Читать книгу 1968. Czołgiem na Czechosłowację - Tadeusz Oratowski - Страница 7
Początek długiego marszu
ОглавлениеZ ciężkim sercem żegnałem się z Matką i z całą rodziną, z przyjaciółmi, ze znajomymi i z tym wszystkim, co pozostawiałem w moim ukochanym Lublinie, a mój wewnętrzny głos mówił mi, że ze swym rodzinnym miastem rozstaję się na zawsze i pewnie nigdy już tu nie powrócę...
Pomyślałem więc: żegnajcie moje młodzieńcze lata, żegnajcie wszystkie miłe memu sercu kąty i zakamarki lubelskiej starówki!
W podłym nastroju powlokłem się z całym swym kawalerskim dobytkiem na drugi koniec Polski – do Wrocławia, gdzie wraz z pozostałymi kolegami z mojej promocji miałem zameldować się w Wydziale Kadr Śląskiego Okręgu Wojskowego. O ustalonej godzinie zebrano nas w sali odpraw, gdzie wręczono nam skierowania do poszczególnych dywizji rozlokowanych na obszarze całego SOW. Rozjechaliśmy się więc już w znacznie mniejszych grupach do sztabów poszczególnych dywizji w: Żaganiu, Opolu, Gubinie, Krośnie Odrzańskim i Nysie. Mój azymut wyznaczony został na Krosno Odrzańskie. Niewiele wiedziałem wówczas o tym garnizonie, a z tego, co gdzieś tam w kuluarowych rozmowach do mnie dotarło wynikało, że jest to po prostu... grajdoł i okropne zadupie!
Gdy wreszcie późną nocą pociąg z Wrocławia dowlókł się do naszej stacji docelowej, wysiedliśmy na niewielkim dworcu, wyglądającym dość ponuro w skąpym oświetleniu jedynej latarni, ustawionej między dwoma peronami. Przed stacją czekała już ciężarówka, która miała dowieźć nas do sztabu dywizji. Z dworca kolejowego ujechaliśmy około 2–3 km, nie dostrzegając przy tym żadnych śladów gęściejszej zabudowy czy ludzkich osiedli. Po chwili wjechaliśmy na stary most kratownicowy na Odrze, zdezelowany i huśtający się pod ciężarem samochodu. Na jednym z elementów mostu zawieszona była na drucie latarnia, która poruszana przez wiatr skrzypiała i wydawała niemiłosierne piski. Po chwili samochód zaczął wspinać się dość stromym podjazdem po nadrzecznej skarpie i tu dopiero dostrzegliśmy kila stojących wzdłuż ulicy domów i pawilon sklepowy. Wkrótce też dotarliśmy do celu naszej podróży i ciężarówka wjechała na podjazd przed budynkiem sztabu dywizji.
Po tym, co zobaczyłem, poraziła mnie myśl, że w takim miejscu (czyt. zadupiu) przyjdzie mi pełnić służbę i mieszkać przez kilka wykreślonych z życiorysu lat. Czy tu żyją jacyś ludzie? Po drodze nie widać było przecież żadnych oznak życia – ludzkich osiedli czy domostw.
Losie ty mój, czym zasłużyłem sobie na taką pokutę?!
Po wyładowaniu się z ciężarówki zjawił się oficer dyżurny jednostki, wskazał nam kwatery w znajdującym się tuż obok hotelu garnizonowym i podał ustalony termin naszego spotkania z dowództwem dywizji. Po śniadaniu w kantynie jednostki czekał nas kolejny etap „obróbki personalnej”.
Na sali odpraw odbyło się zapowiedziane spotkanie z dowództwem 4. DZ. Wprowadzono nas w realia dotyczące miejsc przyszłej służby i poinformowano, że garnizony naszej dywizji dyslokowane są na ziemi lubuskiej: w Gorzowie Wielkopolskim, w Międzyrzeczu, w Krośnie Odrzańskim, w Wędrzynie, w Sulechowie i w Świebodzinie. Dla nas zaś, pancerniaków, możliwy jest przydział do tych pierwszych czterech miejscowości, przy czym Gorzów to metropolia (z tramwajami!), zaś pozostałe dwie to małe, senne miasteczka, a Wędrzyn (zwany „Las Vegas”) – to już samo dno dna!
W ogromnym napięciu oczekiwaliśmy więc werdyktu szefa kadr dywizji o tym, kogo i gdzie los przeznaczył. Dowiedziałem się, że wraz z grupą blisko 25 oficerów różnych specjalności pozostaję w Krośnie Odrzańskim, z przydziałem do 11. pułku zmechanizowanego, w którego strukturze występuje także batalion czołgów. Trochę nie w smak było mi to, że nie trafiłem do pancerniaków, lecz do pułku piechoty. Zawsze co swoi, to swoi, a nie jakieś tam „zające”. Z drugiej jednak strony ucieszyłem się z takiego obrotu sprawy, bo Krosno wprawdzie maleńkie, ale zawsze miasteczko, a nie leśna głusza, jak w Wędrzynie, gdzie psy d... szczekają!
Usilnie starałem się zdobyć informację o mieścinie, jaką było Krosno Odrzańskie, i najbliższej okolicy... Wyczytałem w przewodniku turystycznym po ziemi lubuskiej, że jest to stary, słowiański gród nad Odrą usytuowany w miejscu przeprawy przez rzekę, której bronił w 1015 r. przed najazdem wojsk niemieckich nasz Bolo Chrobry i zalazł za skórę cesarzowi Henrykowi II!
Z okresu średniowiecza i czasów bardziej nam współczesnych niewiele tu jednak pozostało, bowiem zwycięska Armia Radziecka nie omieszkała zburzyć i spalić tego miasteczka nieomal doszczętnie. Jak wynikało z różnych relacji, był to odwet za ustrzelenie przez niemieckiego snajpera radzieckiego generała, który podczas zwycięskiego pochodu na Berlin zapragnął w czasie popasu zażyć kąpieli w Odrze. W akcie zemsty Sowieci ściągnęli tu wówczas całą posiadaną pod ręką artylerię i przy jej pomocy wymierzyli germańskiemu miasteczku sprawiedliwość! Efekt zaś ich skuteczności widoczny jest do dzisiaj.
Zniszczeniu uległo ok. 70% zabudowy miasta rozlokowanego na prawym, niższym brzegu Odry. Obraz tego, co zobaczyłem nocą spod plandeki ciężarówki, w drodze z dworca kolejowego, nie wyglądał zbyt pięknie. Jednak późniejsza konfrontacja pierwszych i niezbyt miłych wrażeń z rzeczywistością spowodowała diametralną zmianę moich wyobrażeń i oceny walorów tego miasteczka i najbliższej okolicy.
Z okresu świetności Krosna ostał się tu jedynie, dominujący wśród pozostałej zabudowy, późnobarokowy kościół i zniszczone fragmenty starego piastowskiego zamku z resztkami murów obronnych. W tej części miasta znajdował się także dworzec autobusowy PKS, szkoła muzyczna, bank, trochę sklepików, no i jedyna wówczas w mieście knajpa o wdzięcznej nazwie „Flis”, często odwiedzana przez cumujących przy moście barkarzy z Żeglugi Odrzańskiej.
W czasie wylewów wód Odry na okoliczne poldery, co zdarzało się regularnie, przynajmniej 2–3 razy w roku, nisko położona część miasta, oglądana z przeciwległego wysokiego brzegu, wyglądała niczym wyspa na morzu, do której dojechać można było tylko przez cztery, kolejno usytuowane po sobie mosty.
Na drugim, północnym i wysoko wznoszącym się brzegu rzeki, rozlokowane były tarasowo piękne wille przedwojennych dygnitarzy. Natomiast w górnej części miasta, pośród regularnie ukształtowanego układu ulic, znajdowało się kilka kompleksów koszarowych (wraz z całą infrastrukturą oraz zapleczem technicznym i garażami), wybudowanych w latach 1933–1936. W pierwszym kompleksie mieścił się sztab 4. DZ, a także jednostki dywizyjne (batalion łączności, batalion remontowy oraz kompania ochrony i regulacji ruchu); w drugim: 11. pułk zmechanizowany wraz z orkiestrą garnizonową; w trzecim zaś: batalion saperów, batalion medyczny (z polikliniką garnizonową i apteką), a także batalion zaopatrzenia.
W tej części miasta znajdował się klubu garnizonowy, usytuowany na szczycie stromej skarpy, skąd z tarasu widokowego roztaczał się wspaniały widok na położone w dole miasteczko i całą pradolinę Odry. Widać stąd było także zaporę wodną w Dychowie, skąd spływały do Odry wody rzeki Bóbr – w miejscu otoczonym pasmem malowniczych wzgórz. Tuż za parkanem klubu znajdował się teren starego poniemieckiego cmentarza, z potężnymi drzewami i zarastającymi go krzewami. Po przeniesieniu cmentarza w pobliże Łochowic na miejscu tym powstał park miejski. Nieopodal, przy ul. Poznańskiej, znajdował się budynek (tzw. mrówkowiec) mieszczący komendę garnizonu i wojskową administrację koszar.
Przy szosie do Sulechowa był jeszcze jeden, optycznie najładniej prezentujący się kompleks koszarowy (wybudowany z sum uzyskanych przez Prusy w ramach reparacji wojennych, po wygranej wojnie z Francuzami w 1870 r.), w którym stacjonowała wówczas Lubuska Brygada WOP. Tuż obok, przy nadbrzeżnym bulwarze zwanym Wałami Chrobrego – znajdował się obiekt zajmowany przez Oddział WSW.
Do tych wszystkich kompleksów koszarowych przylegały z każdej strony niewielkie domki jednorodzinne, bliźniacze lub w zabudowie szeregowej, wybudowane przed wojną dla kadry oficerskiej i podoficerskiej stacjonujących tu jednostek Wehrmachtu. Współcześnie zaś domki te, jak i większość domów w mieście, zamieszkiwali liczni repatrianci z dawnych Kresów Wschodnich, przybyli na Ziemie Odzyskane po zakończeniu wojny, a także Łemkowie, wysiedleni z Bieszczadów w ramach „Akcji Wisła”. Sporo było tu również mieszkańców rodem z Wielkopolski i z innych części kraju, zwabionych lepszymi warunkami życia. Słowem, ogromny konglomerat ludzki, który wówczas tworzył dopiero zręby lokalnej społeczności.
Interesujące jest ustalenie wzajemnych relacji w stosunkach tych mieszkańców do kadry zawodowej i żołnierzy stacjonujących tu jednostek. Były one zawsze dość poprawne, a nawet sympatyczne. Działo się tak, ponieważ większość spośród mieszkańców Krosna była powiązana na różne sposoby ze środowiskiem wojskowym. Przede wszystkim poprzez zatrudnienie w stacjonujących tu jednostkach jako pracownicy cywilni wojska – w roli personelu administracyjno-gospodarczego (księgowość, obsługa central telefonicznych, maszynistki, magazynierzy, pracownicy warsztatów naprawczych, palacze w kotłowniach, sprzątaczki, personel kuchenny, obsługa pralni, recepcjoniści w hotelach-internatach, konserwatorzy i personel wojskowej administracji koszar, pracownicy klubu garnizonowego, obsługa kantyn w poszczególnych jednostkach itp.).
Wielu spośród młodych wojaków (oficerów, podoficerów i żołnierzy), przewijających się przez miasteczko, tu właśnie znalazło swoje żony i zapuściwszy głęboko korzenie, pozostało w Krośnie na stałe. Inni, robiąc tzw. karierę – wywozili swoje dziewczyny w odległe strony kraju, do nowych miejsc pełnienia służby, ale często tu przecież wracali, odwiedzając rodziny małżonek. Z tego powodu każda dorastająca panna w Krośnie traktowała ewentualny związek małżeński z żołnierzem zawodowym jako w pewnym sensie swój awans społeczny. Nobilitowało ją to i przydawało splendoru w oczach koleżanek, którym za mężów trafiali się miejscowi chłopcy – na ogół zatrudnieni w drobnym handlu czy w usługach lub jako okoliczni rolnicy. Nie bez znaczenia był tu także fakt, że gaże żołnierzy zawodowych (absolwentów akademii wojskowych, wyższych szkół oficerskich czy technicznych szkół podoficerskich) przewyższały wówczas zdecydowanie zarobki uzyskiwane przez pracowników tutejszej administracji cywilnej lub lokalnych zakładów pracy. Poza tym istniała też perspektywa zamieszkania w nowo wybudowanych wojskowych blokach, co też miało swój ogromny prestiż i znaczenie, bowiem w Krośnie od czasów zakończenia wojny nie powstał dotąd żaden komunalny budynek mieszkalny. No cóż, młodym dziewczynom imponowało zapewne i to, że mogłyby bywać w kasynie na balach i imprezach organizowanych tylko dla rodzin wojskowych. Jednakże sytuacja ta tworzyła wśród ludności cywilnej atmosferę cichej zawiści i nieskrywaną chęć wejścia w to środowisko, zdobycia zakazanego owocu.
* * *
Niezwykle malowniczo położone po obu brzegach Odry miasteczko liczyło wówczas około 8 tysięcy mieszkańców, a w tym (jak powiadali złośliwi kpiarze) – 12 tysięcy wojska! Z pewnością była to lekka przesada, ale faktem jest, że Krosno swój los i byt połączyło niezwykle silnymi więzami z wojskiem.
Sukcesywne poznawanie samego miasteczka i jego najbliższej, a z czasem zaś i coraz odleglejszej okolicy zajęło mi kilka kolejnych dni, miesięcy i lat. Miejsce to było niezwykle atrakcyjne ze względu na swe usytuowanie wśród niezmierzonych obszarów leśnych, licznych jezior i rzek na ziemi lubuskiej, gdzie woda czysta i trawa zielona.
W swych wspomnieniach powracam do tych miejsc z ogromnym sentymentem i sympatią, tu bowiem upłynęły najpiękniejsze lata mojej młodości, związane z osiąganiem kolejnych etapów w rozwoju zawodowym i z życiem rodzinnym. Były także chwile trudne, niekiedy nawet dramatyczne, towarzyszące wielu młodym rodzinom wojskowym na progu ich wspólnego życia, ale z czasem na szczęście odeszły gdzieś w niepamięć, a pozostały tylko te, które wspomina się najmilej.
* * *
W sztabie dywizji, zgodnie z ustalonym ceremoniałem, zapoznano nas także z patronem jednostki, Janem Kilińskim – przywódcą ludu Warszawy z czasów insurekcji kościuszkowskiej, a także z historią i tradycjami 4. Dywizji Piechoty oraz z jej szlakiem bojowym podczas II wojny światowej, zakończonym na Łabie, i z jej zmiennymi kolejami losu w okresie powojennym aż po czasy współczesne.
Dotąd nie przejawiałem nadmiernego zainteresowania poznawaniem bojowych tradycji jednostek, w których przyszło mi kiedykolwiek pełnić służbę. Jednak zafascynowało mnie to, że mój pułk wywodził swój rodowód jeszcze z czasów napoleońskich! Historyczne źródła podają, że został on sformowany w 1806 r. w Poznaniu przez płk. Stanisława Mielżyńskiego, a swój chrzest bojowy przeszedł już 23 lutego 1807 r., gdy zdobywał Tczew, później zaś uczestniczył w oblężeniu i zdobyciu Gdańska. Następnie, wspólnie z 10. pp., bił się 13 czerwca pod Frydlandem. Za tę kampanię żołnierze 11. pułku piechoty otrzymali cztery Krzyże Srebrne Virtuti Militari, cztery Krzyże Złote i sześć Srebrnych. Od 1808 r. 11. pp. wraz z 10. pp. tworzył załogę garnizonu Wolnego Miasta Gdańska, będącego wówczas pod protektoratem Cesarstwa Francuzów. Jednostki tego garnizonu stanowiły trzon Dywizji Gdańskiej gen. Karola Ludwika Grandjeana – czwartej polskiej dywizji utworzonej z pułków Wojska Polskiego Księstwa Warszawskiego.
Jako niezwykle ciekawą odczytałem informację z tamtych czasów o wielkim męstwie dowódcy kompanii grenadierskiej 11. pp. kpt. Piotra Szembeka, wykazanym w maju 1809 r. podczas obrony przed Austriakami przyczółków mostowych w Toruniu. O tym dzielnym żołnierzu słyszano jeszcze wielokrotnie podczas kampanii napoleońskiej, a także później – w czasie powstania listopadowego, gdy już w stopniu generała dowodził 4. Dywizją Piechoty w bitwie pod Grochowem i Olszynką Grochowską (od jego nazwiska bierze się nazwa jednego z placów na warszawskiej Pradze).
Interesujące było, że tradycję jednostek o numeracji „11” z okresu walk o niepodległość Polski w latach 1917–1918 i w późniejszych walkach w czasie wojny polsko-bolszewickiej w 1920 r., jak również z okresu kampanii wrześniowej 1939 r. i działań Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, a także Ludowego Wojska Polskiego na szlaku bojowym od Wisły do Berlina przejął 11. Złotowski Pułk Piechoty Zmechanizowanej, wchodzący w skład 4. Dywizji Piechoty Zmechanizowanej. Pułk wsławił się udziałem w walkach na Wale Pomorskim, szczególnie w zdobyciu Złotowa, stąd też po dzień dzisiejszy jego nazwę nosi ulica w tym miasteczku.
Dodam tylko, że 4. Dywizja Piechoty (a w jej składzie 11. pp.), dowodzona wówczas przez gen. Bolesława Kieniewicza, jako jedyna z całej 1. Armii WP, dokonała nocnym bojem przełamania pasa umocnień Wału Pomorskiego, unikając w ten sposób ogromnych strat w ludziach podczas prowadzenia natarcia na tak silnie ufortyfikowany rejon istniejących tu niemieckich umocnień. Może łatwiej byłoby przełamać ten upiorny wał, gdyby nie to, że czołgi i cała ciężka artyleria z braku paliwa utknęły gdzieś na trasie pod Bydgoszczą. Pozostały więc piechocie tylko karabiny, bagnety i granaty, którymi trzeba było zdobywać betonowe bunkry. Później na szlaku bojowym pułku było krwawo okupione zdobycie Kołobrzegu, a dalej forsowanie Odry i kierunek Berlin. W końcowej fazie operacji berlińskiej, pułk po zdobyciu miasta Klietz, zakończył swój szlak bojowy na Łabie, gdzie nawiązał kontakt z jednostkami 9. Armii Amerykańskiej.
I jak tu nie czuć satysfakcji i dumy, że przyszło mi służyć w pułku z takimi tradycjami?!