedy i odeszłam bez pożegnania, wychodzę. Szaleństwo jest zaraźliwe, nie zawsze, ale w takich czasach jak teraz tak. Bardzo zaraźliwe. Trzeba uważać, strzec się szaleńców, ich słów i obecności. Nie dać się zarazić.
Byłam wtedy pewna, że ta kobieta długo nie pożyje. Sądziłam, że utopi się w Wiśle albo zastrzeli ją Niemiec, albo własowiec, ktoś, kto zobaczy jej zbyt duży ogień. Albo zadźga ktoś taki jak ja, tylko zły, w nadziei, że znajdzie przy niej coś do jedzenia.
Wteraz wiem, że się myliłam, przeżyła prawie do samego końca, ukrywała się w lesie, zabili ją polscy partyzanci, bo jak każdego żywego Żyda i Żydówkę chętnie uznali ją za bolszewickiego szpiega, kiedy zaczęła im opowiadać o bunkrach pod ruinami Warszawy, gdzie na sygnał czeka wielka, żydowska armia, tak im opowiadała, więc postawili ją pod drzewem i dowódca z ryngrafem na szyi z pewną przykrością strzelił jej w czoło, nie za bardzo lubił strzelać do kobiet, ale do bolszewickich szpiegów trzeba, takie czasy.
Ja nie jestem taka jak ona. Mnie nie zastrzeli żaden esesman ani Ukrainiec, ani polski partyzant z ryngrafem i nikomu z nas nie dam się podejść ani obrabować. Jestem nocnym potworem, jak Ares, co się podobno podpisuje niemiecką krwią na ścianach. Ale niewinnego człowieka nie zamorduję, aby go obrabować.
Wychodzę więc w noc. Jest cicho i jest bardzo zimno, było. Księżyc jest w nowiu, noc jest nocą doskonałą. Cienka warstwa śniegu skrzypi czasem pod nogami. Dobrze, że jest go niewiele i że wieje wiatr, bo można łaty śniegu omijać, aby nie zostawiać śladów, a nawet jeśli się na nią nadepnie, to wiatr zaraz wszystko rozwieje; nie jest to jeszcze ten ciężki, zimowy śnieg, związany z ziemią, wmarznięty w nią, na którym każdy ślad zostaje wyciśnięty jak w glinie. Niedługo taki śnieg spadnie, będę wtedy musiała ograniczyć moje wyprawy albo wymyślić jakiś sposób na zacieranie śladów.
Wychodzę na wypalony, zbombardowany gmach chemii, wyszłam, i rozważam jeszcze chwilę, czy iść do Niemców, czy podkradać się do nich, niewidzialna, cicha i baczna, ale czuję, że dzisiaj nie, dzisiaj gdzie indziej, dzisiaj lepiej daleko od ich szarozielonych mundurów i karabinów. Tak mówi mi instynkt. Zawsze ufam instynktowi. Dzięki instynktowi żyję.
Jest ich już mniej niż jeszcze miesiąc temu. Miesiąc temu przejeżdżał tu patrol za patrolem, wybuchy słychać było bez przerwy, bez przerwy coś się paliło, ciągle strzelanina zarówno tu blisko, jak i daleko, przez Wisłę waliły działa i wiem już doskonale, jak brzmi przelatujący człowiekowi nad głową pocisk artyleryjski, i jest to dźwięk straszny i bardzo piękny.
Chowaliśmy się wtedy gdzieś indziej, nie tutaj, w dzień wtuleni w siebie, bez ruchu, zdarzało się nam słyszeć Niemców przez ścianę i nawet nie oddychać, usta i nosy wtulone w rękaw w łokciu, i słyszeliśmy ich przez tę ścianę przez kilka godzin i nawet nie drgnęliśmy, chociaż całe ciało miałam zdrętwiałe, ale nie drgnęliśmy.
Teraz jest ich już mniej. O wiele rzadziej słychać strzały, chociaż ciągle słychać. Patrole jeżdżą rzadziej.
Ruszam więc, zawinięta w ubrania i szmaty, ruszam brudna, śmierdząca, ciemna i bezszelestna, zupełnie inna niż kiedyś, mijam ruiny gmachu chemii, przemykam między drzewami, mała szara szczurzyca, mijam główny budynek Politechniki i jestem na Noakowskiego, tam wchodzę w ruiny, idę powoli, ostrożnie, zawsze blisko ścian, nigdy przez otwartą przestrzeń, gdzie moja sylwetka mogłaby odcinać się wyraźnie od tła. Przez ruiny na Noakowskiego przechodzę do wypalonego szkieletu hali targowej, przemykam tam pomiędzy pogiętymi, stalowymi prętami, sterczącymi jak wielorybie żebra, i w końcu wychodzę na zasypaną gruzami Koszykową, i staję przed ruinami mojej dawnej kamienicy, wrzynającej się kiedyś jak okręt między Koszykową a Piusa, stanęłam.
Moja kamienica. Mój interes, który dostałam, tracąc jednocześnie Jakuba, dostałam na wykupne, żeby mógł się ode mnie uwolnić.
Moja kamienica, w której miałam piękne, wielkie mieszkanie, w nim największy pokój z osobną umywalnią i garderobą był mój i tylko mój i nikt, zupełnie nikt nie miał doń dostępu, a w innych pokojach były moje dziewczyny, tam spieniężały, czyli marnowały swoją młodość i urodę, i z tego właśnie, z tego wszystkiego budowała się moja wolność, czyli pieniądze, bo jedyną miarą kobiecej wolności są pieniądze, którymi może sama w dowolny sposób dysponować. Męskiej też. Więc nie wiem, czemu mówię, że kobiecej. Może dlatego, że kobiecie trudniej samej te pieniądze zdobyć i nimi dysponować?
Ale teraz z mojej kamienicy zostały tylko zewnętrzne, wypalone mury. Stropy, ściany, wszystko w środku zamieniło się w jedną wielką kupę gruzu. Wieżyczka ze lśniącą kopułką, balkony, dach, wszystko zniszczone. Nic nie ma. W dzień przez okno widać resztki tapety, którą sama pomagałam kleić w moim pokoju, ale w nocy nie widać nic.
Zresztą nie ma czego żałować. Wszystko, co miało dla mnie jakąkolwiek wartość, zabrałam z tego domu cztery lata temu, po tym, jak ogłosili, że zamykają getto.
Trwała wtedy w Warszawie wielka migracja, byle furman z zaprzężonym w szkapę wozem robił fortunę, wożąc żydowskie meble do zamykanego właśnie getta i z getta polskie do aryjskiej części miasta, ludzie biegali jak szaleni za jakimiś mieszkaniami, zapleśniały pokój w getcie kosztował tyle, co przed wojną mieszkanie, a ja spakowałam się do jednej walizki, nawet niezbyt ciężkiej, tak żebym sama była ją w stanie nieść, nie potrzebowałam żadnych furmanów, w ogóle nie potrzebowałam niczyjej pomocy, a pokój, i to nie byle jaki, i nie byle gdzie, bo na Siennej, miałam załatwiony już dużo wcześniej, bo przecież wiele na to wskazywało, że tak właśnie sprawy się potoczą, a ja lubię być przygotowana.
Jakub z rodziną też przeniósł się wcześniej, ale nie byliśmy wtedy przez jakiś czas w zbyt zażyłym kontakcie.
Po aryjskiej stronie zostawiłam meble, większość sukien, zabrałam przede wszystkim to, co utrzymało mnie potem przy życiu: złotówki, dolary, złote ruble, trochę biżuterii, zabrałam też całą moją nienawiść i cały mój gniew. Z gniewu i nienawiści utkana jest moja wola życia, gniew i nienawiść są ciężkie i niesie się je bardzo trudno, ale nieść je trzeba, bo bez nich za wcześnie kończy się tam, gdzie wszyscy i tak skończą.
Nawet więc nie patrzę w tamtą stronę, po co miałabym, w mieście jest ciemno i czarno, szybko i bezszelestnie przecinam to, co zostało z Koszykowej, przecinam Piusa i idę dalej, szłam, przez spalone kwartały, wzdłuż Poznańskiej, ale przez ruiny, nie ulicą, na ulicy niebezpiecznie, przechodzę na wpół po omacku przez zwały gruzów, między ostałymi się murami kamienic przy Wilczej i przez ich rozwalone podwórza, wspinam się na ceglane pagórki i zsuwam się w kamienne wąwozy.
Został tu tylko szkielet miasta, opuszczony, zamarzły szkielet. Z miejskich kości czasem zwisają jakieś strzępy, jak resztki tkanki na objedzonym przez ptaki końskim szkielecie. Albo innym, ale jak akurat koński szkielet wygląda, wiem bardzo dobrze, dlatego miasto kojarzy mi się z końskim.
Czasem napotykam nagle resztki dawnego świata. Na jednym z podwórek w głębi kwartału, akurat na wysokości sowieckiej ambasady przy Poznańskiej 15, o dziwo nietkniętej, potykam się o książki, potknęłam, leżą na gruzach, rozsypane, wiatr przewraca kartki. Zastanawiam się chwilę, czy jakiejś nie wziąć ze sobą, ale po ciemku nie odczytam nawet tytułów, a nie chcę za dużo świecić latarką. W końcu biorę jedną, niedużego formatu, chowam do worka, idę dalej. Wiem, że tutaj nie ma czego szukać w ruinach, przeszukałam je dokładnie już ze dwa tygodnie temu. Z drugiej strony myślę nagle i zatrzymuję się, na pewno nie było tutaj wtedy tych książek. Skąd na podwórzu wzięły się nagle książki, cała rozsypana biblioteka?
Trzeba o tym pamiętać.
Przypominam sobie, przypomniałam, że na Poznańskiej, prawie na wysokości ambasady, trochę wcześniej, są dwie kamienice, zanotowałam sobie w głowie, że w niezłym stanie, a jeszcze w nich nie byłam, nie sprawdziłam, czy da się wejść i jak wyglądają w środku. A jest to coś, co muszę wiedzieć, jeśli chcę przetrwać. Zastanawiam się chwilę, czy nie spróbować właśnie tam.
Jednak nie, idę dalej, poszłam. Kilka dni wcześniej miałam tam dziwną przygodę, przechodziłam i nagle usłyszałam głosy ludzkie, śmiech, brzęk sztućców, rytmiczną muzykę, wszystko to dalekie i stłumione, ale słyszałam. I to może przez dwie, trzy sekundy. Brzmiało to nierealnie i niemożliwie i w moim wteraz wiem, że to była po prostu halucynacja, coś z innego świata przedostało się do świata mojego, bo przecież wszystko istnieje jednocześnie, to, co było, być nie przestaje i to, co będzie, już jest, wszystko istnieje naraz i czasem powstaje takie krótkie przetarcie się rzeczywistości, rzeczy oddzielone czasem dotykają się.
Ale to nieważne, nieważne. Do tych domów nie chciałam iść, bo byłam wtedy zabobonna, wteraz nie jestem, bo wteraz się nie da.
Chciałam przeszukać na razie ocalałe jeszcze domy przy Nowogrodzkiej, naprzeciwko wypalonego Urzędu Telekomunikacji, Niemcy ich na razie nie ruszyli, bo w nich mieszkali, również po powstaniu. Mam nadzieję, że już się wynieśli, i mam również nadzieję, że coś po sobie zostawili, i jest to chyba ostatnia z wątłych nadziei, na jakich opierałam swoją ogólną nadzieję na to, że dożyję końca wojny.
Przemykam się szczurzymi ścieżkami przez podwórko zakładów Orgelbranda, przebiegam szybko przez Hożą i znowu wchodzę w ruiny, tutaj słabiej znam drogę, więc muszę zapalić latarkę, zapalam na chwilę, oświetlam sobie kawałek drogi, gaszę, idę dalej, dochodzę do Wspólnej, ostrożnie wyglądam, czy ktoś gdzieś nie świeci, czy czegoś nie słychać, ale nie, ciemno, czarno.
Przebiegam więc przez Wspólną, znowu ruiny, szkielety, domy wypalone od dachu po parter, puste skorupy, przechodzę przez dawne pokoje i podwórka, aż do ulicy Świętej Barbary i znowu się przyczajam, czekam. Naprzeciwko, wiem, jest budynek liceum, jako tako zachowany, ale ja przejdę inaczej, przejdę znowu przez ruiny i wyjdę na dziedziniec wypalonego budynku Urzędu Telekomunikacji, wypalonego, ale nie tak jak reszta, w środku ciągle są stropy, schody i piętra. Niemcy siedzieli tu całe powstanie, ostrzeliwując się, powstańcy nie dali rady urzędu zdobyć.
Tutaj więc znajdę sobie dogodny punkt obserwacyjny. Wchodzę od podwórza, idę bardzo powoli, bardzo ostrożnie, badam dłońmi ściany, znajduję w końcu schody, na schodach potykam się o coś, w czym od razu rozpoznaję trupa.
Bardzo dobrze znam się na trupach. Czekam chwilę, nasłuchuję, w końcu decyduję, że mogę włączyć latarkę. Schody nie są blisko żadnego okna, więc światło nie powinno wymknąć się na zewnątrz. Włączam więc latarkę.
Trup jest stary, jeszcze z jesieni, z polskiego powstania. Zdążył się trochę rozłożyć, a potem zamarzł na kamień. Leży na brzuchu. Ma na sobie spiętą pasem bluzę w maskujące wzory, niemiecką, cywilne spodnie, wysokie niemieckie saperki, dobrze podkute, na prawym ramieniu ma opaskę biało-czerwoną z literami WP, orłem i cyframi 124.
Sprawdzam najpierw tylną kieszeń spodni, pusta, sprawdziłam. Odwracam więc trupa na plecy, co nie przychodzi mi łatwo, bo jest sztywny jak manekin, ale w końcu się udaje, odwróciłam. W sinoczarnej masie, która kiedyś stanowiła twarz, widnieją dwie dziury po kulach. Musieli go tu rozstrzelać, w trakcie powstania albo po nim.
Szukam dalej. Obmacuję najpierw klatkę piersiową, znajduję portfel, w portfelu dwieście złotych w młynarkach, jakieś zdjęcia, na zdjęciach kobieta, jakieś dzieci, nie przyglądam się, dalej legitymacja AK, strzelec, pseudonim Waza, imię Andrzej, nazwisko Jankowski. Pieniądze zabieram, zdjęcia i portfel wyrzucam. Zastanawiam się chwilę, czy może się przydać do czegokolwiek legitymacja AK strzelca Wazy, uznaję, że zapewne nie, ale z drugiej strony nie będzie mi ciążyć w kieszeni kawałek papieru, więc biorę.
Na pasie ma dwie ładownice karabinowe. Otwieram, otwarłam. Jedna pusta, w drugiej dwie łódki z karabinowymi nabojami. Waham się chwilę, wahałam, po czym biorę, chociaż nie mam karabinu ani do niczego mi karabin nie jest potrzebny. Ale może ktoś mi za nie coś da. Kiedyś.
Obmacuję jeszcze kieszenie. W jednej wymięta paczka niemieckich papierosów Juno. Biorę. Zapałki, też biorę. Łyżka. Nie biorę łyżki.
I tyle. Teraz muszę mu zdjąć buty, to jedyna rzecz, która tak naprawdę mi się przyda. Buty jednak nie chcą zejść. Giemzowa skóra jest sztywna od mrozu, buty wmarzły w gnijące wcześniej ciało. Wyciągam nóż, zaczynam dłubać nim w cholewach i nagle przychodzi mi do głowy, że kiedy Jakub te buty wzuje i rozgrzeje je ciepłem własnych nóg, to zaczną potwornie śmierdzieć trupem.
Zapewne zaczną. Lepiej mieć jednak porządne, wysokie buty śmierdzące trupem niż dziurawe, ledwie trzymające się kupy trzewiczki, bo w takich trzewiczkach Jakub został, kiedy prawie dwa lata temu wyszliśmy z getta, co samo w sobie jest jakoś zabawne, kiedy przypomnę sobie, jakie buty w tym getcie nosił, bo w całym getcie nikt nie miał prawa mieć piękniejszych wysokich butów niż Jakub Szapiro, tyle mu jeszcze wtedy zostało woli mocy, by obstalowywać sobie piękne buty, a jak tylko widział policjanta albo szmuglera w lepszych, niż on miał, to zaraz zamawiał sobie nowe.
Wysokie buty robiły z niego człowieka. Kto chodził w pantoflach, ten był słaby, miękki, żaden mensz. Mierzwa w skarpetach ubłoconych, w nogawkach błotem powalanych. Panów w butach niskich prosimy prosto na Umschlag. A w wysokich to albo policjant, albo w czasie im właściwym ktoś z Trzynastki, albo bogaty przemytnik, człowiek interesu, albo znaczny urzędnik z Judenratu, prawdziwi, mocni ludzie. Tacy, co z Niemcami interesy robią, biorąc czasem od Niemców po pysku, ale są dla nich partnerami do rozmowy i interesu, mają imiona i nazwiska, nie są tylko numerem ani szarą, rozmytą plamą, na tle której zgrywa się ostry kształt szczerbinki i muszki, ani ciałem do utylizacji, jeszcze nie.
Jakub miał więc swojego czasu tych wysokich butów sześć par, ale najwyraźniej pamiętam go w butach, które szewc z Pawiej uszył mu na wzór jeździeckich, chociaż Jakub w życiu na koniu nie siedział: z jasnej, prawie żółtej skóry, wysokie do kolan, sznurowane na całej wysokości z przodu, przy kolanie wycięte w łuk i spinane jeszcze paskiem na sprzączki. Zapłacił za nie trzy tysiące złotych, dwa razy tyle, co za normalne oficerki. Nosił do nich oczywiście bryczesy, bo żaden prawdziwy mensz nie nosił prostych, długich spodni, a kiedy tylko robiło się trochę chłodniej, to na marynarkę zakładał jasny trencz Burberry i spinał go wojskowym pasem, do tego policyjna czapka i policyjna, oprócz żydowskiej, opaska i tak się przechadzał po całym pierwszym rejonie, wystawał na placu Grzybowskim i wydawało mu się czasem, że wszyscy mu się kłaniają tak samo jak kiedyś, kiedy przechadzał się po Kercelaku.
Ale to nie było ani trochę jak kiedyś. Kłaniali mu się już zupełnie inaczej i nikt już nie szanował Jakuba. Wielu dalej się go bało, niektórym trudno odróżnić strach od szacunku, ale ja umiem, umiem odróżnić bez pudła.
Buty w końcu schodzą, zeszły. Na szczęście miał na nogach onuce, więc buty udało mi się ściągnąć bez trupiej, zgniłej, a potem zmarzłej skóry. Chowam je do worka. Będzie więc Jakub znowu miał wysokie buty.
Wchodzę, weszłam na drugie piętro, znajduję okno wychodzące na Nowogrodzką. Tutaj będzie mój posterunek, był. Kładę się przy oknie, przyzwyczajam oczy do mroku i obserwuję długo cztery kamienice w nieźle zachowanej pierzei między Poznańską a Pankiewicza, obserwowałam. Ich jasne ściany odcinają się niewyraźnie od ciemności.
Czuję, jak marzną mi stopy i dłonie, ale od zimna dotkliwsza jest myśl, że nie mam ich gdzie ogrzać, że nigdzie nie będzie mi już cieplej, że miejsce, do którego wrócę dziś, nie jest miejscem, do którego chciałoby się wracać.
Czekam dwa kwadranse, czekałam, słucham, jak zamarza mi oddech, czuję, jak we wnętrzu starego szalika, którym owinęłam sobie twarz, osadza się wilgoć i jak zamarza od zewnątrz tego szala. W żadnym oknie nie świeci się światło, żadnego ruchu. Słyszę, jak Jerozolimskimi przejeżdża ciężarówka, widzę wąskie kreski jej przysłoniętych frontowymi blendami świateł, ale to nic, to daleko, przejeżdżają, to jakby ich nie było. Jestem dla nich niewidzialna, jestem nocnym potworem.
Kamienica na rogu po prawej, potężna, kiedyś trzypiętrowa, jest spalona, była, zastanawiam się, czy nie należy, należałoby jej przeszukać. Nie ma dachu, z najwyższego piętra zostały resztki, ale myślę sobie, że wcześniej nikt jej nie tknął, skoro zaraz obok mieszkali Niemcy, ale jestem głodna, jestem zachłanna, nie chce mi się przeszukiwać wypalonych ruin, łaknę mieszkań, w których ktoś żył tydzień, dwa tygodnie, miesiąc temu. Ktoś syty i bezpieczny. Ktoś, kto mógł w szafce zostawić woreczek kaszy. Zagubioną konserwę. Wyschnięty na wiór, zmarznięty kawałek chleba, z którego zrobię zupę i wleję ją Jakubowi do ust, żeby żył, niech żyje i niesie swoje brzemię. Łaknę takich mieszkań fizycznie, moje ciało na myśli o mieszkaniach niedawno opuszczonych reaguje jak na myśli o przedwojennych restauracjach albo o tych wszystkich nieludzkich knajpach getta, o dancingu Casanova w Britanii, gdzie nawet ja brzydziłam się siedzieć, bo brzydziłam się tego, kto siedzi obok mnie, a jednak siedziałam, bo zapraszali i karmili. Nie byłam głodna, oczywiście, nie tak jak inni w getcie, ale nie byłam właśnie dlatego, że nie odmawiałam takich zaproszeń.
Pójdę więc do mieszkań niedawno opuszczonych, jakbym poszła do restauracji przed wojną. Albo do rzeźnika. Albo na targ. Jakbym kupiła trefnej kiełbasy, chleba, masła i mleka, do tego wódki i piwa butelkowanego, do tego pomidorów i kartofli, i ogórków kiszonych, jakbym to wszystko przyniosła do jakiegoś bezpiecznego miejsca, rozłożyła i jadła, i piła, i karmiła go. Tak, pójdę do mieszkań niedawno opuszczonych, tam coś znajdę. Nakarmię. Utrzymam go przy życiu.
Tak właśnie mogę go ukarać, utrzymując go przy życiu, tak mogę ukarać siebie i jednocześnie tylko tak mogę dalej go kochać. A miłość do tego złego człowieka to jedyne, co mi pozostało.
Po godzinie, mozolnie wyczekanej, pełnej ciągłego zerkania na tak powoli wędrującą wskazówkę zegarka, tak wątle lśniącą zieloną poświatą, ledwie widoczną, niby ognik świetlika, uznaję kamienice za puste, uznałam. Wychodzę na ulicę, przekraczam ją i wchodzę w bramę kamienicy Frenkentala, pod numerem 44. Latarkę przekładam do lewej dłoni, prawą wyjmuję pistolet i zaczynam ostrożne poszukiwania.
Po trzech godzinach szperania orientuję się, że na dworze robi się jasno, wychodzące na podwórze-studnię okna, wcześniej ślepe, nagle zaczynają odcinać się jaśniej od ścian.
Wszystko, co udało mi się znaleźć w opuszczonych mieszkaniach, oprócz niepotrzebnych mi portretów Hitlera, niemieckich książek i gazet, to jeden całkiem niezły koc, który się przyda, bo największe mrozy jeszcze przed nami, ale najpierw musimy tych mrozów dożyć, nie umrzeć wcześniej z głodu, do jedzenia znalazłam zaś tylko spleśniały kawałek chleba, dwa przemarznięte kartofle, które schowałam za pazuchę, aby odtajały, zeschniętą skórkę od połcia słoniny, resztkę kawy w puszce, jeszcze mniejszą odrobinę herbaty i torebkę sacharyny, którą wzięłam po prostu dla osłody, chociaż wiem, że się nią Jakub nie naje ani na niej nie odżyje. Cukier krzepi, sacharyna tylko rabina. Ale słodzi, nie wzmocni ciała, ale wzmocni wolę, a tylko dzięki woli możemy przetrwać.
Wiem, że powinnam wracać. Mam dość, miałam, by utrzymać Jakuba przy życiu przez kolejny dzień czy dwa. Kartofle nawet przemarznięte, chociaż będą słodkie i niesmaczne, bo, jak wteraz wiem, skrobia w nich rozłożyła się na cukry proste, glukozę, wpuszczą jednak w jego żyły trochę tej glukozy, trochę odżywczych substancji popłynie z krwią Jakubową. W getcie jeszcze potrafiłam ziemniaki ugotować tak, że traciły tę zmarzłą słodycz ze smaku, tutaj nie mam takiej możliwości, bo trzeba je moczyć całą dobę w zimnej wodzie, potem gotować, przelewać. Łatwiej było zresztą zrobić z nich placki i jak Niemcy kiedyś, w listopadzie 41 roku wpuścili do getta wielki transport kartofli, które im zmarzły w drodze do Rosji, to w całym getcie pachniało plackami, wszyscy smażyli.
Powinnam wracać. Myślę, że teraz też zrobię mu placki.
Jestem na najwyższym, piątym piętrze. Postanawiam wyjść na dach, postanowiłam – tak nagle, po prostu przychodzi mi to do głowy, chociaż wiem, że to nierozważne, że nie powinnam. Przede wszystkim dlatego, że muszę jak najszybciej wracać do Jakuba, na Politechnikę, zanim zrobi się zupełnie jasno.
Jestem nocnym potworem, za dnia łatwo mnie znaleźć i pokonać, nawet teraz, kiedy Niemców jest już mniej, kiedy można trochę podnieść głowę.
Powinnam więc wracać, ale tłumaczę sobie, że przylgnę, przycupnę, stanę się jak najmniejsza, a rozejrzę chociaż trochę. Zobaczę, co się dzieje. Chwilę, minutę albo dwie. Jeśli się rozejrzę, to może dowiem się czegoś, co okaże się przydatne. Wiedza ratuje życie. Wiedza to siła. Żyją ci, co wiedzą. Ci, co nie wiedzieli, zostali spaleni.
Znajduję więc wyjście na dach, klapa jest zamknięta na kłódkę, ale za pomocą łomu radzę sobie z nią bardzo szybko, nawet zbytnio nie hałasując, sobie poradziłam. Wychodzę więc i pełznę po dachu, pełzłam, aż docieram do dachu kamienicy frontem zwróconej do Jerozolimskich, pod numerem 43, i pełznę dalej, aż docieram do kalenicy niższego dachu, obok mnie jest jeszcze wyższy, nad tympanonem. Tutaj jest dobre miejsce. Wychylam się zza kalenicy i już wiem, jakie wybuchy słyszałam w ciągu dnia.
Wysadzili w powietrze Dworzec Główny. Na tle jaśniejącego powoli nieba i wypalonych do cna kamienic przy Chmielnej z góry gruzu i kłębowiska poskręcanych resztek stalowej konstrukcji wystaje jedna frontowa ściana tego, co jeszcze niedawno było regularnym, podłużnym prostopadłościanem głównej hali odremontowanego prowizorycznie po zniszczeniach z bombardowań w 1939 dworca. Od tej ściany odchodzi załamane pod kątem prostym ramię, jak ramię biblijnego potwora, który upadłszy, próbuje powstać, wspierając się na odartej z ciała, kościstej ręce, z łokciem wypchniętym ku niebu. Powstać próbuje, ale nie powstanie.
Nie wiem dlaczego, ale to, co widzę, przeraża mnie głęboko, dotyka jakoś inaczej niż wszystkie ruiny, jakie widziałam do tej pory, a widziałam, jak teraz wygląda duże getto, pustynia gruzu ze sterczącym pośrodku niej spalonym kościołem Świętego Augustyna, nic nie zostało z dzielnicy północnej, spod gruzu nie widać prawie zarysów ulic, nie ma śladu po tym, gdzie była Dzielna, a gdzie Karmelicka, a to był przecież mój świat, tym bardziej mój, im bardziej uciekłam z niego do kamienicy przy Piusa, czy to czyni mnie złą, kiepską Żydówką, że bardziej przeraża mnie wysadzony Dworzec Główny niż miasto starte z powierzchni ziemi w sensie bynajmniej nie przenośnym, lecz dosłownie, miasto, którego mieszkańców Niemcy zawieźli do Treblinek i tam wszystkich tak po prostu zabili, tak zwyczajnie?
Czy ja w ogóle jestem Żydówką? Dla Niemców jestem, ale czy mam im pozwolić decydować o tym, kim jestem?
Kim jestem? Co mnie łączy z Izraelem, z żydowskością? Krew, jeśli krew, to czyja?
Kiedy się nad tym zastanawiam, wtedy czy wteraz, zawsze?
Zauważam ruch na drodze. Z dachu mam niezłą widoczność i zauważam szparki światła, zauważyłam, i słyszę hałas, usłyszałam, w Jerozolimskie z Towarowej skręciła, skręca ciężarówka, od razu słyszę, że półgąsienicowa, gąsienice zamiast tylnych kół hałasują o wiele głośniej niż gumowe opony.
Wycofuję się jak najostrożniej. I tak już czas na mnie, bo dnieje, a ja jestem nocnym potworem, ze świtem tracę swoją moc. Wracam na dach kamienicy przy Nowogrodzkiej i zsuwam się w dół, zamykam za sobą klapę i z pistoletem w garści jak najciszej schodzę klatką schodową, aż docieram na parter.
Do naszej kryjówki na Politechnice wracam, klucząc, trzymam się raczej ruin niż ulic, wracam pospiesznie. Mam wrażenie, że ktoś mnie śledzi, więc kluczę dalej, zmieniam kierunki, zacieram ślady i w końcu wydaje mi się, że jeśli ktoś mnie śledził, to zdołałam mu uciec, więc wracam do naszej kryjówki.
Jestem dziwnie uspokojona przerażeniem, które odczułam na widok ruin dworca. Jakbym dowiedziała się, że wciąż żyję i jestem człowiekiem. Skoro coś może mnie jeszcze poruszyć po tym wszystkim, co widziałam. Szczura nie porusza widok ruin, ruiny są jego ojczyzną, nocne potwory w ruinach się kochają, skoro przeraziły mnie ruiny dworca, to znaczy, że jestem człowiekiem. Po tym wszystkim, co widziałam.
Po nagich, dziecięcych trupkach leżących na chodniku, trupkach, które przekraczałam, przekraczam, jakbym przekraczała kałużę, jak każdy przekraczał je, póki nie zabrał ich wóz Pinkierta albo Wittenberga.
Przekraczałam dziecięce trupki, a wraz ze mną przekraczało je moje jałowe łono, które nigdy nie wydało na świat dziecka i które dziecka nigdy na świat nie wyda, i dlatego nie byłam dość dobra dla Jakuba, który musiał sprowadzić na ten świat dzieci, bo miał się za zbyt ważnego, zbyt wielkiego, zbyt pięknego, zbyt walecznego i zbyt wspaniałego, by świat mógł się obyć bez owocu jego lędźwi, bez krwi z jego krwi, bez zlepku jego nasienia.
Nie byłam dlań dość dobra, a teraz jestem wszystkim, co mu zostało, a z krwi, z jego krwi cóż zostało?
Ciągnę za stalową linkę, unoszę szafę na tyle, żeby wejść, przeciskam się, opuszczam szafę, uzbrajam moją pułapkę z sowieckim granatem.
Przyklękam przy nim. Dotykam szyi. Jest puls. Żyje. Oddycha.
– Jakub? – pytam, zapytałam bardzo cicho. – Jakub, to ja. Mam dla ciebie buty. I jedzenie.
Nie odpowiada.
– Jakub? – pytam dalej.
Budzi się nagle.
– Ktoś tu był. Kogoś widziałem. Ktoś tu był – wyrzuca z siebie, po czym z powrotem zapada się w ciemność.
Co się dzieje w jego głowie teraz, co się działo? Co on jeszcze wie, czego dotyka świadomością, co rozumie? Czasem ktoś przychodzi do niego w odwiedziny, tak, szczególnie kiedy rośnie mu gorączka. Wtedy odwiedzają go stary Kaplica, Pantaleon, Munja Weber, doktor Radziwiłek, wszyscy starzy towarzysze ze starego świata, którego już nie ma.
Kładę na podłogę ściągnięte z martwego powstańca saperki. Nakrywam Jakuba nowym, zdobycznym kocem. Za oknem już prawie dzień, mimo to postanawiam rozpalić ogień. Dym pójdzie na korytarz. Użyję najsuchszych, specjalnie na takie dzienne palenie przygotowanych szczapek, wystrugałam je z biurka, przy którym kiedyś siedział sobie jakiś profesor, ale już siedział nie będzie.
Po chwili już się pali, paliło. Sięgam po pustą puszkę po konserwie, odrywam od niej wieczko, kładę na kawałku drewna, znajduję gwóźdź i gęsto to wieczko dziurawię, uderzając w gwóźdź drewnianym polanem, aby nie hałasować za bardzo.
W ten sposób robię tarkę. Rozdarta przez ostrze gwoździa blacha posłuży jako jej oczka. Wyciągam dwa kartofle zza pazuchy, jeden odkładam na później, a drugi obieram najcieniej, jak się da, i trę go na tej tarce, po czym trę na niej również połowę suchego chleba, starłam, oczyszczając go wpierw ze starej, zmarzniętej pleśni. Doprawiam, doprawiłam solą. Na piecyku stawiam niewielką patelnię, którą zabrałam ze sobą jeszcze z mieszkania tej kurwy, u której się kryliśmy, wysmarowuję ją skórką ze słoniny i widzę, że udało się jeszcze trochę tłuszczu z niej wytopić. Smażę więc jeden spory placek, z tej kartoflano-chlebowej brei. Rozlatuje się, ale jest. Mam też czajnik, a skoro znalazłam trochę starej, ale prawdziwej kawy, nie ersatzu, to gotuję w tym imbryku kawę, słodzę sacharyną i rozlewam do dwóch blaszanych kubków. Nie jest mocna, a jej słodycz ma gorzko-metaliczny posmak sacharyny, ale jest.
Potem siadam przy Jakubie, odwracam go ku sobie prawie przemocą, podnoszę trochę i karmię, karmiłam go, podczas kiedy on tak na wpół siedzi, siedział, a na wpół leży i patrzy na mnie oczami pełnymi nienawiści. Podaję mu rozlatujące się w palcach strzępy placka do ust, kawałek po kawałku, a on je powoli żuje i przełyka. Wkładam mu w dłonie kubek z kawą. Pije. Ja piję swoją. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz piłam prawdziwą kawę. Zjadam dwa ostatnie kawałki placka. Smakują słodkawo, ale są dobre, mączno-kartoflane, chociaż słodkie, i są też wyczuwalnie tłuste, były. Oblizuję palce. Wypijam resztkę kawy.
– Musisz założyć te buty, Jakub. Gdybyśmy musieli szybko uciekać, musisz mieć je na nogach – mówię, ponownie pokazując Jakubowi saperki, powiedziałam.
Patrzy na mnie, długo, prawie nie mrugając oczami. Jakub Szapiro, uciekać, jak to brzmi, jak to wspaniale brzmi.
Czy więc należę już do tych, co od zawsze życzyli mu klęski? Co nienawidzili go, bo wyrósł za duży jak na Żyda, bo pozwalał sobie na więcej, niż Żyd mógł sobie pozwalać, bo nie spuszczał wzroku przed nikim, bo mieszkał, gdzie mu się tylko podobało, jadał, gdzie mu się podobało, i robił, co mu się podobało, chodził po ulicach, po których nie powinien był chodzić, a jeśli już, to przynajmniej z opuszczoną głową, z pokornym wzrokiem, a on nie był pokorny i po każdej, żydowskiej czy chrześcijańskiej ulicy chodził wypełniony pańską, a jednocześnie bandycką pychą.
Byli też tacy, którzy nienawidzili go, bo kogoś zabił, upokorzył albo uczynił nędzarzem, ale to był margines, bo Jakub był, owszem, złym, skłonnym do przemocy człowiekiem, ale sam się w tym jakoś powściągał, poruszał się zwykle w granicach tego, co uznawał sam za sprawiedliwe, wewnątrz własnych reguł.
Więcej zawsze było więc tych pierwszych.
A ja, czy zaczęłam go nienawidzić, jak oni?
Bo przecież byłam przy nim zawsze. Byłam przy nim, gdy był nikim, byłam przy nim, kiedy był na szczycie i odwrócił się ode mnie, byłam przy nim, chociaż mnie porzucił, bo pochodziłam z tego samego świata co on i nie pasowałam już do jego pięknego, nowego życia, do garniturów, samochodów i zegarków. Porzucił mnie, bo byłam taka jak on, wyrosłam z brudu i nędzy, wyrosłam w górę i nie dałam się zabić ani zgnieść, nie zgniłam, tak jak on nie zgnił, więc porzucił mnie, bo już czegoś innego od kogoś innego potrzebował, ale ja wciąż byłam przy nim, nigdy daleko.
Byłam przy nim również wtedy, kiedy wszyscy się od niego odwrócili i nikt go już nie szanował. Kiedy pogardziła nim nawet jego adwokacka, wychuchana żona, pogardziła nim mimo głodu, kiedy nawet dla niej i dla jego synów nawet stał się przeklętym, potworem, kimś gorszym niż Niemcy.
Nawet wtedy byłam z nim. Tylko ja się od niego nie odwróciłam.
A jednak cieszyła mnie jego klęska, kiedy ukrywaliśmy, ukrywamy się na Politechnice. Cieszyła to złe słowo, ale znajdowałam w niej ukojenie i satysfakcję. Może dlatego, że mam go wreszcie dla siebie.
– Jakub, musimy ci założyć te buty – mówię, powiedziałam.
W końcu kiwa głową, pokiwał. Zzuwam więc z niego rozlatujące się trzewiki, po rozmiarze widzę, że niemieckie, podkute saperki będą mu pasować, naciągam je z trudem na skostniałe, zesztywniałe stopy Jakubowe w onucach i w końcu udało się, Jakub znowu w wysokich butach.
Gaszę ogień w piecu, żeby nie marnować paliwa i żeby nie zaczął dymić, po czym kładę się obok Jakuba, przytulam się do niego, jak najmocniej umiem, i myślę o tym, że już niedługo, że przetrwamy. W końcu przyjdą Sowieci.
Przypominam sobie o znalezionej książce, ale nie mam siły wstawać, wychodzić spod koca, nie mam też siły ani ochoty czytać, nawet gdyby to był jakiś najlepszy, a nieznany mi romans Dołęgi-Mostowicza. Po prostu więc wtulam się w to, co zostało z Jakuba, i próbuję sobie przypomnieć, jakie było w dotyku i jak pachniało jego wielkie, ciężkie ciało, kiedy było jeszcze jego wielkim i ciężkim ciałem, a nie zaledwie cieniem tego ciała.
Przypominam sobie jego szerokie barki i plecy, potężne ramiona i zachłanne ręce, smak jego potu i zapach jego perfum i kiedy myślę o przedwojennym zapachu jego perfum, to Jakub nagle się odzywa, po raz pierwszy od paru dni:
– Co tu tak śmierdzi? – mówi słabym, bardzo słabym głosem, powiedział.
Kiedy to było, kiedy to powiedział, mówi? Kiedy jest teraz? Czy jestem tu, na Politechnice, byłam, czy gdzie jestem?
Ja też nagle czuję zapach trupa, teraz czuję, wtedy czułam, wyraźny i nagle bardzo silny. Gdzie czuję, gdzie jestem? W szarości? Czyżby zaczął gnić? Wiele razy widziałam, jak ludzie z głodu i wycieńczenia zaczynają gnić za życia, od dawna martwi w sercach, żyją jeszcze niby, ale gniją im ciała, odleżyny podbiegają ropą, lęgną się w nich musze larwy, zjadające te półtrupy za życia, wszystko to widziałam, widzę, gdzie widzę, widziałam?
Zrzucam z Jakuba koc, rozpinam na nim ubrania, szukam tych gnijących odleżyn, szukałam.
Wtedy przypominam sobie o butach ściągniętych z trupa.