Читать книгу Dziennik łowcy przygód - Szymon Radzimierski - Страница 8

Оглавление

Nie lubię nie mieć nic do zrobienia, bo nuda to mój największy wróg – no może jeszcze szpinak (bleee!), ale to już inna historia. Kiedyś leciałem takim fajnym samolotem, gdzie w oparciach były ekraniki; mogłem sobie wtedy w coś pograć czy obejrzeć film, a tu – niestety – ich nie ma. Może to i lepiej – wyciągam jeden quiz po drugim i robię po kolei. Nawet nieźle mi idzie. Tylko ile można rozwiązywać zagadki? Ja po dwóch godzinach mam dosyć. Na szczęście wziąłem ze sobą dziennik i mogę trochę w nim popisać. Po co mi ten dziennik? Spoko, przemyślałem to – z wielu wyjazdów, na których byłem dużo wcześniej, niewiele pamiętam, ale wtedy nie umiałem jeszcze pisać. Teraz umiem i „trzeba to wykorzystać, żeby pamiętać o różnych fajnych zdarzeniach” – tak mówili rodzice, jak mi kupili ten dziennik. Nie byłem przekonany, czy będzie mi się chciało na wakacjach pisać, ale to nawet niezłe. A jak się to potem świetnie czyta! Mogę też dać go do przeczytania tobie, żebyś się poczuł, jakbyś był tam ze mną. Dla mnie to pisanie jest OK. A ty próbowałeś kiedyś? Rodzice mówią, że dzięki temu będę też dobry z polskiego, ale samo to nie przekonałoby mnie do prowadzenia dziennika. No jaki LOL mi cię[1], to w końcu wakacje! Co innego, jeżeli to robię dla siebie. Poza tym uwielbiam gadać, gadać i gadać, a pisanie tego dziennika jest jak gadanie do przyjaciela.


No dobra, z tego wszystkiego zapomniałem napisać, gdzie lecimy, a to przecież najważniejsze! Borneo – sama nazwa brzmi jak niezła przygoda, wiesz… dzika dżungla, dziwne zwierzęta, łowcy głów, Tarzan na lianach… I już pamiętam, jak to się zaczęło! Jakiś czas temu obejrzałem z rodzicami bardzo ciekawy program o orangutanach na Borneo. Lubisz takie filmy? Ja uwielbiam! Zawsze jest tam superbohater-podróżnik, który jedzie w jakieś niebezpieczne miejsce i ma takie przygody, że można paść. Potem zwykle mi się to wszystko śni, ze mną w roli głównej. Stwierdziliśmy, że bardzo, ale to bardzo chcielibyśmy tam pojechać. Nie było to takie proste, bo musieliśmy znaleźć jakieś tanie bilety. Szukanie takiej okazji jest jak łowienie ryb. Siedzisz i siedzisz, a tu nic. No, ale ja na razie nie umiem łowić ryb. W końcu jednak moim rodzicom udało się coś wyszperać i właśnie lecimy na Borneo! A tak dla twojej wiadomości – wiesz, co to znaczy, że udało się kupić tanie bilety? Ja już wiem… to oznacza baaardzo długą podróż i bardzo ­duuużo przesiadek na różnych lotniskach, żeby dotrzeć do celu. Dobra, muszę się trochę przespać, bo potem będę padnięty jak kawka, a tego nie lubię. Nikt nie lubi, kiedy jestem zmęczony, bo bywam marudny.



Jestem już w kolejnym samolocie. Kilkugodzinna przerwa na spanie bardzo mi się przydała. Trochę skopałem Daddy’ego przez sen, ale on już się do tego przyzwyczaił. Jakoś nie potrafię spokojnie spać, tylko się rzucam. Troszeczkę. W domu raz się nawet obudziłem na podłodze, a nie pamiętam, żebym spadał… Teraz już lecimy bezpośrednio na wyspę. Aha, zapomniałem ci powiedzieć, że Bornego to wyspa. I to ogromna – największa w Azji i trzecia na świecie. Dzieli się ona na dwie części: jedna należy do Malezji, a druga do Indonezji. Niby nazwy podobne, ale to całkiem inne kraje. Część malezyjska jest na północy, a indonezyjska na południu i nazywa się Kalimantan. Ładnie, prawda? My zdecydowaliśmy się na Kalimantan, bo jest tutaj znacznie mniej turystów niż na północy – przynajmniej tak piszą, ale dopiero na miejscu okaże się, jak jest naprawdę. Tak sobie myślę, że skoro w Kalimantanie nie ma prawie dróg, bo wszędzie jest dżungla, a jak już są, to podobno kiepskie, w wiele miejsc trzeba dolecieć samolotem albo płynąć ­długo łodzią… hmmm, to pewnie niewielu ­ludziom chce się tutaj pchać, no nie? Jest nadzieja.



W końcu jesteśmy w Putussibau! Ile czasu nam to zajęło? Jakieś półtorej doby. To jeszcze nic, bo kiedyś lecieliśmy na wakacje prawie trzy dni! Myślałem wtedy, że umrę po drodze. Więc te trzydzieści parę godzin to pikuś. Jak tylko wysiadłem z samolotu, zobaczyłem, że lotnisko jest bardzo małe. Sam samolot też nie był ani zbyt duży, ani szczególnie nowy… Ale ja już się przyzwyczaiłem i nie boję się takich samolotów. Kiedyś lecieliśmy nawet jednym, co miał skrzydło pozaklejane taką grubą, srebrną taśmą. Wyobrażasz sobie moją minę, gdy to zobaczyłem? Jak wylądowaliśmy w Putussibau, to na początku myślałem, że lotnisko jest gdzieś z drugiej strony, bo ten budynek przed nami to wyglądał raczej jak duży, piętrowy dom. Najlepsze jest jednak to, że nie ma tu żadnych turystów. Dosłownie żadnych! Byliśmy jedynymi Europejczykami wysiadającymi z samolotu. To mi się podobało – wszyscy nas oglądali, pozdrawiali, uśmiechali się. Rzeczywiście, Kalimantan nie jest szczególnie turystyczny.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 Pewnie nie słyszałeś powiedzenia „jaki LOL mi cię”, bo wymyśliliśmy je razem z siostrą. LOL oznacza po angielsku lots of laughs, czyli „kupa śmiechu”. Używa się go zamiast polskiego „ale jaja” lub „ale numer”. Moja starsza siostra Ala, jak chciała się ponabijać z tego, co powiedziałem, to rzucała: „Taaa, jaki żal mi cię”. Któregoś dnia wygłupialiśmy się i byłem tak podekscytowany, że się pomyliłem i zamiast „żal” powiedziałem „LOL”. Tak powstało „jaki LOL mi cię”. Teraz już weszło to do naszego słownika rodzinnego i do mojego języka szymońskiego. Też masz takie domowe powiedzonka, których nikt inny nie kuma? Aha, żebyś nie musiał się domyślać, o co chodzi, jak będę używał jakichś szymońskich słówek, to w przypisach znajdziesz tłumaczenie na polski.

Dziennik łowcy przygód

Подняться наверх