Читать книгу Zawisza Czarny. Wielka Wojna - Szymon Jędrusiak - Страница 7
1
ОглавлениеGarbów, wiosna roku Pańskiego 1408
Hanna już od dzieciństwa nie znosiła miasta. Hałasów, smrodu, nieustannej ciżby. Pragnęła zamieszkać w dużym majątku – takim jak sadłowski zamek, który jej ojcu, Tomaszowi z Węgleszyna, wniosła w posagu druga żona, pochodząca z zamożnej rodziny dobrzyńskiej.
Dziewczyna, kiedy tylko mogła, wymykała się spod skrzydeł ciotki Barbary, z którą mieszkała w kamienicy przy krakowskim Rynku, i gnała do Sadłowa. Spędzała tam kilka miesięcy w roku. Duma rozpierała jej serce, kiedy ojciec zasiadał u szczytu stołu, a po bokach zajmowali miejsca liczni biesiadnicy: rodzina, goście i dworzanie. Z rozbawieniem obserwowała, że starają się usadowić jak najbliżej gospodarza. Tylko na nią zawsze czekało wolne krzesło u jego boku.
Hanna znakomicie jeździła konno. Często brała z zamkowej stajni najbardziej rączego wierzchowca i galopowała trawiastymi równinami, zostawiając w tyle eskortę posyłaną w ślad za nią przez troskliwego ojca.
Wielu polskich panów starało się umieścić swe córki na dworze królowej. Nic dziwnego zatem, że i Tomasz z Węgleszyna miał takie ambicje. Hanna jako dwórka młodej Jadwigi mogłaby zdobyć wykształcenie, nabrać dworskiej ogłady, poznać świat. Zapobiegliwy ojciec przygotowywał córkę do tej roli od jej wczesnych lat młodzieńczych. Dziewczyna dużo czytała, uczyła się języków, ćwiczyła w sztuce prowadzenia konwersacji.
Pierwsze zauroczenie, a może nawet miłość, nie umiała wówczas tego rozstrzygnąć, przeżyła w Krakowie. Zachwycił ją Zawisza herbu Sulima, piękny, smukły młodzieniec, o rzęsach czarnych, jedwabistych jak u wytwornej damy; ubogi, ale sławny już rycerz, pasowany przez króla w wieku zaledwie dwudziestu lat, robiący karierę u boku Jana z Tęczyna, starosty sieradzkiego, najpotężniejszego z panów krakowskich.
Stało się jednak tak, że wkrótce potem Zawisza został wysłany z polityczną misją najpierw do Brugii, a następnie do Aragonii. Zniknął na dwa długie lata. Nie napisał do Hanny ani jednego listu. Dziewczyna była zbyt dumna, by wzdychać. Zresztą jej ojciec wymarzył sobie dla córki znacznie lepszą partię niż ubogi rycerz z Małopolski.
Do Sadłowa, na organizowane tam turnieje, oprócz Polaków zjeżdżali także rycerze z Prus i Niemiec. Tak Hanna poznała Zygfryda, młodzieńca ze sławnego rodu von Dohnów. Rycerz szybko przekonał do siebie jej ojca. Hannie pochlebiało, że urodziwy pruski szlachcic, do którego wzdychały wszystkie panny, wodził za nią oczami. Szybko się w nim zakochała. Trochę też było w tym i przekory: Hannę bolało, że Zawisza na ten długi czas, jaki spędził w Aragonii, zupełnie o niej zapomniał, mimo że rozstawali się czule jak kochankowie. A potem doszło jeszcze rozczarowanie, że o nią nie walczył, gdy o jej zażyłości z Zygfrydem huczał już cały Kraków.
Zanosiło się na ślub, gdy nagle latem roku 1395 Hannie zatrzęsła się ziemia pod stopami. Zygfryd został zamordowany. Podobno zabił go w bójce na noże przyjaciel Zawiszy, Aragończyk z Saragossy, Aaron. Ludzie jednak z niedowierzaniem kręcili głowami. Nikomu nie mieściło się w głowie, że młody Żyd, nieobyty z bronią, mógł zasztyletować tak sławnego i zaprawionego w bojach rycerza.
Dwa lata później Hanna poślubiła Zawiszę.
Sam Jagiełło przesłał do jej ojca, Tomasza z Węgleszyna, list, w którym sławił czyny Sulimy i jego oddanie dla Korony. Jak więc ona, skromna panna, mogła sprzeciwić się królowi? Jeszcze raz oddała serce rycerzowi. Wszystkie szlachcianki, bogate i ubogie mieszczki znów płonęły zazdrością.
Co ciekawe, także jej ojciec zmienił zdanie. Tak jak wcześniej patrzył na Zawiszę wilkiem, tak później gorąco poparł jego kandydaturę. Hanna nigdy nie domyśliła się przyczyn tej nagłej odmiany. Przypuszczała, że sprawiły to autorytet króla i rosnąca sława rycerza.
Hanna nie wiedziała, że kasztelan sandomierski i starosta wielkopolski, Tomasz z Węgleszyna, został zdemaskowany jako krzyżacki szpieg. Nie wtrącono go jednak do więzienia i nie osądzono. O jego zdradzieckiej działalności wiedziało zaledwie kilka osób. Polski wywiad przeciągnął go na swoją stronę. Prowadzenie podwójnego agenta to niezwykle trudna sztuka. I wielkie ryzyko. Jak wielkie – miało się okazać kilkanaście lat później.
Garbów, rodzinna posiadłość Zawiszy, w niczym nie przypominał sadłowskiego majątku, jednak Hanna odczuwała tak silne pragnienie ucieczki z miasta, że na to nie zważała. Poza tym była przy nadziei. Łatwiej dziecko na wsi wychować. Więcej służby, przestrzeni, powietrza i dobrego jedzenia.
Położona na skraju wsi siedziba Sulimy mogła uchodzić raczej za dom zamożnego sołtysa niż rodową posiadłość jednego z najsławniejszych polskich rycerzy. Stanowiły ją modrzewiowy dwór z gankiem, kilka budynków gospodarskich, sad i pasieka. Dostępu do zabudowań broniło solidne ogrodzenie z zaostrzonych pali wzmocnionych bitymi poziomo płazami. Wjazdu strzegła równie solidna brama okuta żelazem i osłonięta daszkiem.
W chłodne dni w otwory okienne wstawiano ramy obciągnięte błonami z pęcherza; na noc zamykano drewniane okiennice. Od pierwszych dni pobytu w Garbowie Hanna prosiła męża o powiększenie okien w głównej izbie i zastąpienie błon szklanymi taflami, które można było sprowadzić z Krakowa. Poza obietnicami niewiele uzyskała. Z czasem przyzwyczaiła się do mroku niskich komnat o drewnianych, spękanych ze starości i poczerniałych od dymu ścianach.
Dom wypełniała woń goździków, a także majeranku, czarnuszki i innych ziół. Hanna upodobała sobie zapach róży. Latem, gdy kwiatów było pod dostatkiem, służące sporządzały aromatyczną wodę, by potem zimą, zawsze przed niedzielą, skrapiać nią wyszorowane do czysta podłogi. Kobieta czuła się tu bezpiecznie, bo ludzie we wsi miłowali swego pana i nieba by mu chętnie przychylili. Pokochali też jego piękną żonę.
Niedoszła dwórka królowej Jadwigi nosiła się teraz jak wieśniaczka i taki tryb życia prowadziła. Nauczyła się też zarządzać gospodarstwem. Pociechę w troskach znajdowała w opiece nad synkiem Mikołajem, który wyrastał na zdrowego, ale bardzo delikatnego i wrażliwego chłopca. Chętniej sięgał po książki niż po mieczyk, który ojciec polecił wykuć miejscowemu kowalowi.
Drugie dziecko, dziewczynka, zmarło kilka dni po porodzie. Hanna długo chorowała w połogu. Rozpaczano już we wsi, że ich pani podzieli los świętej królowej Jadwigi. Hanna, dzięki Bogu, przeżyła. Coś jednak w niej pękło, tak jak przed laty w jej matce, i nie mogła mieć już więcej dzieci.
Ludzie w tych trudnych czasach, czy możni, czy biedni, nie poświęcali wiele uwagi niemowlętom. Starano się jedynie, by przeżyły. Jednym się udawało, innym nie, wedle boskiej woli. Śmierć tak bardzo upodobała sobie dzieci, że nie przywiązywano się do nich zbytnio.
Z Hanną było inaczej. Miała świadomość, że Mikołaj to jej jedyne dziecko, i świata poza nim nie widziała. Zwyczaj nakazywał, by chłopcy pozostawali pod opieką kobiet do siódmego roku życia, nie dłużej. Mikołaj zaczynał już rok ósmy. Najwyższy czas, by rozpocząć naukę rycerskiego rzemiosła pod okiem ojca. Tyle że ten więcej czasu spędzał na legacjach i wojennych wyprawach niż w rodzinnych włościach.
Hanna tak bardzo przyzwyczaiła się do tęsknoty, że przestała ją odczuwać. Chwilami cieszyła się w duchu, że Mikołaj tyle czasu spędza ze starszym bratem Zawiszy Kruczkiem, który zastępował chłopcu ojca. Kruczek wiele lat temu został ciężko raniony w potyczce, ledwie uszedł z życiem. Bóg go ocalił i z rycerza przeobraził w rolnika. Ludzie gadali, że jest niespełna rozumu. Ale Hanna tak nie uważała. Patrzył na świat inaczej, dostrzegał rzeczy, których inni nie widzieli, a zwykłe codzienne troski miał za nic. Hanna z ufnością zostawiała Mikołaja pod jego opieką. Dzięki temu chłopiec więcej wiedział o cieleniu się krów niż o budowie łuku. I oby tak zostało jak najdłużej.
Przed rokiem Mikołaj rozpoczął pod okiem matki naukę czytania i pisania. Szybko robił postępy. Miał do tego prawdziwy talent. Hanna nie sprzeciwiałaby się, gdyby jej syn wybrał karierę duchowną. Dość miała trosk z mężem.
Zawisza pojawiał się w Garbowie na kilka miesięcy w roku. We wsi nastawał wówczas czas świąteczny. Pan, sławny rycerz, najpierw pił wiele dni w karczmie z miejscową szlachtą i chłopami, dzieląc się nowinami ze świata, a potem zabierał Hannę na kilka tygodni do Krakowa. Przywdziewała wtedy dworskie suknie, bywała na Wawelu, kilka razy dostąpiła zaszczytu wspólnej wieczerzy z królem i królową. Ile potem było opowiadania w Garbowie!
W mieście czas odmierzało bicie kościelnych dzwonów, były zegary. Tu, na wsi, czas płynął niespiesznie, prawie niepostrzeżenie, jak nizinna rzeka. Rytm dnia wyznaczał brzask, następnie świt, i tak w jasności dzień płynął aż do zachodu słońca, potem zmierzchu, a na koniec przychodziła pora zapalania świec, kładzenia do snu Mikołaja, udawania się do szerokiego pustego małżeńskiego łoża. O północy wszelkie życie zamierało. Pianie kogutów zwiastowało nowy dzień.
Tak minęło osiem lat: spokojnych, podobnych do siebie, odmierzanych porami roku i odświętnymi wizytami w Krakowie.
Dopiero wiosna 1408 roku zasiała w ludzkich sercach niepokój.
Najpierw w wigilię Świętego Mateusza, 23 lutego, po zmierzchu, pojawiła się na północnej części nieba krwawa zorza; otoczyła wkrótce cały nieboskłon, zamykając ludzi pod gorejącą ogniem kopułą. Ustąpiła tuż nad ranem wyparta przez wschodzące słońce. A pod koniec kwietnia, dokładniej w noc po Świętym Marku, na niebie rozbłysła kometa, która warkocz zwracała ku północy, a głowę kierowała ku wschodowi, ku Litwie. I jakoś nad Garbowem szczególnie złowieszczo zapłonęła. Jedni wróżyli z tego zjawiska morowe powietrze lub wojnę, inni zgon samego króla albo jakiegoś księcia, a na pewno klęskę nieurodzaju. Jeszcze inni, ponieważ wyraźnie zmierzała w stronę Litwy, tam najgorsze nieszczęścia przewidywali i to przed końcem roku.
Nadszedł pierwszy czwartek maja roku Pańskiego 1408. Dzień przepierek. Hanna wydała polecenia służkom i odprawiła je nad rzekę. Sama zaś, jak to miała w zwyczaju, poszła drogą wiodącą do pobliskiego lasu, przed którym rzeka skręcała nagle w bok, jakby bała się jego mroków.
Uszła kilkadziesiąt kroków leśną ścieżką, gdy usłyszała głośny szelest. Zaniepokojona odwróciła głowę. Tej wiosny, po srogiej zimie, nawiedziła te strony plaga wilków. Bestie porywały bydło i owce, podchodziły do wsi. Myśliwi je przegnali, od miesiąca się tu nie pokazywały, ale może znów zachciało im się łatwego żeru.
Kilkanaście kroków przed nią wyszedł nagle z podszytu jakiś mężczyzna, mieszczanin albo kupiec. Ubrany z cudzoziemska, w obcisłe spodnie z czerwonymi nogawicami i krótki kaftan z rękawami zaokrąglonymi ku górze. W pierwszej chwili odetchnęła z ulgą, ale zaraz potem ogarnął ją piekący wstyd, że wygląda jak wieśniaczka. Miała nieosłoniętą głowę, zarzuconą na giezło zgrzebną tunikę i buty domowej roboty ze skóry ściągniętej rzemieniem.
Nie czuła lęku; słyszała głosy bab robiących pranie w zakolu rzeki. Wystarczy, że głośniej krzyknie, a natychmiast przybiegną. Zresztą, kto ośmieliłby się ją tu napaść. Przez osiem lat nikt tu na nią nawet głosu nie podniósł.
Mężczyzna w czerwonych spodniach uniósł dłonie na znak przyjaznych zamiarów. I powoli zmierzał w jej stronę. Uspokoiłoby ją to całkowicie, gdyby nie to, że patrzył na nią wzrokiem myśliwego.
Dwaj mężczyźni opuścili Dortmund w marcu roku Pańskiego 1408. Jeden z nich pełnił funkcję komisarza śledczego, drugi notariusza. Obaj biegle pisali i czytali. Nosili się niezwykle starannie nawet na podrzędnych drogach czy śpiąc w najpodlejszych gospodach. Poruszali się konno. Cały ich bagaż podróżny – ubrania na zmianę, kilka zwojów sznura, zapas papieru, inkaust, prostokątna skrzynka zawierająca pięć mizerykordii – mieścił się w sakwach zarzuconych na trzeciego konia. Pisma z pieczęcią arcybiskupa Kolonii, które otwierały każde drzwi w chrześcijańskim świecie, oraz pieniądze trzymali przy sobie.
Za uzbrojenie mieli jedynie puginały – jelcowe z dwusieczną głownią ostro przechodzącą w sztych. Nosili je po rycersku, na pasie przy prawym biodrze. Posługiwali się nimi na tyle sprawnie, że innej broni nie potrzebowali.
Mężczyźni dotarli do Garbowa pod koniec kwietnia. Byli bardzo biegli w swoim fachu. Wykonywali go już od dwudziestu lat. Potrafili odszukać każdego, wszędzie.
Notariusz, drobniejszy, w obcisłych czerwonych spodniach, mówił płynnie po polsku. Komisarz, masywniejszy, z ciężkimi jakby odlanymi z brązu ramionami i potężnymi rękami, był z pochodzenia Węgrem i władał tym językiem równie sprawnie jak niemieckim.
Dlatego wybrano ich do tej misji.
Zadanie wydawało się trudne, męczące i czasochłonne. Spodziewali się, że spędzą poza Dortmundem co najmniej rok, jeśli nie dłużej.
Początkowo los im sprzyjał. Odnalezienie siedziby słynnego polskiego rycerza nie sprawiło im najmniejszej trudności. Dowiedzieli się też, iż pan Garbowa udał się na Węgry. Znakomicie.
Po dwóch tygodniach tkwienia w okolicy i obserwowania dworku znali już rozkład dnia Hanny Zawiszyny. Widzieli, że ludzie czują się tu bezpiecznie. Nikt z okolicznych łajdaków nie ośmieliłby się podnieść ręki na nikogo z otoczenia rycerza. A zwłaszcza na jego żonę. Ta chodziła beztrosko nad rzekę z jakimś brzdącem, pewno synem. Spokojnie więc czekali, aż pójdzie tam sama.
Ich cierpliwość została nagrodzona.
Mężczyzna w czerwonych spodniach posuwał się równo z nią lasem, skryty za gęstym podszytem. Komisarz trzymał się z tyłu. Gdy kobieta przeszła kilkadziesiąt kroków, mężczyzna w czerwonych spodniach wyprzedził ją i wyszedł jej na spotkanie.
Hanna się zatrzymała. Przybysz był starannie odziany. Miał drobne dłonie, którymi nie mógłby wyrządzić krzywdy. Uniósł je na znak, że nie ukrywa broni i ma przyjazne zamiary. Zabłądził, jak to czasami kupcom się zdarza. Szedł lasem, najkrótszą drogą do wioski, zobaczył, że ktoś idzie ścieżką, więc zszedł, by zapytać. Nic nadzwyczajnego, prawda?
Kobieta patrzyła nieufnie. Była tak zaabsorbowana, że nie usłyszała cichych kroków drugiego mężczyzny. Notariusz szedł w jej stronę najpierw powoli, po kilku krokach przyspieszył. Hanna zachowała się tak, jak wcześniej przewidzieli obaj mężczyźni, jak zawsze zachowują się kobiety: niepokój wziął górę nad ciekawością. Odwróciła się, by uciec. I stanęła oko w oko z masywnym komisarzem.
Ten uderzył ją pięścią w usta. Ciężki, żelazny cios rozciął jej wargi, wyłamał górne zęby. Upadła na plecy bez przytomności.
Notariusz wziął ją pod ramiona i przeciągnął na drugą stronę ścieżki. Stał tam dąb z grubym konarem na odpowiedniej wysokości. Wybrali to miejsce już wcześniej. Gwoli ścisłości – wybrali kilka miejsc. W zależności od tego, w którą stronę udałaby się ich ofiara.
Komisarz wyjął z sakwy sznur. Sprawnie zawiązał pętlę, założył ją nieprzytomnej kobiecie na szyję. Notariusz przerzucił linę przez konar. Działali w ciszy, szybko, ale nie nerwowo. Jak fachowi rzemieślnicy, którymi w istocie byli.
Komisarz jako silniejszy zaparł się nogami i zaczął ciągnąć sznur. Kobieta powoli unosiła się z ziemi. Najpierw głowa, potem ramiona, biodra. Buty przez chwilę szorowały piętami po trawie, potem też oderwały się od podłoża. Mężczyzna w czerwonych spodniach objął wisielca w kolanach, by zatrzymać upiorny wahadłowy ruch, który go przyprawiał o mdłości. Potem wspiął się na palce, objął ofiarę nieco powyżej bioder i ugiąwszy raptownie kolana, własnym ciężarem pociągnął ją w dół. Rozległ się wyraźny trzask pękających kręgów.
Zdjął kobiecie buty. Uważał, że wisielec musi pozostać boso, jeśli ma zrobić odpowiednie wrażenie. Ukazały się białe jak śnieg stopy. Zadziwiająco zadbane. Oprawca nie spodziewał się, że te uszyte z byle jakiej skóry chłopskie trzewiki kryją tak zadbane stopy. Kobieta musiała im poświęcać wiele uwagi. Chciałby zobaczyć miny wieśniaków, gdy znajdą swoją panią. Niestety, rozsądek nakazywał im opuścić to miejsce jak najszybciej.
Podeszwy butów owinęli wcześniej szmatami. Dzięki temu stąpali cicho, nie pozostawiając żadnych śladów. Teraz pozacierali wszystkie inne. Byli w tym mistrzami.
Notariusz wyjął z pudełka jedną z pięciu mizerykordii i pewnym ruchem wbił ją w drzewo. Sprawdził, czy utkwiła w korze wystarczająco głęboko. To jedyny znak, jaki mieli po sobie zostawić.
Zazwyczaj o ich obecności świadczył wbity w drzewo zwykły sztylet. Tym razem jednak wyposażono ich w rycerskie mizerykordie. Wszystkie miały cienką i ostrą głownię, którą łatwo było przecisnąć przez spojenia zbroi i zadać powalonemu rycerzowi śmiertelny cios. W okładzinach z rogu jelenia, którymi obłożono trzon rękojeści, widniały wygrawerowane litery „SSGG”.
Zamykając pudełko, notariusz westchnął. Zostały jeszcze cztery sztuki. Przeliczył je wzrokiem, choć nie spodziewał się, by po użyciu jednej z pięciu wynik mógł być inny.
Cztery mizerykordie. To oznacza jeszcze wiele miesięcy poszukiwań, śledzenia, wyczekiwania na dogodną okazję. Znali nazwiska i w przybliżeniu miejsca pobytu kolejnych ofiar. Mieli udać się teraz na północ, do Prus, potem na Węgry, potem do Krakowa, na koniec znów do Prus. Kolejność następnych egzekucji została im narzucona z góry. Gdyby nie to, zaoszczędziliby sobie włóczęgi po świecie tam i z powrotem.
Następne trzy zadania dotyczyły mężów. Na koniec, znów niewiasta. Mężczyzna w czerwonych spodniach był przesądny i uważał to za złą wróżbę. Co druga baba to czarownica. Nigdy nie wiadomo, czy od wieszania takiej czort się jakiś do człowieka nie przyklei.