Читать книгу Królestwo - Szczepan Twardoch - Страница 4

DAWID

Оглавление

Spotkałem w życiu wielu złych ludzi, ale nie spotkałem nikogo gorszego niż mój ojciec.

Znałem niemieckich żandarmów, którzy dla zabawy strzelali w tłum, tak po prostu, żeby kogoś zabić.

Znałem w ten dziwny sposób, a zatem całkiem dobrze, samego Frankensteina, jak nazywaliśmy Josefa Blöschego, dwa razy do mnie strzelał, nie trafił ani razu. To bardzo intymna relacja, znać kogoś, bo dwa razy do ciebie strzelał, ale ani razu nie trafił. Więc znałem go dobrze, coś nas łączyło, linia, na której cztery punkty, oko Blöschego, szczerbinka jego pistoletu maszynowego, następnie tegoż pistoletu maszynowego muszka, następnie sam środek moich pleców, ja jednak biegnę i w efekcie punkt na moich plecach opuszcza prostą, łączącą oko Blöschego, muszkę i szczerbinkę, i kiedy po tej prostej podążają trzy wystrzelone w krótkiej serii pociski, to napotyka nie moje plecy, lecz bruk.

Więc znałem Blöschego, który lubił strzelać do ludzi.

Znałem też żydowskiego odemana, który zaprowadził na Umschlag własną żonę i trzy córeczki, pracował zresztą w tym samym rejonie co mój ojciec. Znałem złodziei, którzy kradli głodującym ostatnie kromki chleba, choć sami nie byli głodni. Znałem kobietę, która z głodu zjadła nogę swojego dziecka, nie osobiście, ale widziałem, jak prowadzili ją po ulicy. Znałem takich, których jedyną rozkoszą było cierpienie innych. Znałem ludzi, którzy z zabijania uczynili sobie zawód. Znałem takich, którzy zdradzali przyjaciół. Znałem takich, którzy umieli wyrwać dziecko z rąk matki i na jej oczach roztrzaskać mu głowę. Znałem takich, którzy gwałcili żony na oczach mężów i dzieci, po to tylko, by potem ich wszystkich pozabijać.

Znałem zdrajców, znałem nienawistników, znałem morderców, tchórzy, karierowiczów, katów, donosicieli, gwałcicieli.

Znałem wszystkie rodzaje zła, jakie można znaleźć w człowieku, mój ojciec jest jednak najgorszy.

Nazywam się Dawid Szapiro. Mój ojciec nazywa się Jakub Szapiro i był kiedyś bokserem, był weteranem dwóch wojen, był królem i bogiem, był aniołem śmierci i był zgorzkniałym mędrcem, ale przede wszystkim mój ojciec jest łajdakiem.

Mój ojciec winien jest wszystkiemu, co się wydarzyło.

Wszystkiemu. Winien jest całemu złu, on, jego wielka postać, jego cuchnący alkoholem oddech, jego drogie ubrania i jego ciężkie westchnienia, które słyszałem zza ściany, kiedy zmęczony siadał przy stole w jadalni.

Miałem dziesięć lat, kiedy zaczęła się wojna, i dziwnie, inaczej pamiętam życie, które było wcześniej. To nie było prawdziwe życie. Prawie jakby tego życia w ogóle nie było.

Ale ojca pamiętam. Pamiętam zapach jego papierosów. I te wszystkie przedmioty, które kochał bardziej niż ludzi i które, kiedyś nędzarz, a potem bogacz, układał przed snem pieczołowicie na nocnym stoliku, złote spinki do mankietów, pistolet o perłowych okładzinach rękojeści, nóż, pióro, złotą papierośnicę, nienawidziłem tego wszystkiego, a jednocześnie przecież mnie fascynowały te jego rzeczy, jakbym oglądając je, dotykając ich delikatnie, tak by się nie domyślił, że ich dotykałem, dotykał jakoś tego, czym albo kim był mój ojciec.

Mieszkaliśmy wtedy w dużym mieszkaniu na Nalewkach, w kamienicy pod numerem 40, zaraz przy placu Muranowskim i było to najlepsze mieszkanie na całej ulicy. Ojciec nie chciał mieszkać nigdzie indziej, dopiero potem się przenieśliśmy do wielkiej willi, którą uznał wtedy za pałac godny wielkości jego osoby.

W domu go nie było prawie nigdy, ani w tym pierwszym, na Nalewkach, ani w pałacu, ojciec miał zawsze swoje sprawy gdzieś indziej, więc to, co pamiętam sprzed wojny najwyraźniej, to mama i jej samotność. Wiem, że byliśmy wtedy bardzo bogaci, mama zaś była ciągle sama. Kiedy go nie było, a my szliśmy już spać, mama czasem mówiła do siebie. Słyszałem zza ściany, jak siedziała w kuchni, czułem zapach jej perfumowanych papierosów i słyszałem, jak szepcze do siebie, ale nie słyszałem słów, potem słyszałem, jak cicho się śmieje albo płacze i znowu coś szepcze, ale nigdy nie słyszałem słów.

Wteraz wiem, co mówiła, ale zachowam to dla siebie.

Kiedy ojciec się pojawiał, mama nie przestawała być samotna. Pamiętam więc jego wielką, ociężałą postać, potężne barki, duże dłonie. Pamiętam jego zapach – zwykle pachniał alkoholem, tytoniem, wodą kolońską i innymi zapachami, których nie rozpoznawałem wtedy jako damskich perfum, ale i tak czułem ich obcość. Czułem, że nie należą do naszego domu.

Nas ledwie zauważał. Miał mnie i Daniela, mojego bliźniaczego brata, za część wystroju jego kolorowego życia.

Czy może jestem niesprawiedliwy? Czy kochał nas, tylko w takich dziwnych łożyskach i korytach układał się nurt jego miłości?

Może jestem niesprawiedliwy, ale czyż nie jest wobec niego sprawiedliwością nawet taka niesprawiedliwość?

Czy więc miał nas za dopełnienie tego, co uważał za życie godne prawdziwego mensza, czy za tego życia wystrój? Taką rolę odgrywała też mama z całym jej cielesnym i duchowym pięknem, mieszkanie, potem willa, w których mama siedziała sama i sama szeptała do siebie po nocach, i sama po nocach płakała, i my, jego synowie, Daniel i Dawid, nasze biblijne imiona zupełnie bez sensu, bo przecież ojciec nie wierzył ani w Boga, ani w wielką historię naszego narodu, ani w liczby, ani w święte księgi, nasz ojciec wierzył tylko w samego siebie, tylko on sam był czymś, co wyznawał i czcił, i w tym przynajmniej był szczery i prawdziwy, on, bóg, najwyższy kapłan i najgorliwszy wyznawca tegoż boga w jednej osobie.

A my, ja i Daniel? Wydaje mi się, że byliśmy dla niego nierozróżnialni, chociaż wcale nie byliśmy podobni. Ojciec jednak tego nie wiedział, nie zdawał sobie sprawy z tego, jak różnymi byliśmy ludźmi.

Bo przecież byliśmy ludźmi. Nie dziećmi. Nie synkami. „Moje kochane, małe chłopaczki”, mówił w jidysz, kiedy był w dobrym humorze, i tarmosił nasze czupryny. Byliśmy ludźmi, małymi ludźmi i w ogóle nie byliśmy do siebie podobni. Ani do niego.

Daniel na przykład był najlepszym człowiekiem, jakiego znałem. A znałem wielu dobrych ludzi, ale nikt nie był jak Daniel. Daniel był czystą miłością, która przybrała postać chłopca, i Daniel był moim bratem. Daniel był czystą dobrocią. Delikatnością. Empatią. Nie odkryłbyś w nim nawet odrobiny zła, chociaż wteraz wiem, że to niemożliwe, jednak byłem przy nim, blisko niego przez kilkanaście lat i nigdy tego zła w nim nie znalazłem.

Był ode mnie trochę mniejszy i trochę słabszy, i dużo mądrzejszy. Miał ciemne włosy, wielkie oczy i dość wydatny nos, jakby bardziej po ojcu, chociaż nie odziedziczył jego ciężkiej budowy ciała; ja bardziej przypominam mamę, mam włosy w kolorze jej włosów, a mama nigdy nie umiała się zdecydować, czy jest szatynką, czy raczej ciemną blondynką. W słońcu wyglądała na blondynkę, w cieniu na szatynkę, a potem w ogóle nie miała włosów, bo jej zgolili.

Przyszedł taki moment, że to nagle stało się bardzo istotne, mój i mamy kolor włosów, i Daniela, i ojca kolor włosów. Nazywało się to „mieć wygląd”, więc mama i ja mieliśmy wygląd, a Daniel nie miał.

Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy pomyślałem o tym, że Daniel jest inny niż ja. Może kiedy poszliśmy do szkoły, do freblówki CISzO na Krochmalnej 36. Daniel uczył się lepiej, o wiele lepiej niż ja. Czytał z wielkim zapałem, głównie po polsku, i wszystko zapamiętywał, od razu, jakby wypalało mu się to w mózgu już na zawsze. Czytaliśmy Makuszyńskiego, W pustyni i w puszczy, czytaliśmy Verne’a, ja prenumerowałem też „Skrzydlatą Polskę”, ale w czasie, w którym ja czytałem jedną książkę, Daniel pochłaniał ich cztery. Pochłaniał też kolejne tomy Trzaski, Everta i Michalskiego, studiował je od deski do deski kilkakrotnie, najpierw po kolei, potem przechodząc z interesującego go hasła do haseł, które się zeń rozwijały, i miałem wrażenie, że wszystko to zostaje w jego małej głowie.

Ojciec nawet tego nie zauważył, ale gdy mieliśmy jechać do Palestyny, Daniel mówił już nieźle po hebrajsku, nie tak dobrze jak wujek Moryc, ale na pewno lepiej niż ojciec. Ja tymczasem, tak jak ojciec, znałem tylko parę słów.

Pamiętam, dokładnie pamiętam, jak mama rozmawiała o Danielu z wujkiem Morycem i jak wujek mówił, że Daniel będzie wielkim człowiekiem, wielkim, ale nieszczęśliwym.

Daniel nie został wielkim człowiekiem, nieszczęśliwy był tylko przez jakiś czas, a co się stało z wujkiem Morycem, nie jestem pewien.

Kogo zresztą próbuję oszukać? Samego siebie?

Wiem przecież wteraz doskonale, co stało się z wujkiem Morycem, wiem, jak leżał nagi ze swoją Zosią, też nagą, leżał w pościeli, jak przyszli źli ludzie, Polacy, wujek sięgnął po pistolet, ale zbyt późno, parę strzałów i już nie było wujka Moryca i jego Zosi, tylko dwa ciągle piękne, nagie ciała, zakrwawiona pościel.

Miał polecieć z nami do Palestyny, ale nie było go w samolocie, potem ojciec, pijany jak byle goj, zawrócił samolot i jednak nie polecieliśmy i wtedy nawet nie miałem o to do niego żalu, bo ani Daniel, ani ja wcale do Palestyny jechać nie chcieliśmy, chociaż podobało nam się to, że polecimy samolotem, ale jakoś pogardzałem ojcem za to, że tak w ostatniej chwili zmienił zdanie, baliśmy się jego pijanego gniewu i strasznie było mi wstyd przed innymi podróżnymi, kiedy ojciec robił awanturę pilotom i w końcu przez niego wylądowali, aż nie wiedziałem, gdzie się podziać, szczególnie że mama zaczęła od razu płakać, tak strasznie płakała. A mogliśmy przecież wysiąść po prostu po międzylądowaniu we Lwowie i wrócić pociągiem, obyłoby się bez tej sceny i skandalu, mama płakałaby, bo mamie bardzo na tej Palestynie zależało, ale przynajmniej nie musielibyśmy się tak wstydzić za niego przed innymi pasażerami.

– Wiadomo, Żydzi – mruknął wtedy elegancki pan w garniturze w kratę, a ja chciałem go za to uderzyć, ale nie mogłem, bo miałem tylko osiem lat, ale przecież rozumiałem doskonale, że należałoby mu za to dać w twarz, i pan w garniturze w kratę sam to chyba też zrozumiał, bo kiedy ojciec odwrócił się do nas, wielki, wściekły i straszny, to pan w garniturze w kratę nagle zaczął starannie udawać, że wcale go w tym samolocie nie ma. Bał się ojca, ojciec go jednak wtedy nie skrzywdził.

Wszyscy bali się mojego ojca.

Zawróciliśmy więc do Warszawy, ale nie zamieszkaliśmy już w naszym starym mieszkaniu na Nalewkach, z którego do szkoły mogliśmy z Danielem chodzić pieszo, tylko przenieśliśmy się do tego wielkiego domu za miastem, w którym wcześniej mieszkał wujek Kaplica. Tata kupił ten dom od wdowy po wujku Kaplicy, bo wujek wtedy właśnie jakoś umarł, i po paru tygodniach w hotelu tam właśnie zamieszkaliśmy, na rogu Puławskiej i Domaniewskiej, w wielkim domu z ogrodem, w okolicy, w której nikogo nie znałem, i wtedy rodzice powiedzieli, że wujek Moryc i ciocia Zosia zginęli w wypadku samochodowym, i ja im wierzyłem.

Było to o tyle dziwne, że wujek nie miał prawa jazdy ani samochodu. A dzieciaki w szkole mówiły, że wujka zastrzelili polscy faszyści. W porachunkach politycznych. Bo wujek był lewicowym syjonistą. Nie rozumiałem wtedy, co to znaczy być lewicowym syjonistą, ale Daniel rozumiał. Wteraz już rozumiem.

Daniel powiedział mi, że my też będziemy lewicowymi syjonistami, jak wujek Moryc, którego Daniel bardzo kochał, będziemy lewicowymi syjonistami, mimo że chodziliśmy do bundowskiej szkoły, gdzie syjonizm traktowało się z niechęcią, jako szkodliwą, niemożliwą do zrealizowania mrzonkę, podczas kiedy żydowscy socjaliści szanowali zasadę rzeczywistości i zajmowali się tym, co tu i teraz, nie zaś snuciem odległych fantazji i marzeniami o żydowskim państwie.

Nie bardzo więc rozumiałem, dlaczego faszyści mieliby zastrzelić wujka Moryca, skoro wujek Moryc chciał tego samego, co faszyści, to znaczy chciał, żeby polscy Żydzi wyjechali do Palestyny. Co innego, gdyby wujek był bundystą, no ale właśnie nie był, skończył, owszem, naszą bundowską freblówkę, ale potem został lewicowym syjonistą.

Pamiętam, że kiedy ojciec wrócił po tygodniowej nieobecności, to było niedługo po tym właśnie, jak mieliśmy lecieć do Palestyny, przypominam sobie, jak jeszcze w samochodzie mama ukrywała pieniądze w naszych misiach, jednak nie polecieliśmy, więc kiedy ojciec wrócił do apartamentu w Hotelu Europejskim, w którym chwilowo mieszkaliśmy, mama się do niego nie odzywała, ojciec miał prawą dłoń w gipsie, nie wiem dlaczego, Daniel podszedł do niego i powiedział mu, tato, ja chcę być syjonistą, jak wujek Moryc. Ojciec wzruszył ramionami i mruknął coś w jidysz, jak zawsze, kiedy był zmęczony, mruknął „daj mi spokój”, wziął z barku butelkę koniaku i poszedł do swojej sypialni, bo mieli już wtedy z mamą osobne sypialnie, już nigdy razem nie sypiali.

Daniel zapytał go wtedy jeszcze:

– A kim ty jesteś, tata? Bundystą czy syjonistą?

– Nikim nie jestem – odparł ojciec, włożył butelkę pod prawą pachę, odkręcił lewą ręką, nalał sobie koniaku i wtedy tego nie rozumiałem, a teraz rozumiem, bo wteraz rozumiem wszystko.

Ojciec nie był syjonistą, chasydem, bejtarowcem, socjalistą, nie był asymilantem ani bundystą, ojciec mój nikim nie był. Nie dbał ani o Palestynę, ani o ludzi pracy, ani o naród żydowski, ani o Polskę, ani o kapitalizm i święte prawo własności. Mój ojciec miał w dupie sztandary czerwone, biało-czerwone, biało-niebieskie, tym, o co ojciec dbał, był on sam, jego pieniądze i jego ludzie, w tej właśnie kolejności, swój w sobie samym bóg, kapłan i wyznawca.

Daniel zaś dbał o wszystko. Daniel był czystą miłością. Daniel dbał o mamę i o mnie, Daniel dbał nawet o ojca i kochał go o wiele bardziej, niż ja mogłem go kochać, bo tak to jest, kiedy jesteś czystą miłością, kiedy cały się składasz z miłości. Daniel do końca twierdził, że tatuś jest dobrym człowiekiem, tylko zagubionym, i nigdy nie powiedział o nim inaczej niż właśnie po polsku, „tatuś”.

Daniel kochał wujka Moryca i ciocię Zosię. Daniel kochał zwierzęta. Daniel nienawidził przemocy i mówił, że mu przykro, że tatuś bije się z ludźmi w ringu, mnie zaś, przeciwnie, to właśnie w ojcu imponowało, to i tylko to: jego boks, jego zwierzęca, potworna siła.

Nie, „imponowało” to złe słowo. Nie chciałem być taki jak on. Myślałem po prostu o tym, jak dobrych rzeczy mógłbym dokonać, gdybym miał to, co miał ojciec. Gdybym miał jego silne ramiona, twarde pięści. Mógłbym zaprząc je do tego, by czynić rzeczy dobre. Nie było mi to jednak dane, zyskałem potem siłę, potem, w drugim długim życiu miałem szerokie, silne ramiona mężczyzny, miałem twarde pięści, ale rzeczy, które czyniłem, nie były dobre, chociaż były konieczne.

Daniela zacząłem bronić jeszcze w szkole. Jak bardzo zatarły mi się potem w życiu tamte czasy, prawie o nich zapomniałem. Lecz wteraz pamiętam, przecież są: w naszej socjalistycznej szkole na przerwie śniadaniowej każdy wyciągał swoje śniadanie na serwetkę rozłożoną na ławce, ale nikt nie odważył się zacząć jeść, póki nauczycielka nie przeszła między rzędami ławek i nie sprawdziła, czy wszyscy mają coś do jedzenia. Jeśli komuś brakowało, to dzieliło się śniadania innych, tak aby każdy coś miał.

I w takim dobrym, szlachetnym, socjalistycznym świecie my, synowie Jakuba Szapiry, boksera i bandyty, człowieka wujka Kaplicy… Wujek Kaplica też był socjalistą, starym pepesiakiem, ale nie takich socjalistów ceniło się w naszej freblówce. Dla nas, dla Daniela i dla mnie, był po prostu wujaszkiem, siadaliśmy mu na kolanach, on dawał nam cukierki, szczypał w policzek, czochrał po włosach.

Dla innych był strasznym Kaplicą, nemezis, ostatnim imieniem, jakie słyszeli przed śmiercią, albo tym, kto dawał tysiąc złotych w gotówce, jeśli spodobała mu się czyjaś nieletnia córka.

Nie przydawało nam to w szkole sympatii.

Z Nalewek zwykle chodziliśmy do szkoły piechotą, ale zdarzało się przecież, że ojciec polecił komuś nas odwieźć samochodem, a raz czy dwa nawet odwiózł nas sam. A naszym kolegom z ubogich rodzin to się nawet nie śniło, by mogli kiedykolwiek w samochodzie usiąść. To rodziło niechęć, którą doskonale rozumiałem i przeciwko której nawet nie miałem ochoty protestować, póki dotyczyła mnie, bo sam się za to jakoś nie lubiłem, za tę przewagę, i sam się wstydziłem tego, kim mój ojciec jest i jak zarabia na chleb, który jadam.

Potem, kiedy przenieśliśmy się do domu na rogu Domaniewskiej i Puławskiej, daleko od żydowskiej dzielnicy, zwykle odwoziła nas mama, jeździła buickiem ojca, bo ojciec przesiadł się do czerwonego chryslera, którym wcześniej jeździł wujek Kaplica, no i wtedy zrobiło się naprawdę ciężko, codziennie wysłuchiwaliśmy docinków o książątkach na przemian z docinkami o maminsynkach.

Niechęć kolegów bardziej jednak dotykała Daniela niż mnie, prostym prawem ludzkich złych emocji, które niczym woda opływają to, co stawia im opór, by zniszczyć to, co miękkie i wrażliwe. Na prześladowanie Daniela zaś zgodzić się nie mogłem, więc biłem się z każdym, kto próbował go zaczepiać, a Daniel rozdzielał nas i całą łagodnością świata prosił, byśmy przestali, tłumaczył swoimi dorosłymi słowami, że przemoc niczego nie załatwia, w niczym nie pomaga, niczego nie wyjaśnia, nawet jeśli właśnie krwawił z rozbitego nosa.

Więc byliśmy zupełnie odmienni, Daniel i ja, i tylko z jakiegoś powodu ojcu wydawaliśmy się jednością, jednorodnym wypełnieniem bytu „moi synowie”. Jeśli nas kochał, a nie jestem tego pewien wcale, to nie kochał Daniela i mnie, Dawida, kochał „swoich synów”, jakbyśmy jednym bytem byli, a więc jakby żadnego z nas nie było w ogóle.

Takie właśnie rzeczy pamiętam sprzed wojny. Prawie nic więcej. Chociaż to przecież tak niedawno. Ale przed wojną byłem jeszcze dzieckiem, a od tego czasu tyle się wydarzyło, że później ten przedwojenny świat wydawał mi się zupełnie nierzeczywisty, jakby go nigdy nie było.

Ale był przecież, jak wszystko. A ja pamiętam wszystko i wiem wszystko.

Po awanturze z samolotem mama nie odezwała się do ojca ani słowem przez pół roku, ojciec zaś miał to w dupie, tak mi się wtedy zdawało, wteraz oczywiście wiem, że nie miał, ale wteraz to nie ma już znaczenia.

Po naszej przeprowadzce do willi, która poprzednio podobno należała do wujka Kaplicy, który z kolei umarł zaraz po tym, jak wypuścili go z obozu koncentracyjnego w Berezie, ojciec na początku bywał w domu jeszcze rzadziej niż wcześniej, a mama bardzo dużo płakała i tylko Daniel potrafił ją wtedy pocieszyć, nawet ja nie, tylko Daniel. Potem jednak to się zmieniło i ojciec znowu był w domu.

Ojciec nie był dla nas niedobry tak, jak ojcowie często bywają. Nigdy nie uderzył ani Daniela, ani mnie, nigdy nie podniósł też ręki na mamę. Nie próbował nas również wychowywać. Jedyną próbą wychowawczą, jaką podejmował, było to, że kilka razy powtórzył Danielowi i mnie, byśmy nigdy nie podnosili ręki na kobietę ani w ogóle na słabszych: nie wolno nam krzywdzić starców, dzieci, kalek. Sam przestrzegał tylko pierwszej z tych zasad, rzeczywiście ojciec nie stosował przemocy wobec kobiet. Kobiety krzywdził inaczej, w bardziej wyrafinowany sposób, tym mocniej, im bliżej niego się znalazły. Powiedział to więc bardzo uroczyście, potem zamknął się w swoim gabinecie i przez drzwi słyszeliśmy obaj, jak płakał, bo oczywiście był pijany. Na trzeźwo nie płakał nigdy, pijany często. Potem, kiedy się uspokoił, wyszedł i powiedział jeszcze, że nie tylko nie możemy ręki podnieść na kobietę, ale gdybyśmy widzieli, że rękę na kobietę podnosi ktoś inny, to mamy mu tę rękę połamać.

Wtedy na samą myśl o łamaniu komukolwiek rąk Daniel się rozpłakał, a ojciec, muszę mu to przyznać, nie powiedział niczego głupiego, niczego w stylu „nie płacz, bo mężczyźnie nie wypada płakać”, próbował nawet Daniela przytulić, ale nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać, chwilę więc tak idiotycznie trwali w tym uścisku, zesztywniały Daniel i niezgrabny ojciec, po czym ojciec Daniela puścił, wstał, wyszedł i nie było go trzy dni.

Mama nigdy nie odpowiadała na nasze pytania o ojca, ani gdzie jest, ani co robi. Gdy nie dawaliśmy jej spokoju z pytaniami, mówiła: ojciec wytłumaczy się wam, kiedy wróci.

Któregoś dnia, na tydzień przed wybuchem wojny, ojciec przyszedł do domu i powiedział, że go mobilizują. I że jutro idzie do wojska, bo w końcu nie ma jeszcze czterdziestki.

Śmierdział wódką i papierosami. Dał mamie pieniądze i kluczyki do samochodu, dał też jakieś papiery, na wypadek gdyby chcieli jej samochód konfiskować, i kazał jej uciekać do Rumunii.

Mama zapytała go wtedy, wściekła, po żydowsku, czy już zupełnie oszalał. Czy zapomniał o pogromie w Przytyku. O obozie w Zbąszyniu. O wszystkich antyżydowskich akcjach ostatnich lat.

Ojciec odparł, że o niczym nie zapomniał, bo w ogóle nigdy nie zapomina niczego, nigdy.

– Więc czemu chcesz się za nich bić? Co ci po tej Polsce? Wyjedźmy. Teraz. Wsiądźmy do samochodu i jedźmy stąd jak najdalej. Jeszcze dziś. Mamy pieniądze. Papiery załatwisz.

Ojciec milczał. Drapał się po pokrytym dwudniową, szpakowatą szczeciną policzku i milczał.

– Jakub, nic już nie jesteśmy temu krajowi winni. Przecież oni tej wojny nie wygrają. Nie z Niemcami. Przecież wiesz to tak samo dobrze jak ja. Zapłać komu trzeba. Nie idź do wojska. Nic Polsce nie jesteś winien.

– Nie dla Polski idę… – szepnął ponuro. – W dupie mam Polskę.

– To po co?

Myślał długo nad odpowiedzią.

– Ktoś musi Warszawy bronić… – powiedział w końcu. – To jest moje miasto.

– Co ty bredzisz, Jakub, twoje miasto… Bronić Warszawy… A nas? Mnie? Chłopców? Stawiasz sobie Warszawę za punkt honoru? Sądzisz, że jeśli tak mocno uwierzysz w jakąś fikcję, jak te wszystkie łajdaki w akselbantach wierzą w honor, Boga albo ojczyznę, to staniesz się lepszym człowiekiem? Nie możesz wierzyć w to, co oni, ale chcesz wierzyć w coś równie bezsensownego, więc wymyśliłeś sobie, że dasz się zabić za Warszawę?

– To moje miasto – powtórzył ojciec.

– Co to w ogóle znaczy?!! – krzyczała mama. – Twoje miasto?! To fikcja, czysta fikcja, Jakub, idioto. Nie ma żadnego twojego miasta. Są domy, ulice i ludzie, jak wszędzie, jak w Hajfie albo w Tel Awiwie, albo Nowym Jorku, tam też są domy, ulice i ludzie, tam też może być twoje miasto, możemy je nawet nazywać Warszawą, jeśli chcesz, jeszcze nie jest za późno, idioto!

Ojciec milczał. Podrapał się znowu po brodzie, miał wyjątkowo głupi wyraz twarzy. Patrzyliśmy na niego w napięciu.

– Muszę bronić Warszawy, no… Jestem mężczyzną. Nie mam jeszcze czterdziestki.

– Bronić Warszawy?!! – krzyczała dalej. – A kto nas będzie bronił? Sama mam do Rumunii jechać? Sama nigdzie nie jadę!

Nie oponował. Milczał. Wiedział, że sama nie pojedzie. I widziałem, i pamiętam to wyraźnie, pamiętam go innego niż zawsze, pamiętam, że coś się w nim łamało.

– Muszę pójść. Jestem żołnierzem, przecież rozumiesz…

– Nie, Jakub, nie jesteś żołnierzem. Kiedyś, dawno temu, na chwilę dali ci mundur i karabin, ale nie jesteś żadnym żołnierzem. Jesteś żydowskim urką w drogich garniturach. Jesteś unterwelt. Jesteś bandyta. Apasz. Zapomniałeś już Jabłonnę? – zapytała znowu, już ciszej.

Nie wiedziałem wtedy, o co chodzi.

Mama wytłumaczyła mi później. W styczniu 1919 roku ojciec, licząc sobie wtedy lat 19, poszedł na ochotnika do wojska, do formowanego w Warszawie dwudziestego pierwszego pułku piechoty i niecały tydzień później, bez żadnego przeszkolenia, wyruszył z tą jednostką na front, na Ukrainę. Przesłużył na wojnie półtora roku, a potem nagle, kiedy bolszewicy byli już pod Warszawą, rozkazem Sosnkowskiego wszystkich żydowskiego pochodzenia żołnierzy i oficerów internowano w obozie, w Jabłonnie właśnie. Porucznik ojca odsyłał z żalem, ale odesłał i przez trzy tygodnie ojciec zamiast walczyć, siedział na pryczy i gapił się w ścianę, i przeżuwał własne upokorzenie. Dzielny żydowski żołnierz broniący pięknej Polski przed bolszewikami.

Potem z inicjatywy Daszyńskiego obóz zlikwidowano i ojciec wrócił do pułku i zdążył jeszcze jakby w ramach przeprosin dostać Krzyż Walecznych, na który zasłużył już dużo wcześniej. No i potem przez całe życie między dwoma wojnami twierdził, że nigdy tego Polsce nie zapomni, że nadstawiał za nią karku, a Polska zamknęła go w obozie, kiedy on chciał za nią walczyć. No ale zdaje się, że jednak zapomniał, skoro pod koniec sierpnia 1939 znowu chciał się pójść za tę Polskę bić.

– Gdybym nie wrócił… – zaczął, ale mama zasłoniła mu usta dłonią i powiedziała, że ma się zamknąć, idiota, a potem, że ma wrócić z tej wojny, skoro już musi na nią iść. Wiedziała, że perswadowanie ojcu czegokolwiek nie ma sensu, że nie da mu się wyperswadować niczego. Nie uciszysz wiatru, mówiąc mu, by przestał wiać. Nie zatrzymasz powodzi, prosząc wodę, by nie wzbierała. Nie przegonisz szarańczy, mówiąc jej „idź precz”, i nie zatrzymasz mojego ojca, prosząc go, by został, kiedy chce odejść. Wiedziała o tym o wiele lepiej niż ja wtedy, a tak samo dobrze, jak ja wteraz, bo znała go, mama, tak bardzo, jak tylko jeden człowiek może znać drugiego.

Skoro nie mogła go zatrzymać, to powiedziała mu po prostu, by wrócił.

Bo go potrzebujemy: Daniel i ja. O sobie nie wspomniała. Ojciec, jak zwykle, wzruszył wielkimi ramionami, a zrobił się wtedy już dość gruby, od dawna nie boksował. Mama powiedziała, że go kocha, a on odwrócił się i poszedł do swojego gabinetu, zamykając drzwi od środka, ponieważ nie był w stanie znieść emocji, które bliscy mu ludzie tak nieelegancko pozwalali sobie okazywać. Emocje działały na ojca jak żrący, bojowy gaz, gdy więc się z nimi spotykał, to chował się natychmiast i zamykał za sobą drzwi gabinetu, a jeśli akurat nie mógł, to odwracał się, wychodził, szedł w miasto, pił, łajdaczył się, bił, robił wszystko to, co pozwalało mu zagłuszyć emocje, których nie potrafił znieść.

Daniel oczywiście się rozpłakał, kiedy ojciec wyszedł, a ja, pamiętam, zrozumiałem, że mój ojciec, mój pijany, wielki ojciec jest pusty w środku, jest wydrążony, jest skorupą. Nic w nim nie ma.

Parę dni później, we wtorek, poszliśmy z mamą kopać rowy, to pamiętam doskonale. Ojca już nie było, był już z pułkiem. My w radio słyszeliśmy wcześniej odezwę prezydenta Starzyńskiego, więc kiedy mama oświadczyła, że idzie kopać rowy, powiedziałem, że idziemy z nią, nie pytając w zasadzie Daniela o zdanie.

Daniel nie chciał iść, wiedziałem. I widziałem. Bał się. Daniel bał się tłumów, nienawidził, kiedy obcy doń zagadywali, nie lubił w ogóle gości, wizyt, spacerów, podczas których matka głupim obyczajem każdej matki kazała się nam ładnie przywitać i grzecznie odpowiadać na pytania. Do szkoły przecież ledwie przywykł po wielu męczarniach, a i to z wydatną pomocą wyrozumiałych i troskliwych nauczycieli, a mimo niedobrych, dokuczających mu kolegów, przed którymi musiałem go bronić. A tutaj wielkie, publiczne, grupowe kopanie rowów. Obcy ludzie, Polacy, w wielkiej masie, bał się więc bardzo.

Wiedziałem jednak, to znaczy tak mi się wtedy wydawało, że kiedyś mi za to podziękuje, że jeśli w takiej chwili zostawimy go w domu, to kiedyś będzie miał o to do mnie żal. Nie dałem mu więc szansy wycofać się z twarzą, nie zapytałem, czy nie wolałby zostać, wzięliśmy łopaty, tramwajem pojechaliśmy do parku Ujazdowskiego, tam jakiś oficer przydzielił nas do odcinka kopania rowów, mających służyć za schronienie przechodniom na wypadek ataku lotniczego, mama więc kopała, my z Danielem pchaliśmy razem jedną taczkę, każdy z nas trzymał po jednym uchwycie, wysypywaliśmy ziemię tam, gdzie kazano, i udzielił nam się nastrój wspólnej sprawy, wspólnego, szlachetnego wysiłku. Ktoś klepnął mnie albo Daniela z uznaniem po plecach, ktoś się ucieszył, że tak ładnie chłopcy pracują, ktoś dał kubek wody, kto inny jabłko.

– Dziękuję, że jest pani po naszej stronie. Kto by pomyślał, że Żydzi będą tak dobrze i ciężko pracować – powiedziała do mamy jakaś elegancka, chociaż wybrudzona ziemią pani, kiedy mama ładowała ziemię do naszej taczki.

Mama warknęła do niej wtedy, że nie jest po niczyjej stronie, tylko po swojej, co pasowałoby lepiej do ojca niż do niej, ale rzeczywiście, Żydzi i Polacy kopali te rowy ramię w ramię i z jakiegoś powodu nikt nam nie dokuczał, nawet jeśli obok siebie pracowali żydowski tragarz i polski student, którzy jeszcze miesiąc wcześniej tłukli się w Ogrodzie Saskim. Jakby nagle cały ocean polskiego antysemityzmu na chwilę czarodziejsko zniknął od tego wspólnego kopania rowów, w których niczym w gotowych mogiłach przechodnie będą mogli się chować przed niemieckimi bombami.

Ojca więc nie było, bo był w pułku, zajęty swoimi sprawami, jak to on, przez całe jego głupie, zepsute, złe życie. Do żadnej Rumunii oczywiście nie pojechaliśmy. Kiedy przyszli zarekwirować nam samochody na potrzeby wojska, mama ojcowskiego chryslera oddała bez protestu, chociaż ojciec wystarał się o jakieś papiery, które przed tym rekwirowaniem miały bronić. Mama jednak nie zamierzała ich używać.

– Bardzo dobrze się jeździ tramwajem – powiedziała i oddała kluczyki panom oficerom, którzy dziękowali uroczyście i dziarsko obiecywali zwrócić samochód nieuszkodzony, kiedy już przejadą się nim w defiladzie po Unter den Linden w Berlinie.

Mama wtedy kazała im iść do diabła z tym samochodem i ich defiladami. Wteraz wiem, że chrysler zamiast do Berlina pojechał do Rumunii, gdzie panowie oficerowie sprzedali go za dobre pieniądze, które wydatnie pomogły im na dalszej drodze życia. Brązowy buick ojca, którym przed wojną jeździła mama, zarejestrowany był na pewnego chłopa analfabetę z Raszyna, pewnie już go u niego szukali, ale oczywiście nie znaleźli, bo stał schowany u nas w szopie za domem, przygotowany na wszelki wypadek, gdyby trzeba było uciekać, ale więcej jakoś nie było okazji nim jeździć.

We wtorek więc kopaliśmy rowy, w środę mama oddała oficerom ojcowskiego, czerwonego chryslera, w czwartek wieczorem grałem z Danielem w szachy, Daniel oczywiście wygrał wszystkie pięć partii, potem słuchaliśmy radia, na kolację były naleśniki z dżemem, w piątek miała być szkoła, ale zaczęła się wojna.

Obudziły nas odległe wybuchy, potem się okazało, że to Niemcy zbombardowali Okęcie i Rakowiec. Mama i Daniel martwili się o ojca, a ja nie, bo ojciec nie martwił się o nas i uważałem wtedy, że nie zasługuje na to, byśmy martwili się o niego.

Mama zajęta była klejeniem papierowych pasków na oknach, żeby fale od wybuchów ich nie porozbijały, Daniel usiłował pokonać strach, czytając książkę, skorzystałem więc z ich nieuwagi, wziąłem lornetkę, wyłazem na strychu przedostałem się na dach i patrzyłem przez tę lornetkę na ich samoloty.

Rozpoznałem niezgrabne, dwusilnikowe dorniery. Odlatywały znad Warszawy w równych kluczach. Widziałem wybuchy pocisków naszej artylerii przeciwlotniczej, nie widziałem jednak naszych myśliwców.

Bardzo kochałem samoloty. Od kiedy pamiętam.

Nie wiem dlaczego, bo nie interesowały mnie na przykład ani automobile, ani statki, ani kolej, w samolotach było za to coś niezwykle pociągającego, same ich kształty mnie jakoś cieszyły. Perspektywa oderwania od ziemi, spojrzenie z lotu ptaka były dla mnie czymś zniewalająco, uwodząco pięknym. Nigdy nie zapomnę tego naszego krótkiego lotu w 1937, widoku Warszawy pod nami i potem tych wszystkich krzyków, płaczów, i na końcu tego tak przedłużającego się i wypełnionego cierpieniem całej naszej czwórki milczenia.

Może to wtedy pokochałem samoloty? Po tym krótkim locie lockheedem electrą? Kiedy na przykład zacząłem prenumerować „Skrzydlatą Polskę”? Jesienią 1937 czy wcześniej? Nie pamiętam.

Nie chcę pamiętać.

Pamiętam, że nie miałem ostatniego przed wojną, sierpniowego numeru, pamiętam, że ostatni, jaki przyszedł pocztą, był numer z lipca, z piękną grafiką z RWD-16 na okładce. To była chyba reklama; na okładce napisano, że samolot dwumiejscowy, że silnik 60 koni, że dziesięć litrów paliwa samochodowego na sto kilometrów i, przede wszystkim, była cena: 9500 złotych.

Zapytałem wtedy ojca, czy to dużo. Bo to było trochę wcześniej, zanim zaczęła się wojna. Jeszcze w lipcu.

Siedzieliśmy w salonie naszej mokotowskiej willi, grało radio, mama czytała jakąś powieść, miała na sobie letnią sukienkę w wielkie granatowe kwiaty, Daniel rysował, ojciec leżał na kanapie, bosy, w jasnych, płóciennych spodniach i w podkoszulku, z którego dekoltu wystawały mu gęste, siwiejące już włosy na piersi, palił papierosa i patrzył w sufit. Było gorące, szabasowe popołudnie, dojrzałe lato, nasycone sobą, nabrzmiałe w upale, inne niż w czerwcu, nabrzmiałe brzęczeniem pszczół w ogrodzie, wymieszanymi zapachami, ciepłem bijącym od rozgrzanych granitowych kostek, którymi wyłożono ogrodowe ścieżki. Był spokój, ale coś w tym spokoju gęstniało, tak jak gęstnieje powietrze przed burzą.

To ostatnie takie popołudnie, jakie pamiętam. Może potem jeszcze jakieś się zdarzyły, ale nie umiem sobie przypomnieć żadnego. Wszyscy byli więc czymś zajęci, a ja rozłożyłem nowy numer „Skrzydlatej Polski” i po dokładnym przestudiowaniu wszystkich szczegółów okładkowej grafiki zapytałem ojca, ile to jest 9500 zł, ten wzruszył ramionami, mówiąc, że zależy dla kogo. Że tyle co tanie auto. I że dla jednych to fortuna, jakiej przez całe życie nie zdobędą, a dla innych to można tyle jednej nocy wydać. I dlaczego pytam.

Odpowiedziałem, że tu piszą, że tyle kosztuje samolot, RWD-16.

– Naucz się latać, to ci kupię – powiedział ojciec.

Mama oczywiście zaprotestowała natychmiast, zapytała w jidysz, czy naprawdę tak bardzo zależy mu na tym, by nas zepsuć, ojciec znowu wzruszył ramionami, sięgnął po „Nasz Przegląd” i schował się za płachtą gazety. Ja zacząłem czytać cudowny artykuł podpisany: dr Eugeniusz Przysiecki – o tym, jak autor artykułu wraz z jeszcze jednym oficerem polecieli do Teheranu przekazać samolot RWD-13 jako prezent ślubny szachowi i jego nowo poślubionej małżonce, egipskiej księżniczce Powzieh.

Cały przelot Przysieckiego był w artykule bardzo malowniczo opisany i czułem się, jakbym prawie siedział w tym małym samolocie, jakbym widział te wszystkie lotniska, które autor w drodze do Teheranu odwiedza, jakbym sam przelatywał nad wysokimi górami i nad Morzem Czarnym, słuchając, czy silnik dobrze idzie, jakbym sam awanturował się z tureckimi urzędnikami, a potem przechadzał się uliczkami Bejrutu, przyglądając się europejskim damom mówiącym po francusku i damom arabskim ukrytym pod welonami.

Numer „Skrzydlatej” kończył się grafiką reklamującą Państwowe Zakłady Lotnicze, na której widniał piękny dwusilnikowy łoś, przechylony w nurkowym locie, z karabinem maszynowym wystającym z całkowicie przeszklonej kabiny bombardiera i strzelcem przednim na nosie. Karabiny maszynowe w łosiu nazywały się „szczeniaki” i wydawało mi się to bardzo zabawne, że można określić karabin maszynowy, a więc coś należącego do rzeczywistości zimnej, stalowej, pachnącej oliwą i prochem, mianem szczeniaka, a więc czegoś, co jest czymś ciepłym, puszystym, zabawnym i słodkim. Karabin maszynowy przecież w ogóle nie jest ciepły ani puszysty, nie bawi się wesoło i nie kłuje tak śmiesznie małymi ząbkami, jak kłują niezdarne ukąszenia małych piesków, które jeszcze nie nauczyły się dobrze gryźć. Karabin maszynowy jest zupełnie inny.

Ale sam bombowiec Łoś całkiem mi się podobał.

Najbardziej jednak lubiłem samoloty pasażerskie i myśliwce, bo były najpiękniejsze. Nie bardzo podobały mi się polskie myśliwskie górnopłaty, bo wyglądały już bardzo archaicznie dla kogoś takiego jak ja, dla kogoś, kto naoglądał się nowoczesnych samolotów w „Skrzydlatej Polsce”, więc był na bieżąco z najnowszymi trendami w projektowaniu aeroplanów, najbardziej podobały mi się brytyjskie hurricane’y i spitfire’y, podobały mi się niemieckie myśliwce, messerschmitty, przy których polskie pe wyglądały jak jakieś pokraczne łącznikowce, ale bombowiec Łoś też mógł być, w przeciwieństwie do niezgrabnych, ciężkich na łeb dornierów smukły i piękny, najbardziej jednak podobały mi się maszyny pasażerskie, jak lockheed electra, w którym w 1937 roku siedzieliśmy i z którego tak głupio, tak brzemiennie w skutkach, tak niepotrzebnie wysiedliśmy.

Długo przyglądałem się łosiowi na ostatniej stronie okładki „Skrzydlatej Polski” i potem, kiedy już się wszystko zaczęło, wiele jeszcze razy przeglądałem ten numer, zabrałem go nawet ze sobą, kiedy się z tej willi wyprowadzaliśmy.

W ostatni szabas przed wybuchem wojny ojciec wstał wcześnie rano. Pamiętam to doskonale, bo wszystko pamiętam, bardzo jasno i bardzo wyraźnie. Ojciec wstał więc bardzo wcześnie, ja jednak wstałem jeszcze wcześniej, chciałem pobyć sam, bez towarzystwa, w samotności, nawet bez Daniela. Chciałem pooglądać album z samolotami, może jakiś samolot narysować, może którąś z moich ulubionych, fantastycznych konstrukcji, które tworzyłem w wyobraźni z części oglądanych na zdjęciach samolotów i potem przekroje, rzuty i plany takich zmyślonych maszyn przelewałem na papier.

Były to zwykle ogromne samoloty pasażerskie o wielkich, przestronnych kabinach, w których znajdowały się nawet łóżka do spania, toalety i łazienki, i bawialnie. Na zewnątrz kadłubów umieszczałem półsferyczne kabiny obserwacyjne i wieżyczki z karabinami maszynowymi do obrony niewinnych pasażerów.

Samoloty bywały nawet sześciosilnikowe, bo wyobrażałem sobie, że im więcej silników w skrzydłach, tym śmiglejsze będą. Taką właśnie wspaniałą maszynę rysowałem od piątej rano, sam w salonie, w ostatni szabas przed wojną.

Na ogonie wymalowałem mu czerwono-białą szachownicę.

Kroków ojca nie usłyszałem.

– To polski samolot? – zapytał, stanąwszy za moimi plecami.

Potwierdziłem.

– Jak się nazywa?

Zastanowiłem się chwilę. Nie nad nazwą, tę miałem wymyśloną już od dłuższego czasu, ale nad tym, czy mu ją zdradzić.

– Dawid 39b.

– Był jakiś „a”, skoro ten jest „b”?

– Był. Ale go nie narysowałem. Narysowałem od razu „b”. 39b. Dawid 39b.

– Polski samolot nie mógłby się nazywać „Dawid” – powiedział ojciec. – To żydowskie imię.

No więc było nazwy nie zdradzać, oczywiście. Dobrze mi się wydawało, że nie zrozumie. Wzruszyłem ramionami, nie odwracając się znad kartki papieru.

– A dlaczego „be”? – pytał dalej…

– Be jak „bojowy”.

– Aha. Dobrze, Dawidzie 39b. Ja muszę już iść.

Wtedy się odwróciłem. Ojciec miał na sobie zielony, polowy mundur, spięty brązowym pasem. Pierwszy raz w życiu widziałem go w mundurze. Kiedy parę razy wzięli go na ćwiczenia, co zresztą słabo pamiętam, to wychodził z domu i wracał w cywilnych garniturach, mundur fasował na miejscu. Pułk chętnie go na te ćwiczenia brał, a ojciec chętnie się tam wybierał, jakby jechał na zasłużone wakacje – traktowany był tam po królewsku, mimo niskiego stopnia podoficerskiego, bo wyżej plutonowego nigdy go nie awansowano, ale wielkiego boksera, choć żydowskiego, a nie legionistę, w warszawskim pułku fetowano chętnie i na sierpniowych manewrach na północnym Mazowszu organizowano nawet prowizoryczne walki bokserskie.

Teraz zielona, mundurowa bluza ciasno opinała jego potężny brzuch i szerokie ramiona. Na pagonach miał po trzy czerwone belki, na odrobinę siwiejącej już głowie furażerkę. Zdziwiłem się, bo widziałem, że inni szli do wojska w cywilnych ubraniach, dopiero na miejscu dostawali mundury. Własne mundury mieli tylko oficerowie, a mój ojciec, jak już powiedziałem, był zaledwie plutonowym.

– Już masz mundur? – zapytałem.

– Ja tam dobrze wiem, jak jest z mundurami w tym ich cyrkowym wojsku – odpowiedział. – Nie sądzę, żeby się coś przez ostatnie dwadzieścia lat zmieniło. Daliby mi mundur za ciasny i jakieś buty, w których po dwóch kilometrach nogi miałbym w pęcherzach całe. Albo i nie dali wcale. Więc kazałem sobie uszyć na cito.

– I pozwolą ci ten mundur zachować?

– Pozwolą. Mnie pozwolą.

– A dlaczego nie masz rogatywki?

Poprawił furażerkę na głowie.

– Bo mi się te ich idiotyczne rogatywki nie podobają. Wolę furażerkę, wygląda to przynajmniej po ludzku, nie jak z cyrku. W takiej się biłem dwadzieścia lat temu, to teraz też mogę. Często się jeszcze wojsko w furażerkach widzi.

– Karabin też masz swój? – pytałem dalej, pytania zadając mądrzejsze, niż sam zdawałem sobie z tego sprawę.

Roześmiał się.

– Nie, karabin, syneczku, dostanę od Rzeczpospolitej Polskiej. Jeśli karabinu dla mnie starczy. Mam za to co innego…

Sięgnął do kieszeni, pokazał mi mały pistolet, który w niej schował.

– Dla bezpieczeństwa. Gdyby mi jakie oficery za bardzo pyskowały – śmiał się, po czym spoważniał nagle, jakby coś mu tę wesołość ucięło. Matka nie pozwalała mu nigdy pokazywać nam broni, strzegł jej zresztą zawsze przed nami bardzo skutecznie.

Wyciągnął do mnie rękę, przygarnął, niezdarnie, przytulił. Pogłaskał po głowie.

Bardzo go wtedy kochałem, mimo wszystko.

– Nie budź mamy ani Daniela. Niech się wyśpią. Niech odpoczną.

– Kiedy wrócisz? Jak pokonacie Niemców?

– Nie sądzę, żebyśmy pokonali Niemców…

– Jak to…? – przestraszyłem się.

Każda gazeta pisała o tym, jak potężna jest polska armia. A teraz staje się jeszcze potężniejsza, skoro idzie do niej mój ojciec, najpotężniejszy człowiek, jakiego znam. Słuchałem przemówień marszałka Rydza i jakoś nie przekonywały mnie pełne niedowierzania miny ojca czy narzekania mamy, kiedy słuchali ich razem ze mną.

– Tak to. Ale może uda się ich na jakiś czas zatrzymać. Aż się Francuzi ruszą.

Rozpogodziłem się. Tyle mi wystarczy. Że się Francuzi ruszą.

– Mam coś dla ciebie – powiedział.

– Tak? – zapytałem głupio.

Uśmiechnął się i sięgnął do kieszeni. Wyciągnął z niej małe pudełeczko zawinięte w szary papier i przewiązane sznurkiem.

– Otwórz, dopiero jak wyjadę. Należał do wujka Kaplicy. Teraz jest twój.

Pocałował mnie, wyszedł na dwór.

Wiem doskonale, co się z nim działo potem, wiem wszystko.

Wyszedł mianowicie, stanął na chodniku przy Puławskiej, rozejrzał się, poprawił furażerkę, pomacał nielegalny pistolet w kieszeni. Pod płotem na chodniku siedział jakiś polski wyrostek, ojciec kojarzył, że często pętał się po okolicy. Chłopak, wysoki jak na swój wiek, chudy i piegowaty, gapił się na ojca.

Ojciec wyciągnął z kieszeni na piersi srebrną papierośnicę i zapalniczkę, zapalił papierosa, chwilę się nad czymś zastanawiał, po czym rzucił chłopakowi papierośnicę. Ten nawet się nie zdziwił, po prostu schował ją do kieszeni, zerwał się, jakby ojciec rzucił w niego kamieniem, nie prezentem, i uciekł. Ojciec uśmiechnął się, zaklął głośno po żydowsku, zarzucił na ramię niewielki węzełek, jaki zabrał ze sobą z domu, i ruszył przed siebie.

Wtedy jeszcze widziałem go przez okno z salonu.

Widziałem, jak szedł, paląc i – prawie jestem pewien – pogwizdując jednocześnie. Patrzyłem za nim, aż zniknęły mi zupełnie z oczu jego szerokie plecy w zielonym mundurze.

W dłoni trzymałem prezent od niego, pudełeczko wielkości dwóch pudełek zapałek. Rozwiązałem sznureczek, rozdarłem papier, otwarłem pudełko.

W środku był nieduży scyzoryk, prawdziwy gerlach od Kobylańskich, z perłowymi okładzinami i dwoma ostrzami, krótszym i dłuższym. Na dłuższym było wygrawerowane hasło „Socyalizm albo śmierć”, ostrze zaś było bardzo ostre, co natychmiast sprawdziłem. Scyzoryk był piękny i strasznie mi się podobał, i bardzo się ucieszyłem, po czym natychmiast zrobiło mi się przykro: dlaczego tata nie dał żadnego prezentu Danielowi? Dlaczego dał tylko mnie? Czy powinienem teraz ukryć ten prezent przed bratem, żeby nie było mu przykro, żeby nie było mu żal, że nic nie dostał? Ale jak miałbym się nie podzielić z nim radością z prezentu?

Pokazałem więc w końcu scyzoryk Danielowi. Zapytałem fałszywie, czy nie chciałby go dostać ode mnie. Odmówił. Daniel potrafił cieszyć się z mojej radości bez cienia zawiści.

Mój ojciec poszedł zaś przed siebie. Mój ojciec, który od dawna nigdzie piechotą nie chodził, teraz jednak poszedł piechotą, nawet nie tramwajem, wiem, że nie pojechał tramwajem, tylko po prostu poszedł, chociaż do cytadeli, gdzie mieściły się koszary jego pułku, było przecież dobre osiem czy dziewięć kilometrów.

Poszedł, nawet nie spojrzawszy przez ramię na swojego czerwonego chryslera, którego tak lubił, a którego wtedy jeszcze nie zarekwirowali; stał na chodniku przed domem.

Ruszył więc piechotą. Żeby rozchodzić nowe, piechociarskie trzewiki z grubej skóry, podkute gwoździami i dobrze opatrzone owijaczami, żeby rozruszać odwykłe od chodzenia mięśnie, żeby popatrzeć na miasto z innej niż na co dzień perspektywy, żeby cieszyć się mijającym chłodem letniego poranka, pogodą, życiem. Popatrzeć na śpieszące do swych zajęć dziewczyny, na kombinujących coś jak zwykle wyrostków, na samochody, na tramwaje.

Po dwóch godzinach z kawałkiem doszedł do Cytadeli, utykając trochę, bo na prawej nodze zrobił mu się pęcherz. Oficer, biegający po dziedzińcu z obłędem w niewyspanych oczach, sprawdził ojca, skierował go do odpowiedniego sierżanta, ten zdziwił się ojca mundurem i był z tego ojcowskiego munduru posiadania wyraźnie niezadowolony, ojciec jednak zapytał, czy pan sierżant chce Najjaśniejszą Rzeczpospolitą zubożyć o jeden niepotrzebny mundur, a niepotrzebny, bo plutonowy Szapiro mundur już własny posiada. Sierżant pogderał i machnął ręką, po czym odesłał ojca do kompanii ciężkich karabinów maszynowych w drugim batalionie, który pobrawszy przydzielone mu uzbrojenie, sprzęt, umundurowanie, zapas amunicji i żywności, wymaszerował wczoraj z Cytadeli i teraz mobilizował się dalej na Marymoncie, na skraju Lasku Bielańskiego, tak że w drogę marsz, plutonowy.

Ojciec, uśmiechając się od ucha do ucha, zaprotestował, że ma już dość chodzenia, że szedł tutaj aż z Mokotowa i jeszcze nie dostał przydziału, a już ma pęcherze na nogach. Sierżant nawet nie próbował zrozumieć tego żartu, ojciec ruszył więc w dalszą drogę, przeszedł na Marymont, ciągle w znakomitym humorze.

Sam nie rozumiał powodów tej wesołości i to tylko ów znakomity humor jakoś zmącało, właśnie humoru tegoż tajemnicze, niezrozumiałe powody.

W drodze na Marymont zatrzymał się nawet przed witryną jakiejś kawiarni, spojrzał na swoje odbicie w szybie, za którą wystawione były różne ciasta i torty, i zapytał sam siebie, nagle poważny:

– No i czego ci się żydowska morda cieszy? No czego?

Nie wiedział.

A ja wiem.

Ojciec charakterologicznie źle nadawał się na żołnierza. Ostatnie dwadzieścia lat swojego życia spędził, starając się o to, by nikt, zupełnie nikt nie mógł wydawać mu rozkazów, i w końcu, od jesieni 1937 roku już rzeczywiście nikt nie mógł mu rozkazów wydawać, ojciec odsunął się trochę od całej brudnej roboty, nie chadzał już na Kercelak, nie katował się treningami, nie boksował, wszystko się uspokoiło. Mógł żyć normalnie.

Pod koniec 1938 roku dogadał się nawet z bojówkami Bundu, pił wódkę z samym mitycznym nieomalże towarzyszem Bernardem, jak nazywano powszechnie Bernarda Goldsteina, szefa zbrojnego ramienia Bundu, pił też wódkę z Dzięgielewskim z Akcji Socjalistycznej, bojówki PPS-u zrzeszającej chrześcijańskich robotników. Jeden i drugi patrzyli na ojca oczywiście z pewną odrazą, wisiało nad nim to słowo, unterwelt, półświatek, ani Goldstein, ani Dzięgielewski nie pozwoliliby sobie na to, by widzianymi być ze znanym bandytą i bokserem Szapirą, ale niewidziani chętnie z nim rozmawiali, zapijając tę odrazę kolejnymi kieliszkami, potrzebowali go bowiem po swojej stronie, potrzebowali mojego ojca, grozy, jaką budził, ludzi, którzy słuchali go wskutek tej dziwnej, nierozplątywalnej mieszaniny strachu i szacunku, on zaś potrzebował ich, zwłaszcza że mając lat 37 i potem 38, chciał już tylko spokoju, nie chciał już podbojów, zdobyczy i triumfu, chciał siedzieć w fotelu w swojej pięknej willi, czytać gazetę, słuchać radia, popijać piwo i nie czuć tych wszystkich namiętności, jakie dudniły mu w sercu i w duszy przez całe życie. Tak mu się przynajmniej wydawało.

I znalazł ten spokój. Przesiadywał w domu, pilnował interesów, czytał gazety i dużo rozmawiał z ludźmi znającymi się na finansach, mądrze inwestował pieniądze, nie łamał prawa, martwił się zaostrzającymi się stosunkami międzynarodowymi i perspektywą nadchodzącej wojny, pił dużo mniej, nawet trochę dał sobie spokój z babami, jadł i tył.

Po czym nagle zorientował się, że dobiega czterdziestki. Że przez dwadzieścia lat walczył i w końcu wygrał, a teraz nie wie, co ma zrobić z tą wygraną. Że patrzy na swoją żonę, na swoich synów, na swoje pieniądze, na majątek, na całe swoje życie, jakby patrzył na coś, co jest już zamknięte. Kompletne. Skończone.

Może dlatego coś, co miał w środku, coś bardzo małego, bardzo głupiego i na co dzień prawie niemego, cieszyło się z tego, że wyrusza na nadchodzącą wojnę. Oto jeszcze nie umarłeś, Jakubie Szapiro, mówił mu ten głos. Oto coś się jeszcze może wydarzyć w twoim życiu, a wydawało ci się, że już nic się nie wydarzy. Oto wszystko jeszcze przed tobą, złe i dobre.

Ojciec czuł w sobie ten prawie niewidoczny cień radości i bardzo się go wstydził. Ale czuł. Dlatego zapytał o to swojego odbicia w witrynie kawiarni, zapytał ze złością, a potem poszedł dalej i znalazł swój batalion.

Zamieszanie panowało tam potworne. Zmobilizowani właśnie żołnierze tłoczyli się przy nitowanych skrzyniach tłustych kuchni polowych, przyciągniętych tutaj na szprychowych kołach przez zabiedzone konie, przy kuchniach dymiących już ochoczo, z których optymistycznie spoglądającym w przyszłość wojakom wydawano na polepszenie nastroju obfite porcje grochówki.

Na korpusach polowych kuchni żeliwne tabliczki informowały, żeby nie rozpalać przed nalaniem wody, kotły w otworach stale zmieniać, w lesie komin opuszczać, na mostach drewnianych popielnik zamknąć, poniżej zaś podawały czas, jaki od rozpalenia minie do zagotowania wody na kawę, jak również do ugotowania innych podstawowych potraw.

Było południe i był upał, wszędzie pachniało kuchennym dymem, nigdy wcześniej niefasowane mundury wprost z magazynów czuć było naftaliną, a juchtową skórą nowe trzewiki, nerwowo dopasowywane przez spodziewających się forsownych marszów piechurów, przede wszystkim zaś śmierdziało końmi, ich potem i gównem, bo koni w pułku piechoty było niewiele mniej niż w kawaleryjskim. Przeprowadzano dziesiątki tych taborowych rumaków i mierzynów z jednego miejsca na drugie, na pozór bezładnie, przeganiano, zaprzęgano do biedek, taczanek i wozów i jakoś powoli, już na oczach mojego ojca, ta bezładna masa sprzętu, ludzi, koni i materiałów układała się według organizacyjnych schematów, z ich pracowicie wyrysowanymi na papierze trójkątami, kwadracikami i kółeczkami, z krzyżykiem, bez krzyżyka, z przekreśleniem i dziesiątkami innych symboli, a w tych schematach plutony składają się w kompanie, kompanie w bataliony, bataliony w pułki, wszystko rozwija ze stanu pokojowego do wojennego, obudowuje się jeszcze pułkową infrastrukturą, szewcami i krawcami, kucharzami i weterynarzami, rymarzami i telefonistami z rolkami cienkiego drutu, kapelanem, lekarzem i zbrojmistrzem, dwukołowymi biedkami, taczankami, wozami taborowymi, bryczkami, armatami pułkowej artylerii i przeciwpancernymi boforsami, batalionowymi cekaemami i moździerzami, kompanijnymi granatnikami, radiostacjami i całą resztą.

Miejsce mojego ojca w tym powoli porządkującym się chaosie, pełnym krzyków, bieganiny, końskiego rżenia i zagubionych szeregowych bez munduru i przydziału, było określone bardzo precyzyjnie. Ojciec mój, plutonowy Jakub Szapiro, był karabinowym trzeciego karabinu maszynowego w drugim plutonie kompanii ciężkich karabinów maszynowych i broni towarzyszącej drugiego batalionu dwudziestego pierwszego pułku piechoty Wojska Polskiego, noszącego zaszczytne miano „Dzieci Warszawy”.

Jako karabinowego w stopniu plutonowego ojca mojego zadaniem nie było bynajmniej strzelać samemu z karabinu. Tym zajmował się celowniczy. Ojciec mój dowodził tym najmniejszym w wojskowej strukturze pododdziałem, który w kompanii ciężkich karabinów maszynowych każdego pułku wojska polskiego nosił miano karabinu właśnie, będąc w kompanii ciężkich karabinów maszynowych ekwiwalentem drużyny lub plutonu, jak z kolei nazywano najmniejszy pododdział w kompanii strzeleckiej albo sekcji, jak zwano ją w kawalerii.

Będąc karabinowym w stopniu plutonowego, ojciec mój dowodził zaraz po nim w hierarchii oddziału stojącym celowniczym, kapralem Andrzejem Głowackim, w cywilu praskim szewcem, którego zadaniem było strzelać z ciężkiego karabinu maszynowego wzór 30, dalej taśmowym, starszym strzelcem Jerzym Kawulskim, lat dwadzieścia cztery, w cywilu krzepkim kamieniarzem, również z Pragi, który zajmował się pilnowaniem tego, by taśma amunicyjna równo wchodziła do cekaemu, pozwalając jego mechanizmom bez pudła wyłuskiwać z niej kolejne naboje i następnie żwawo odstrzeliwać je ku chwale Ojczyzny, wrogom zaś na pohybel, a prócz tego w jego gestii leżało to, by przy ciężkim karabinie maszynowym były zawsze co najmniej dwie skrzynki amunicji, żeby właściwa była proporcja amunicji zataśmowanej do tej przenoszonej luzem i tym podobne małe starania o jak najsprawniejsze działanie tej wielce udatnej maszynki do zabijania.

To jednak nie wszyscy ludzie, którymi dowodził mój ojciec, bo całkiem liczna była pula żyć ludzkich, które Rzeczpospolita Polska powierzyła ojcu mojemu, aby używał ich ku jej pożytkowi. Po taśmowym następował pomocniczy, strzelec Jan Brzoza, lat dziewiętnaście, uzbrojony teraz w karabinek z bagnetem, ociężały robotnik z Woli, którego zadaniem była obserwacja przedpola i funkcjonowanie jako łącznik karabinowego, dalej dwaj amunicyjni, strzelec Janusz Mączewski, lat osiemnaście, i starszy strzelec Szmul Lubawer, lat trzydzieści dwa, obaj z Otwocka, obaj zbrojni w karabinki z bagnetami, z zawodu odpowiednio maturzysta i kupiec, i na koniec woźnica, na pierwszy rzut oka tępy chłop spod Mławy, strzelec Józef Bania, który jednak pod swą powierzchowną tępotą skrywał serce wrażliwe i czułe, na plecach niósł karabinek, zaś pod swą opieką miał dwukołową biedkę, na której przewożony był wspomniany wyżej pomalowany na oliwkowozielony kolor, polskiej produkcji cekaem wzór 30, z kryjącą lufę pękatą wodną chłodnicą. Opiekował się Bania również ciągnącym biedkę mierzynem, wątłym, chuderlawym konikiem gniadej maści, niewiele większym od osła i podobnie jak osioł tępym. Mierzynek nosił imię Marchew i cała obsługa karabinu od razu Marchewę pokochała gorącą miłością.

Wszyscy spotkali się na rogu Leśnej i Gdańskiej na Marymoncie, gdzie do stanu wojennego mobilizował się drugi batalion. Mojego ojca do pododdziału przyprowadził podporucznik Jelenta, dowódca plutonu cekaemów, zaanonsował go pospiesznie, żołnierze, oto plutonowy Szapiro, o którym może słyszeliście, znany bokser, będzie karabinowym w tym karabinie.

Brzoza o Szapirze słyszał, bo był robotnikiem z Woli. Słyszał o nim, bał się go, ale podziwiał go też i szanował, i na słowa porucznika rozdziawił gębę z wrażenia. Słyszeli coś tam o Szapirze również Głowacki i Kawulski z Pragi, ale niezbyt ich ta wiadomość poruszyła, bo nie interesowali się ani boksem, ani Żydami, gazet nie czytywali, teraz zaś zajęci byli tylko martwieniem się, co też się stanie z ich warsztatami pod ich nieobecność, i żaden z nich nie wierzył, iż odpowiedniej staranności dołożą ci, w których ręce w momencie mobilizacji warsztaty przekazali.

Słyszeli o Szapirze również Szmul Lubawer i Janusz Mączewski z Otwocka. Pobożny Lubawer aż wzdrygnął się na to wstrętne mu nazwisko: Szapiro był dlań kimś gorszym nawet od najgorszego z gojów, Żydem, który wyparł się religii, tradycji i wszystkiego co święte.

W pułku prowadzona była koszerna kuchnia dla żydowskich żołnierzy: strzelec Lubawer ze zgrozą patrzył więc, jak na przywitanie plutonowy Szapiro zamiast udać się do tej kuchni, sięga po talerz grochówki, w której pływają kawałki mięsa ewidentnie świńskiego i zaczyna wcinać grochówkę bezwstydnie i ze smakiem.

Osiemnastoletniemu Mączewskiemu na widok Szapiry świat się zawalił. Właśnie zdał maturę, zamierzał rozpocząć studia na Politechnice Warszawskiej, wstąpił niedawno do Młodzieży Wszechpolskiej, w styczniu uczestniczył nawet w pogrzebie Dmowskiego, a teraz miał służyć pod rozkazami nie tylko jakiegoś tam Żyda, ale najstraszniejszego z Żydów, takiego, którego nie tylko się brzydził, ale jeszcze się bał. Wbił więc wzrok w zawartość swojej menażki, jadł dalej powoli, pełen myśli ponurych i najgorszych przeczuć.

Strzelec Józef Bania rodem z Dzierzgowa w przasnyskim powiecie nigdy nie słyszał o żadnym Szapirze i słyszeć nie chciał, bo jedyne, czego chciał, to aby go czym prędzej z tej wojny do domu puścili, żeby przynajmniej na dożynki wrócić, martwił się zaś tym, czy jego ojcowskiego konia, co to go do wojska razem z nim, Józefem, zabrali, po wojnie do gospodarstwa ojcowskiego Polska odda, czy też konik, o ileż lepszy od mierzynka Marchewy, pójdzie na zmarnowanie. Swoim ewentualnym zmarnowaniem martwił się o wiele mniej niż końskim, bo ludzi w Dzierzgowie nigdy nie brakowało.

Ojciec mój, patrząc na tych ponurych raczej wojaków, oczywiście nic o nich nie wiedział i niespecjalnie go też to, kim są, skąd pochodzą i co mogą o nim myśleć, interesowało. Od sierżanta szefa kompanii wyfasował potrzebne mu poza mundurem wyposażenie, oczywiście nie obyło się bez gderania na to, co to za żołnierz przychodzi w swoim mundurze, ale tak już z moim ojcem było. Mój ojciec robił rzeczy po swojemu. Bo mógł i chciał.

Wyfasował więc tornister, w nim koc, płaszcz, płachtę namiotową, menażkę, zapasową koszulę, onuce, ręcznik, chustkę do nosa, sznurowadła zapasowe, troki, przyrządy do czyszczenia broni, żelazną rację żywności, suchary, przybory do szycia i sztućce, chlebak, w chlebaku zaś sól, manierkę, chleb, mydło, do tego dwie podwójne ładownice na pas, bagnet z żabką, łopatkę, nieśmiertelnik, opatrunek osobisty, karabinek wz. 29 i sześćdziesiąt nabojów i oprócz tego standardowego zestawu, jako dowódca karabinu dostał jeszcze busolę.

Na swój osobisty karabinek popatrzył z zadowoleniem: był to przyzwoity, celny mauzer z Radomia, polskiej produkcji, o wiele lepszy od francuskiego berthiera, z którym przesłużył większość ostatniej wojny, nie mówiąc już o jednostrzałowym austriackim werndlu, jaki wręczono mu razem z pięcioma nabojami, kiedy się w 1919 roku zaciągnął po raz pierwszy. Zapewne dlatego, że spodziewano się, iż tchórzliwy Żydek przy pierwszej okazji porzuci ten karabin albo przejdzie z nim na stronę bolszewików.

Teraz wrócił więc do swojego pododdziału, dojadł resztę zupy i zajął się przeglądem wyposażenia cekaemu, skontrolował wodnik, taśmy, celownik kątowy do ognia pośredniego, sprawdził podstawę i uprząż na mierzynku, o piętnastej zaś dowódca pułku, pułkownik Sosabowski zarządził pogotowie marszowe i krzątanina wcześniej już nerwowa stała się zupełnie szaleńcza.

Dowódca plutonu, podporucznik Jelenta miotał się jak oszalały, bo gdzieś zniknął jego zastępca, sierżant Zadrożny i ciągle nie było koni do biedek amunicyjnych plutonu. Porucznik zabrał więc ze sobą Szapirę, którego znał z ćwiczeń, i poszedł zrobić awanturę kwatermistrzowi.

– Czy ja sam mam te biedki ciągnąć, do kurwy niemytej? – wrzeszczał podporucznik do kwatermistrza, kapitana Adolfa Miecznickiego, który akurat załatwiał sprawy w punkcie mobilizacyjnym drugiego batalionu, nie bacząc, że wrzeszczy tak do starszego stopniem. Uznał, że skoro nie słyszy go dowódca, to łatwo użyć może tej naturalnej przewagi, jaką ma zawodowy oficer nad oficerem rezerwy, nawet wyższym stopniem.

Pułkowy kwatermistrz był łysym Żydem, równie zażywnym, co zasymilowanym, w cywilu adwokatem, teraz zaś kapitanem rezerwy właśnie, jednym z dwóch oficerów pochodzenia żydowskiego w całym pułku. Drugim był podporucznik Zelnik Rotman, dowódca plutonu moździerzy w pierwszym batalionie, który jako fanatyczny bundysta asymilantem Miecznickim gardził i w ogóle nie chciał go znać, a potem poległ.

Miecznicki w końcu na wrzaski Jelenty odpowiedział swoim wrzaskiem, mimo że był doń nieskory, i kiedy już obaj się nawrzeszczeli, to mierzyny do biedek nagle się znalazły, przyprowadził je jakiś zagubiony razem z nimi woźnica i podporucznik Jelenta odszedł z powrotem do plutonu, konie prowadząc własnoręcznie, co mogło uwłaczać jego oficerskiemu autorytetowi i uwłaczało, ale Jelencie za bardzo się spieszyło, bo zaraz mogli trąbić na wymarsz. Mojemu ojcu kazał zostać przy kwatermistrzu, aż się znajdzie Jelenty zastępca. Ojciec więc usiadł na jaszczu artyleryjskim, którego wcale tu być nie powinno, ponieważ bezwzględnie powinien się znajdować w miejscu, w którym mobilizował się pułkowy pluton armat piechoty, nie zaś w kompanii ciężkich karabinów maszynowych i moździerzy drugiego batalionu, ale mimo że nie powinno go być, to jednak był, więc ojciec po prostu na nim usiadł i z nudów popatrywał na Miecznickiego.

Ten zaś nie wyglądał na żołnierza. Był średniego wzrostu, zażywny, ale nie przesadnie otyły, nosił okrągłe okulary, dłonie i cerę miał delikatne, a czaszkę zupełnie łysą. Rysy miał bardzo semickie, co w oczach mojego ojca śmiesznie kontrastowało z tym, że mówił po polsku jak ktoś, kto bez wątpienia nie zna ani słowa w jidysz, bo w jego polszczyźnie nie było nawet śladu, powidoku żydłaczenia, mówił po polsku jak każdy bogaty goj po studiach. Mundur miał szyty na zamówienie i na miarę, maskujący niedostatki niezbyt wojskowej figury, gwiazdki na pagonach pięknie wyszyte bajorkiem, galanterię skórzaną na sobie w pierwszym gatunku, prywatny, nieduży pistolet w kaburze też najlepszy, jaki dało się dostać, ośmiostrzałowy niemiecki walther pp z samonapinaniem.

Ojciec przyglądał się mu, oceniając go i szacując, jak robił to zawsze, kiedy spotkał kogoś wcześniej mu nieznanego.

„No i co – pomyślał sobie z niemądrą satysfakcją, widząc ewidentnie semickie rysy Miecznickiego, wydatne wargi i nos – jakbyś się nie zasymilował, może nawet wychrzcił, to i tak Żyda sobie z gęby nie wymyjesz”.

Kapitan rezerwy Adolf Miecznicki, aktualnie na etacie kwatermistrza dwudziestego pierwszego pułku piechoty, człowiek spokojny, ustatkowany, zamożny, w cywilu mecenas Miecznicki, posiadający utrzymywane z udanej praktyki adwokackiej samochód, mieszkanie, żonę, trzy ładne córki i buldożka francuskiego oraz dwa kosztowne hobby, łowiectwo i młodą kochankę, teraz zaś po prostu potwornie, śmiertelnie wręcz zmęczony Adolf Miecznicki usiadł na drugim jaszczu artyleryjskim, którego być tutaj nie powinno dokładnie tak samo jak pierwszego.

Był trzecią dobę na nogach, bez minuty snu i przed oczami mieniło mu się od długich kolumn z zestawieniami pobranych i wydanych mundurów, karabinów, bagnetów, onuc i butów, od klas koni taborowych, wierzchowych i mierzynów, od worków mąki i połci mięsa, nie pamiętał już, jakie kancelaryjne kwity podpisał, a jakich nie podpisał i dlaczego, napadało go co jakiś czas irracjonalne poczucie, że bez wątpienia złożeniem któregoś z podpisów zasłużył na sąd polowy i że zaraz go rozstrzelają, i teraz nagle poczuł, że ma już absolutnie dość tej mobilizacji, wojska, wojny, wozów taborowych, mundurów, rezerwistów, braku butów w średnim rozmiarze i niedoboru, onuc i zamykając się w bańce smutku, pogrążył się na krótką chwilę, za to jednak głęboko, w melancholijnych rozważaniach o tym, jak ciężko przez dwadzieścia lat pracował na to wszystko, co udało mu się dotychczas w życiu osiągnąć i co zapewne przyjdzie mu teraz tak łatwo stracić.

Cierpiał upokorzenia i biedę jako student, który zaraz po odzyskaniu niepodległości przeniósł się do Warszawy z rodzinnego Lwowa, potem zaharowywał się jako aplikant najpierw sądowy, potem adwokacki, powoli budował markę swojego nazwiska, które już jego ojciec zmienił z Gutlejzer na polsko i przy tym bardzo dostojnie brzmiące Miecznicki, znosił kolejne upokorzenia na aplikacji, ale by zachować szacunek dla samego siebie, opierał się pokusie wychrzczenia, chociaż żydowskich tradycji nie przestrzegał ani go one nie obchodziły. Poglądy polityczne, i owszem, miał, będąc z przekonania liberalnym demokratą, jednak nimi się nie afiszował i jednocześnie, aby nikt nie ośmielił się mu wytykać niedostatków patriotyzmu, ukończył oprócz studiów prawniczych również Szkołę Podchorążych Rezerwy Piechoty w Tomaszowie Mazowieckim, i to ukończył ją z pierwszą lokatą, w nagrodę za co, po odbyciu praktyki dowódczej, otrzymał na promocji oficerskiej stopień porucznika, nie zaś podporucznika. Pilnie potem uczęszczał na ćwiczenia i w końcu nawet awansowano go po dziesięciu latach na kapitana rezerwy, co jak na Żyda i do tego prawnika było w polskim wojsku karierą wręcz błyskotliwą.

Jak do tej pory wszystko w życiu mecenasa Miecznickiego miało sens, bo wszystko podporządkowane było dążeniu do celu, czyli życia dobrego i godnego. I co mu z tego przyszło? Teraz przyjdzie mu jak jakiemuś chłystkowi sypiać pod gołym niebem, jeść z kotła i w końcu na dodatek mogą go jeszcze zastrzelić. I po co mu było to wszystko, skoro głupia wojna przyszła i zepsuła mu to piękne, poukładane życie, na które tak ciężko zapracował? I nie spodziewał się przecież, jako człowiek inteligentny, dobrego tej wojny zakończenia.

Wszystko zatem na nic. I jeszcze etat kwatermistrza, najcięższe chyba, najbardziej odpowiedzialne stanowisko oficerskie w całym pułku, które przydzielono mu oczywiście dlatego, że jest Żydem, a jako Żyd na pewno świetnie potrafi, sam nie wiedział co, liczyć? handlować?

Westchnął ciężko kapitan Miecznicki i po kryjomu łyknął martella Cordon Bleu z płaskiej, metalowej butelki. W cywilu pił niewiele, głównie ze względów towarzyskich, nie czerpał z alkoholu radości, chociaż dobrze go znosił. Wychodząc jednak z mieszkania, już w mundurze, schował do kieszeni piersiówkę z koniakiem, słusznie spodziewając się, że zupełnie na trzeźwo trudno będzie mu tę mobilizację i wojnę przeżyć.

Adolfa Miecznickiego przemyślenia na temat nadchodzącej wojny różniły się więc zasadniczo od przemyśleń mojego ojca, chociaż przecież byli w podobnym momencie życia, w podobnej sytuacji, nie tylko wiekowo.

Miecznicki był od ojca trochę starszy, ale obaj znajdowali się u szczytu kariery, Miecznicki prawniczej, ojciec bandyckiej, które w opinii wielu nie różnią się od siebie jakoś znacznie. Nie spotkali się nigdy na żadnej sali sądowej, po pierwsze dlatego, że ojciec konsekwentnie unikał wymiaru sprawiedliwości. W czasie pierwszej wojny siedział w niemieckim więzieniu w Łomży i potem poprzysiągł sobie, że już nigdy do żadnego więzienia nie trafi, chociażby miał położyć głowę. I nie trafił. Drugim powodem, dla którego ścieżki kariery mecenasa Miecznickiego i mojego ojca nigdy się nie przecięły, było zaś to, że pan mecenas Miecznicki w ogóle się prawem karnym nie zajmował, prawo gospodarcze i sprawy cywilne słusznie uznając za o wiele ciekawsze i lukratywniejsze.

Królestwo

Подняться наверх