Читать книгу Umrzeć po raz drugi - Тесс Герритсен - Страница 10
Rozdział drugi
ОглавлениеBOSTON
Zawiadomił ich listonosz. Kwadrans po jedenastej w słuchawce rozległ się drżący głos: „Jestem na Sanborn Avenue, w West Roxbury, zero dwa jeden trzy dwa. Zobaczyłem w oknie psa…”. W ten sposób dowiedziała się o sprawie policja w Bostonie. Lawinę wydarzeń wywołał telefon od zaniepokojonego listonosza, jednego z całej armii piechurów pełniących służbę sześć dni w tygodniu we wszystkich zakątkach Ameryki. Są oczami narodu i czasem tylko oni zauważają, która wdowa nie odebrała poczty, który stary kawaler nie otwiera drzwi i na którym ganku leży sterta pożółkłych gazet.
Pierwszym sygnałem, że coś jest nie w porządku w dużym domu przy Sanborn Avenue, z kodem pocztowym 02132, była przepełniona skrzynka. Listonosz amerykańskiej poczty, Luis Muniz, zauważył, że przez dwa dni nikt nie odbierał przesyłek. Nie był to jeszcze powód do niepokoju. Ludzie wyjeżdżają na weekendy. Zapominają zgłosić, żeby nie dostarczano im poczty do domu.
Ale trzeciego dnia Muniz zaczął się niepokoić.
Czwartego, gdy otworzył skrzynkę i zobaczył, że jest nadal zapchana katalogami, czasopismami i rachunkami, wiedział, że musi coś zrobić.
– Puka więc do frontowych drzwi – powiedział policjant Gary Root. – Nikt nie odpowiada. Postanawia zapytać sąsiadkę, czy wie, co się dzieje. Spogląda w okno i zauważa psa.
– Tamtego? – spytała detektyw Jane Rizzoli, wskazując na wyglądającego przyjaźnie golden retrievera, przywiązanego do skrzynki na listy.
– Tak, to on. Ma wypisane na obroży imię Bruno. Zabrałem go z tego domu, żeby… – Policjant Root przełknął ślinę – …nie wyrządził więcej szkód.
– A gdzie jest listonosz?
– Zwolnił się na resztę dnia. Pewnie zamówił sobie drinka w jakimś barze. Mam jego telefon, ale prawdopodobnie nie powie już pani nic więcej. Nie wszedł do tego domu, zadzwonił tylko na dziewięćset jedenaście. Przyjechałem tu pierwszy. Frontowe drzwi nie były zamknięte na klucz. Wszedłem do środka i… – Pokręcił głową. – Żałuję, że to zrobiłem.
– Rozmawiał pan z kimś jeszcze?
– Z uprzejmą sąsiadką. Wyszła, gdy zobaczyła zaparkowane na ulicy radiowozy, i chciała wiedzieć, co się stało. Powiedziałem tylko, że jej sąsiad nie żyje.
Jane odwróciła się i spojrzała na dom, w którym został uwięziony przyjazny retriever Bruno. Był to stary dwukondygnacyjny dom jednorodzinny z gankiem, garażem na dwa samochody i starymi drzewami od frontu. Drzwi garażowe były zamknięte, a czarny ford explorer, zarejestrowany na właściciela domu, stał zaparkowany na podjeździe. Tego ranka nic nie odróżniało owej rezydencji od innych starannie utrzymanych domów przy Sanborn Avenue. Nie było powodu, by policjant zwrócił na nią uwagę i pomyślał: Chwileczkę, coś tu nie gra. Ale przy krawężniku stały teraz dwa radiowozy z błyskającymi światłami i dla każdego, kto tamtędy przechodził, było oczywiste, że owszem, wydarzyło się tam coś bardzo złego. Coś, co Jane i jej partner, Barry Frost, mieli za chwilę zobaczyć. Po drugiej stronie ulicy zbierał się tłum gapiów z sąsiedztwa. Czy ktokolwiek z nich zauważył, że właściciel tego domu nie pojawiał się od kilku dni, nie wyprowadzał psa ani nie odbierał poczty? Teraz mówili pewnie do siebie: „Tak, wiedziałem, że coś jest nie w porządku”. Wszyscy są mądrzy po szkodzie.
– Oprowadzi nas pan po tym domu? – spytał Frost funkcjonariusza Roota.
– Wie pan co? – odparł Root. – Wolałbym nie. Już wywietrzał mi z nosa ten zapach i nie chciałbym go poczuć ponownie.
Frost przełknął ślinę.
– Uuu… aż tak źle?
– Byłem tam najwyżej trzydzieści sekund. Mój partner nie wytrzymał nawet tyle. Niczego nie muszę tam panu pokazywać. Sam pan zobaczy. – Spojrzał na golden retrievera, który odpowiedział mu radosnym szczeknięciem. – Biedny szczeniak, był tam zamknięty bez jedzenia. Wiem, że nie miał wyboru, mimo wszystko…
Jane zerknęła na Frosta, który wpatrywał się w dom jak więzień skazany na galery.
– Co jadłeś na lunch? – spytała go.
– Kanapkę z indykiem. I frytki.
– Mam nadzieję, że ci smakowały.
– Nie pomagasz mi, Rizzoli.
Weszli po schodach na ganek i przystanęli, by włożyć rękawiczki i ochraniacze na buty.
– Wiesz, jest taki lek o nazwie compazin – powiedziała Jane.
– Tak?
– Zapobiega porannym mdłościom.
– Świetnie. Jak zajdę w ciążę, to go wypróbuję.
Spojrzeli na siebie i zobaczyła, że Frost bierze głęboki oddech, wciągając ostatni haust czystego powietrza, podobnie jak ona. Już w rękawiczkach, otworzyła drzwi i weszli do środka. Frost uniósł rękę, by zakryć nos i nie czuć zapachu, który dobrze znali. Bez względu na to, czy określało się go jako woń rozkładu, zgnilizny, czy używało jakiejś chemicznej nazwy, był to zawsze odór śmierci. Ale to nie zapach sprawił, że zatrzymali się w progu, lecz to, co zobaczyli na ścianach.
Gdziekolwiek spojrzeli, wpatrywały się w nich ślepia. Cała galeria martwych istot obserwujących intruzów.
– Chryste… – mruknął Frost. – Czy on polował na grubego zwierza?
– To zdecydowanie duże okazy. – Jane patrzyła na łeb nosorożca i zastanawiała się, jakiej trzeba kuli, by zabić takie zwierzę. Albo wiszącego obok bawołu. Szła powoli wzdłuż rzędu trofeów, szeleszcząc ochraniaczami butów na drewnianej podłodze i przyglądając się łbom zwierząt, które wyglądały jak żywe do tego stopnia, że spodziewała się niemal usłyszeć ryk lwa. – Czy to w ogóle legalne? Kto, do cholery, poluje dziś na pantery?
– Zobacz. Biegał tutaj nie tylko pies.
Na drewnianej podłodze widać było czerwonobrązowe ślady łap. Większe pozostawił niewątpliwie Bruno, golden retriever, ale zobaczyli również mniejsze, przecinające pokój. Brązowe plamy na parapecie znaczyły miejsce, gdzie Bruno oparł się przednimi łapami, spoglądając na listonosza. Ale to nie sam widok psa skłonił Luisa Muniza, by zadzwonić na 911, lecz to, co zobaczył w jego pysku.
Ludzki palec.
Jane i Frost podążyli za śladami łap, śledzeni szklanym wzrokiem zebry i lwa, hieny i guźca. Kolekcjoner tych trofeów nie dyskryminował małych zwierząt. Nawet najmniejsze stworzenia znalazły swe haniebne miejsce na ścianie, w tym cztery myszy, usadowione wokół miniaturowego stolika z malutkimi porcelanowymi filiżankami. Groteskowa wersja herbatki u Szalonego Kapelusznika.
Gdy szli przez salon w kierunku korytarza, odór rozkładu przybrał na sile. Jane nie widziała jeszcze jego źródła, ale słyszała już nieomylne złowrogie brzęczenie. Tłusta mucha zatoczyła leniwie kilka okrążeń wokół jej głowy i wyfrunęła przez drzwi.
„Zawsze podążaj za muchami. One wiedzą, gdzie serwowany jest obiad”.
Drzwi były uchylone. Gdy Jane otworzyła je szerzej, coś białego przemknęło jej pod nogami.
– Jasny gwint! – krzyknął Frost.
Serce Jane waliło jak młotem, gdy odwróciła się i zobaczyła parę oczu wpatrujących się w nią spod kanapy w salonie.
– To tylko kot. – Zaśmiała się z ulgą. – To wyjaśnia, skąd wzięły się mniejsze ślady łap.
– Zaczekaj, słyszysz to? – spytał Frost. – Chyba jest tu jeszcze jeden kot.
Zaczerpnęła tchu i weszła do garażu. Szary pręgowany kot przybiegł się z nią przywitać i zaczął się łasić do jej nóg, ale go zignorowała. Skupiła wzrok na tym, co zwisało z sufitu. Much było tyle, że ich brzęczenie wibrowało jej w kościach, gdy zasiadały do soczystej uczty na torsie, który dogodnie dla nich rozpłatano, ukazując mięso, w którym wiły się teraz larwy.
Frost cofnął się raptownie, krztusząc się.
Nagi mężczyzna wisiał głową w dół. Kostki miał związane pomarańczową nylonową żyłką. Zwłoki wyglądały jak tusza świni zawieszona na haku w rzeźni, rozcięto mu brzuch i wyjęto wszystkie narządy. Obie ręce zwisały swobodnie i dłonie dotykałyby niemal podłogi – gdyby były nadal na swoim miejscu. Gdyby głód nie zmusił Bruna, a być może także obu kotów, do posilania się ciałem ich pana.
– Więc teraz wiemy, skąd wziął się ten palec – odezwał się Frost stłumionym głosem, trzymając rękaw przy nosie. – Jezu, to jakiś koszmar. Zostać zjedzonym przez własnego kota…
Dla trzech wygłodniałych zwierząt domowych to, co zwisało teraz z sufitu, stanowiło niewątpliwie ucztę. Obgryzły już ręce i zjadły tyle skóry, mięśni i chrząstek twarzy, że odsłoniły białą kość jednego z oczodołów i zza strzępów ciała wyłaniała się jej perłowa krawędź. Twarzy nie dawało się rozpoznać, ale nabrzmiałe groteskowo genitalia nie pozostawiały wątpliwości, że denat był mężczyzną – w podeszłym wieku, sądząc po siwych włosach łonowych.
– Powieszony i oprawiony jak zwierzę – powiedział ktoś za ich plecami.
Jane odwróciła się zaskoczona i zobaczyła w drzwiach doktor Maurę Isles. Nawet w tak groteskowej scenerii miejsca zbrodni Maura potrafiła wyglądać elegancko. Jej czarne włosy lśniły jak kask, a żakiet i spodnie pasowały idealnie do szczupłej talii i bioder. Jane, z rozwianymi włosami i w podniszczonych butach, czuła się przy niej jak uboga krewna. Maura nie wzdragała się przed zapachem, lecz nie bacząc na muchy, które pikowały nad jej głową, podeszła wprost do zwłok.
– Niepokojący widok – rzuciła.
– Niepokojący? – prychnęła Jane. – Powiedziałabym raczej, że to totalny syf.
Szary kot opuścił Jane i podszedł do Maury; ocierał się o jej nogę i głośno mruczał. Tak wygląda kocia lojalność.
Maura odsunęła go nogą, skupiając uwagę na zwłokach.
– Brakuje narządów z jamy brzusznej i klatki piersiowej. Wykonano bardzo zdecydowane cięcie, od kości łonowej do wyrostka mieczykowatego w mostku. Myśliwy oprawiałby w ten sposób jelenia albo dzika. Powiesiłby go, wypatroszył i pozostawił do dojrzewania. – Spojrzała na sufit. – Właśnie na takim haku. Najwyraźniej ten dom należy do myśliwego.
– Tamte narzędzia także. – Frost wskazał na warsztat w garażu, gdzie do namagnesowanej listwy przytkniętych było kilkanaście śmiercionośnych noży. Wszystkie wydawały się czyste i miały lśniące ostrza. Jane spojrzała na nóż do odkrawania mięsa od kości. Wyobraziła sobie ostrze przecinające ciało jak masło.
– Dziwne – powiedziała Maura, koncentrując uwagę na torsie. – Te rany nie wyglądają na zadane nożem. – Wskazała trzy nacięcia na klatce piersiowej. – Są idealnie równoległe, jakby ostrza były osadzone na wspólnym trzonku.
– Przypominają ślady pazurów – zauważył Frost. – Czy mogły to zrobić zwierzęta?
– Są zbyt głębokie, by zostawił je kot lub pies. Wyglądają na pośmiertne, bo krwawiły minimalnie… – Spojrzała na podłogę. – Jeśli zamordowano go tutaj, krew musiała zostać spłukana. Widzisz tę studzienkę w betonie? Coś takiego zamontowałby myśliwy, gdyby chciał tutaj wieszać i sezonować mięso.
– O co chodzi z tym sezonowaniem? Nigdy nie rozumiałem, po co wiesza się mięso – przyznał Frost.
– Pośmiertne enzymy działają jako naturalny środek zmiękczający, ale dzieje się to zwykle w temperaturach nieco powyżej zera. Tutaj jest około dziesięciu stopni. Wystarczająco ciepło, by doszło do rozkładu mięsa. I żeby pojawiły się robaki. Dobrze, że mamy listopad. W sierpniu cuchnęłoby o wiele gorzej. – Maura chwyciła pęsetą robaka i obserwowała, jak wije się w jej odzianej w rękawiczkę dłoni. – Te larwy są na trzecim etapie rozwoju. To by oznaczało, że śmierć nastąpiła jakieś cztery dni temu.
– Ściany salonu ozdobione są trofeami łowieckimi – oznajmiła Jane. – A on kończy powieszony jak martwe zwierzę. Mamy tu chyba jakiś motyw.
– Czy ofiara była właścicielem domu? Potwierdziliście jej tożsamość?
– Trochę trudno go zidentyfikować, skoro nie ma rąk ani twarzy. Ale wiek się zgadza. Dom należy do Leona Gotta. Wiek sześćdziesiąt cztery lata, rozwiedziony, mieszkał sam.
– Z pewnością nie umarł sam – zauważyła Maura, wpatrując się w ziejącą jamę w pustym torsie. – Gdzie one są? – spytała, odwracając się nagle do Jane. – Zabójca powiesił tutaj ciało. A co zrobił z narządami?
Przez chwilę w garażu słychać było tylko brzęczenie much, gdy Jane przypominała sobie wszystkie zasłyszane opowieści o kradzieżach narządów. Potem spojrzała na stojący w odległym kącie kubeł na śmieci. Gdy do niego podeszła, odór rozkładu stał się jeszcze bardziej intensywny, a w powietrze wzbił się rój żarłocznych much. Z grymasem na twarzy uniosła skraj pokrywy kubła. Zdołała tylko rzucić okiem do środka i natychmiast musiała się cofnąć, zasłaniając usta.
– Zakładam, że je znalazłaś – potwierdziła Maura.
– Tak – mruknęła Jane. – Przynajmniej jelita. Sporządzenie pełnego inwentarza wnętrzności pozostawię tobie.
– Koronkowa robota.
– O tak, to będzie niezła zabawa.
– Nie, mam na myśli sprawcę. Precyzyjne cięcie. Usunięcie trzewi. – Ochraniacze do butów zaszeleściły, gdy Maura podeszła do kubła na śmieci.
Jane i Frost cofnęli się, kiedy otworzyła pokrywę, ale nawet z drugiego końca garażu poczuli obrzydliwy zapach rozkładających się narządów, który najwyraźniej podniecał szarego kota, bo zwierzak ocierał się jeszcze energiczniej o Maurę, miaucząc, by zwrócić jej uwagę.
– Masz nowego przyjaciela – zauważyła Jane.
– To normalne kocie zachowanie. Naznacza mnie jako swoje terytorium – wyjaśniła Maura, wsuwając dłoń w rękawiczce do kubła.
– Wiem, że lubisz być skrupulatna, Mauro – powiedziała Jane. – Ale może byś poszperała w tych trzewiach w prosektorium? W jakimś sterylnym pomieszczeniu?
– Muszę być pewna…
– Czego? Przecież czujesz, co tam jest. – Jane patrzyła z odrazą, jak Maura pochyla się i sięga jeszcze głębiej do kubła pełnego wnętrzności. Widywała w prosektorium, jak Maura rozcina torsy i ściąga skalpy, odkrawa ciało od kości i przepiłowuje czaszki, wykonując wszystkie te zadania z precyzją lasera. Z takim samym skupieniem na twarzy grzebała teraz w masie stężałych trzewi, nie zważając na muchy wpełzające w jej przycięte modnie ciemne włosy. Czy ktokolwiek inny mógłby wyglądać równie elegancko, robiąc coś tak odrażającego?
– Daj spokój, przecież widziałaś już trzewia – rzuciła Jane.
Maura nic nie odpowiedziała, tylko wsunęła ręce jeszcze głębiej.
– W porządku. – Jane westchnęła. – Nie potrzebujesz nas do tego. Frost i ja sprawdzimy resztę…
– Jest ich za dużo – mruknęła Maura.
– Czego?
– Tych trzewi. Zajmują zbyt dużą objętość.
– Sama zawsze mówisz o gazach bakteryjnych, które powodują wzdęcie.
– Wzdęcie nie wyjaśnia tego. – Maura wyprostowała się i Jane poczuła dreszcz, zobaczywszy, co trzyma w dłoni.
– Serce?
– To nie jest normalne serce, Jane. Owszem, ma cztery komory, ale ten łuk aorty nie wygląda tak jak powinien. I wielkie tętnice również.
– Leon Gott miał sześćdziesiąt cztery lata – przypomniał Frost. – Może chorował na serce.
– Właśnie na tym polega problem. To nie jest serce sześćdziesięcioczterolatka. – Maura sięgnęła ponownie do kubła. – Ale to jak najbardziej – dodała, wyciągając w kierunku Frosta drugą rękę.
Jane patrzyła zdezorientowana.
– Chwileczkę. Są tutaj dwa serca?
– I dwa komplety płuc.
Jane i Frost spojrzeli na siebie.
– O cholera – zaklął detektyw.