Читать книгу Radykał. Islamski agent FBI, który przeniknął w szeregi terrorystów - Tamer Elnoury - Страница 10

Оглавление

Zanim stałem się Tamerem Elnourym, byłem Rico Jordanem. Po prawdzie, nosiłem wiele imion i nazwisk, nim trafiłem na front walki z terroryzmem. Długi czas wyglądałem i zachowywałem się jak przestępca. Miałem dar – łatwo nawiązywałem kontakty. Przyciągałem do siebie ludzi, sprawiałem, że czuli się w moim towarzystwie swobodnie. Ta reguła dotyczyła również handlarzy niewolników.

Wiązałem na głowie chustę i przeistaczałem się w Rico Jordana.

Podszedłem do lustra, by wygładzić palcami wąsy i dwudziestocentymetrową brodę. W lewe ucho wpiąłem dwa kolczyki. Nogawki workowatych dżinsów wsunąłem w czarne timberlandy, a za pas zatknąłem pistolet.

Był 10 września 2001 roku. Dochodziła osiemnasta. Rozpracowywałem handlarzy narkotyków w New Jersey i z przyczyn oczywistych mój dzień pracy rozpoczynał się, gdy normalni ludzie wracali do domów. Od miesięcy śledziłem ludzi odpowiadających za sprzedaż superodlotu – silnie uzależniającej heroiny, której ślad prowadził do Nowego Jorku. Gdy tylko pojawiła się na rynku, liczba zgonów spowodowanych przedawkowaniem poszybowała gwałtownie w górę.

Rozpracowywałem gang Kit Kat, która wraz z dwoma synami handlowała narkotykami w miastach i miasteczkach położonych w środkowej części stanu New Jersey. Regularnie kupowałem od niej towar i po upływie kilku miesięcy zgodziła się w końcu przedstawić mnie człowiekowi, który dostarczał jej superodlot. Nosił przezwisko Czarny. Słyszeliśmy o nim, lecz nie wiedzieliśmy, jak wyglądał. Na tym właśnie polegało wyznaczone mi zadanie. Miałem zidentyfikować dilera i zaczekać na oddział SWAT.

Sznur sunących mostami i tunelami aut zakorkował ulice. Gang Kit Kat zamelinował się w szeregowcu stojącym na końcu alejki – na dachach pobliskich domów stały czujki. Objechałem kilkakrotnie dzielnicę i zaparkowałem zieloną mazdę 626 na tyłach kryjówki. Większość dilerów postępowała w ten sposób, upewniając się, że nic im nie zagrażało. Odgrywając rolę, skorzystałem z okazji i przekazałem informacje członkom oddziału SWAT.

– Czterech kolesi przed domem. Nikogo na ganku – powiedziałem do włączonej nokii.

Mój przełożony, sierżant Billy, przekazał informacje do tymczasowego centrum dowodzenia. Skręciłem w ulicę i spojrzałem w górę na obserwujących mnie z dachów ludzi. Z każdym kolejnym krokiem odnosiłem wrażenie, że czas zwalniał. Pierwszą partię narkotyków kupiłem trzy lata temu – od tego czasu przeszedłem bardzo długą drogę.

Za pierwszym razem kupiłem okruch – kawałek kraku odłupany z większego bloczku przetworzonej kokainy. Podszedłem do dilera, a moje ręce lepiły się od potu. Wcisnąłem mu w dłoń dwudziestodolarowy banknot i czekałem, aż wyłowi z plastikowego woreczka odłamek narkotyku. Z trudem łapałem oddech. Byłem niespokojny i pobudzony. Krążąca w moim organizmie adrenalina sprawiała, że drżały mi palce. Wyglądałem jak ćpun. Diler położył okruch na mojej dłoni. Puściłem się biegiem w kierunku nieoznakowanego radiowozu.

– I jak poszło? – spytał nadzorujący operację Mike.

– Nieźle, całkiem nieźle – odparłem. – Popatrz.

Rozwarłem zaciśniętą w pięść dłoń. Po fragmencie kraku została tylko smużka. Narkotyk rozpuścił się w spoconej dłoni.

– Świetnie – powiedział Mike. – Jak miał na imię?

– Kto? – zapytałem.

– Diler – odparł. – Co miał na sobie?

Wychyliłem się na siedzeniu, zbliżając twarz do przedniej szyby i próbując przypomnieć sobie wygląd handlarza.

– Powiedz chociaż, czy był czarny, czy biały?

Nie umiałem odpowiedzieć nawet na to pytanie. Dopiero później dowiedziałem się, że na karku dilera widniał ogromny wytatuowany orzeł. Z nerwów przegapiłem wszystkie ważne detale. Chciałem zapaść się pod ziemię ze wstydu.

Po pierwszym niepowodzeniu zacząłem naukę. Odszukałem zaufanego ćpuna, który pokazał mi, jak palić krak i brać działki heroiny i kokainy. Uzmysłowił mi również siłę uzależnienia. Na samą myśl o narkotyku zaczynał dygotać. W kieszeni spodni nosił brzytwę. Za każdym razem, gdy gliniarze zabierali go na dołek, otwierał brzytwę w kieszeni, nacinał ostrzem skórę i wcierał w ranę heroinę. Wiedział, że w przeciwnym razie nie poradzi sobie ze skutkami odstawienia narkotyku. To w trakcie rozmów z uzależnionym narodził się Rico Jordan. W świecie rządzonym przez narkotyki ćpun nie zasługiwał na szacunek. Musiałem zostać dilerem.

Człowiek pracujący pod przykrywką powinien czerpać z własnego doświadczenia. Ukończyłem studia, uznałem więc, iż Rico Jordan będzie studentem ekonomii, który nie obronił pracy magisterskiej, gdyż wolał zająć się handlem narkotykami. Fikcyjna przeszłość tłumaczyła częściowo skupienie na pracy, które przekładało się bezpośrednio na szacunek, jaki zaczęto mi okazywać na ulicy. Nie musiałem ponadto wyjaśniać, dlaczego sam nie brałem narkotyków.

W skórze Rico Jordana żyłem od półtora roku. Ludzie, z którymi miałem do czynienia, nie potrafili określić, czy byłem Latynosem, Murzynem, czy może pochodziłem z Bliskiego Wschodu. Dla nich liczyło się to, że nie byłem biały. Moja karnacja sprawiała, że nie budziłem podejrzeń.

Gdy zbliżyłem się do stojącego na straży przed domem mężczyzny, ten przechylił się w lewo. Uznałem, że na prawym biodrze trzyma zatknięty za pasek pistolet. Skinął głową, gdy go mijałem. Chłopaki Kit Kat dobrze mnie znały. Bez problemów stanąłem pod frontowymi drzwiami.

– G-Money siedzi w kuchni – usłyszałem zza pleców.

Byłem już w tym szeregowcu i znałem drogę do kuchni. W korytarzu unosił się odór spoconych stóp i palonego zioła. Przeszedłem przez pokój, w którym siedziało sześciu mężczyzn – żartowali, śmieli się i palili skręty. Nie zwrócili na mnie uwagi, podobnie jak nie interesował ich stojący pod ścianą włączony telewizor. Przeszedłem szybkim krokiem do salonu.

Dwóch mężczyzn zmierzyło mnie wzrokiem. Jeden z nich należał do gangu Kit Kat. Spojrzałem na stół, na którym spoczywały pliki banknotów i celofanowe woreczki wypełnione heroiną. Zauważyłem wybrzuszenie na pasie drugiego dilera – nosił przy sobie broń. Szybko wrócili do przerwanej rozmowy.

Uważnie rozejrzałem się po pomieszczeniu, zapamiętując detale. Nie mogłem ostrzec członków oddziału SWAT, ale znajomość rozkładu pokoi, umiejscowienia mebli, dróg ucieczki i największych zagrożeń mogły ocalić mi życie, gdyby coś poszło nie tak.

G-Money opierał się o blat kuchennej szafki. Nie wiedziałem, skąd wzięło się jego przezwisko. Pewnie sam je wymyślił, bo uznał, że fajnie brzmi. Był kościsty i nosił krótko przycięte włosy. Zawsze gdy go widziałem, miał na sobie luźne dżinsy i koszulkę FUBU albo workowatą górę od dresu.

Styl ulicznych kanalii.

– Ej, ziomek. Wszystko gra? Gdzie masz furę?

Wskazałem ruchem głowy drzwi prowadzące na tył domu.

G-Money pokiwał głową.

– Czarny za chwilkę do nas dołączy.

Rozejrzałem się po kuchni. Z całą pewnością nie przygotowywano w niej jedzenia. Zabrudzony blat kleił się do rąk. Zlew śmierdział zwietrzałym piwem.

– Fajnie, że nas ze sobą spiknąłeś – powiedziałem.

– Jesteś spoko gość – odparł G-Money. – Nie zapomnij o mnie, kiedy zaczniesz się piąć po drabinie.

Zaśmiałem się. O to nie musiał się martwić.

– Jak myślisz, ile zejdzie z ceny?

– Jeśli kupisz dwadzieścia cegiełek, spuści na pewno – odpowiedział. – Musisz go tylko poznać.

Handlarze sprzedają heroinę na torebki zwane działkami, paczki oraz cegły. W New Jersey na cegiełkę przypadało pięć paczek, czyli pięćdziesiąt torebek. Działka kosztowała na ulicy około dziesięciu dolarów. Kupując hurtem, liczyłem na zniżkę.

Usłyszałem parkujący przed domem samochód. Przez okno zauważyłem lśniące felgi i kołpaki acury. Czarny wysiadł z auta i wyjął z bagażnika ciemną sportową torbę. G-Money uścisnął mu na powitanie dłoń, a po chwili objął go.

Czarny był wysokim i szczupłym mężczyzną o bardzo ciemnej karnacji. Nosił czarne workowate dżinsy, które stale podciągał za pasek. Nie wiązał sznurówek w swoich jasnobrązowych timberlandach. Z jego szyi zwisał komicznie duży złoty medalion. Kiedy stanął przede mną, uścisnął moją dłoń.

– Czarny, to jest Rico – powiedział G-Money. – Zdrobnienie od Tarico.

Twarz Czarnego wykrzywił nieprzyjemny grymas. Diler zmierzył mnie surowym wzrokiem, podpierając się dłońmi o biodra. Przez moje plecy przebiegły dreszcze. Rozpoznał mnie? Widział mnie wcześniej? Uznał za gliniarza? W myślach gorączkowo szukałem najbliższej drogi ucieczki. Sekundy wlokły się jak godziny.

Nagle Czarny uśmiechnął się szeroko.

– Też mam na imię Tariq – powiedział.

– Bez jaj – odparłem i w jednej chwili uleciał ze mnie cały niepokój.

Czarny zachichotał.

G-Money wyszczerzył zęby w uśmiechu. Mimowolnie i przypadkowo przełamaliśmy lody, ale zanim przeszliśmy do interesów, w kuchni pojawiła się Kit Kat. Poruszała się powoli, niczym marynarz stąpający po pokładzie okrętu podczas sztormu. Uśmiechnęła się do Czarnego, a mnie uściskała, przywierając do mojej piersi kościstym ciałem.

– Cześć, dziecinko – powiedziała, całując mnie w policzek.

– Co słychać, Kit Kat?

Miałem ogromny fart. Kątem oka zauważyłem, że Czarny obserwuje uważnie mnie i głowę rodziny. G-Money zażartował z mojego przybranego imienia, a Czarny wyraźnie się rozluźnił.

– Ej, mamy prawie tak samo na imię. Musimy się dogadać – powiedziałem.

– Jasne, jasne – odparł Czarny.

Dookoła domu czekało w pogotowiu siedemdziesięciu pięciu policjantów. Czekało, aż diler otworzy zamek sportowej torby. Moje serce zabiło szybciej. Czarny otworzył torbę, pokazując mi ułożone w niej cegiełki heroiny. Uspokoiłem się. Diler wpadł w nasze ręce.

– Wezmę teraz parę cegiełek, a pozostałe zabiorę później – powiedziałem.

Miałem pieniądze na zakup dwudziestu sztuk, ale po dobiciu targu mogliśmy oskarżyć Czarnego o sprzedaż narkotyków w bezpośrednim sąsiedztwie szkoły – dwie przecznice dalej znajdowała się podstawówka.

– Dobra – odparł Czarny. – Może być. Masz, weź te.

Wyjął z torby dwie cegiełki i położył je na kuchennym blacie. Moje serce ponownie zabiło szybciej. Zgodnie z planem SWAT miał wkroczyć do domu na moją komendę.

– Dasz mi namiary? – zapytałem. – Zadzwonię do ciebie, żeby zabrać resztę.

Czarny zasunął suwak sportowej torby.

– Jasne – odparł.

Każdy działający pod przykrywką agent zapamiętywał przed operacją dwa hasła – sygnał do rozpoczęcia akcji oraz prośbę o pomoc. Pierwsze informowało centrum dowodzenia, że transakcja doszła do skutku, drugie, że agent znalazł się w tarapatach. W tym konkretnym przypadku SWAT miał wkroczyć po usłyszeniu słów „miękki precel”.

– Ej, jedliście już? – zapytałem. – Przegapiłem obiad i zdążyłem przełknąć tylko miękkiego precla.

Czarny nie odpowiedział, ale podyktował mi numer swojego telefonu. Gdy zapisywałem go w pamięci komórki, Czarny powiedział coś do G-Moneya i zapiął zamek torby.

Pospieszcie się, kurwa, pomyślałem.

I wtedy usłyszałem dolatujące zza okien krzyki.

– Psy! Psy!

Stojące na dachach czujki wypatrzyły oddział SWAT. Na moment wszyscy zamarli w bezruchu. G-Money i jeden z gości siedzących w jadalni rzucili się do drzwi prowadzących na tyły domu. Czarny nawet nie drgnął. Wodził oczami od ściany do ściany, oceniając szansę na ucieczkę i obmyślając kolejny ruch.

Przywarłem plecami do lodówki, wpatrując się w dłonie i biodra Czarnego. Wiedziałem, że jeśli sięgnie po broń, będę musiał go zastrzelić.

Frontowe drzwi otworzyły się z hukiem.

– Policja! Mamy nakaz! Na glebę! Padnij, kurwa, na glebę!

Czarny podjął w końcu decyzję. Chwycił sportową torbę i ruszył w kierunku drzwi. Członkowie oddziału SWAT uzbrojeni w pistolety maszynowe MP5 zatrzymali go na stopniach schodów. Diler wykonał gwałtowny zwrot i wbiegł ponownie do kuchni. Upuścił torbę na podłogę, heroina rozsypała się dookoła.

Akcja trwała dwanaście sekund. Słyszałem krzyki i chrzęst niszczonych mebli. Jeden z dilerów siedzących w salonie wpadł na stół, wyłamując mu nogi.

W akcji brał udział mój przyjaciel Bobby. Kilka godzin przed rozpoczęciem operacji poprowadziłem odprawę w przebraniu Rico Jordana. Był to powszechnie stosowany zabieg – członkowie szturmowego oddziału musieli wiedzieć, jak wyglądam.

– Tym razem to ja zakuję śmiecia w kajdanki – powiedział na odprawie Bobby.

Miał żydowskie korzenie. Ja byłem muzułmaninem. Przezywałem go „Żydkiem”, a on mnie „Wielbłądzim Pastuchem”. Chłopaki z jednostki ochrzciły nasze biurka mianem „Strefy Gazy”, niewiele sobie robiąc z politycznej poprawności. Liczyły się tylko wykonywana misja i łączące nas więzi braterstwa.

Słyszałem przybierający na sile krzyk Bobby’ego. Wbiegł do kuchni, zmierzając prosto na mnie.

– Na glebę! Na glebę!

Podszedłem do niego i uderzyłem go otwartą dłonią w policzek. Odgłos ciosu przebił się przez pokrzykiwania policjantów. Na sekundę wszyscy zamarli w bezruchu. Z trudem powstrzymywałem śmiech. Bobby złapał mnie za nadgarstek i pchnął na kuchenną posadzkę.

– Waruj, dupku.

Zakryłem głowę dłońmi. Jeden z chłopaków przekręcił mnie na brzuch, wykręcił ręce i skuł je za plecami. Bicie gliniarzy nikomu nie uchodziło na sucho. Oberwałem kilka kuksańców, ale gdy kilka godzin później zobaczyłem na policzku Bobby’ego ślad mojej dłoni, uznałem, że było warto.

Bobby zaprowadził mnie do zaparkowanego przed szeregowcem radiowozu. Widziałem, jak policjanci ustawiali pod ścianą domu wyprowadzonych z salonu dilerów. Wszyscy stali ze zwieszonymi głowami. Bobby wprowadził mnie do komisariatu tylnymi drzwiami. Za biurkiem czekał już na nas mój przełożony – Billy. Miał na sobie stare, sprane dżinsy i białe reeboki. Rzadko rozczesywał zmierzwione kasztanowe włosy. Z powodu fryzury i gęstej brody przezywaliśmy go Charlesem Mansonem. On również pracował jako tajniak.

– Wszystko w porządku? Nic ci nie jest? – zapytał.

Pokiwałem twierdząco głową. Przez godzinę omawialiśmy przebieg operacji, która zakończyła się niemałym sukcesem. Pozyskaliśmy nowych informatorów i znaleźliśmy źródło zaopatrujące Wschodni Harlem w superodlot. Rozmontowaliśmy również gang Kit Kat. Po odprawie Billy zaprowadził mnie do celi, w której siedzieli aresztowani dilerzy.

– Koleś, niestety sobie nagrabił. Wystawili za nim nakaz aresztowania – powiedział, gdy przechodziliśmy wzdłuż krat.

Lipny nakaz wystawił sędzia z innego miasta.

– Przecież załatwiłem już ten syf – odparłem, wchodząc w rolę.

– Gówno, a nie załatwiłeś – powiedział Billy. – Mam tu czarno na białym, że jesteś poszukiwany.

Billy przekazał mnie w ręce zastępcy szeryfa. Gdy zniknęliśmy z oczu dilerów, zdjął z moich nadgarstków kajdanki.

– Dobra, idę do domu, ale i tak upomnę się o nadgodziny – powiedziałem.

Billy machnął dłonią i ruszył w kierunku frontowych drzwi komendy.

– Dostaniesz je. A teraz się wyśpij – odparł. – Jutro rano kupujesz krak.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Radykał. Islamski agent FBI, który przeniknął w szeregi terrorystów

Подняться наверх