Читать книгу Wyjątkowy rok - Thomas Montasser - Страница 8
Dwa
ОглавлениеFarba lekko wyblakła, szyba zarysowała się w ro gu. Valerie pokręciła głową. Gdy w końcu otworzyła drzwi – nieco się zacinały, a staromodny zamek trochę już zardzewiał – uderzyło ją zastałe powietrze; nie wietrzono tu od tygodni. Nie zamknąwszy drzwi poszła do biura na zapleczu, żeby otworzyć okna. Wiosenny dzień był na szczęście ciepły.
Opuściła torbę na podłogę. Starała się nie załamać. Od czego zacząć, na miłość boską? Sklep był jak sukienka skrojona i uszyta przez Charlotte na miarę jej życia. Starszej pani mogła pasować, ale młodej dziewczynie wydawała się niewygodna, niezgrabna i zupełnie niepraktyczna. Po chwili wahania Valerie usiadła na wysłużonym fotelu, który ciotka ustawiła przy oknie.
– W co ja się wpakowałam? – westchnęła.
Na stoliku leżał stosik wizytówek z nazwą sklepu wydrukowaną łukowatymi literami. Valerie wzięła jeden kartonik. Emanował dziwnym czarem. W dotyku był jak aksamit, czerwień tłoczonych liter miała głęboki ciemny odcień. Dziewczyna nie mogła się nie uśmiechnąć.
– Ringelnatz & Co. – powiedziała cicho, trochę rozbawiona, a trochę zakłopotana.
Charlotte najwyraźniej chciała nawiązać do nazwy paryskiej księgarni Shakespeare & Co., którą tak podziwiała. Valerie nie potrafiła zgadnąć, dlaczego starsza pani nie nazwała swojego sklepu od razu Goethe & Co. Ale może nie musiała tego rozumieć. Niewykluczone, że ciotka po prostu była z innej epoki.
A zatem księgarnia. Jak długo już tu nie zaglądała? Długo. Kilka lat. Od śmierci matki nie widywała Charlotte zbyt często. Rodzice Valerie w gruncie rzeczy nigdy ciotki nie rozumieli. Tata, profesor ekonomii, zawsze szybko schodził na tematy związane ze swoją dziedziną, a ciotka regularnie doprowadzała go przy takich okazjach do szału. „Ty po prostu nie jesteś kobietą interesu, Charlotte, zrozum to wreszcie!” – wykrzykiwał podczas każdej rozmowy ze starszą panią i odwracał się, kręcąc głową. Nie potrafili znaleźć wspólnego języka.
A teraz Valerie miała się zająć księgarnią, w której jako dziecko tak często i chętnie bywała i którą później uznała za osobliwie staroświecką. Przypadek chciał, że była najbliższą żyjącą krewną właścicielki, a dzięki świeżo zdobytemu licencjatowi z ekonomiki i organizacji przedsiębiorstw dysponowała potrzebną wiedzą. Tyle że po licencjacie chciała zająć się zupełnie czym innym. Planowała zostać na uczelni jeszcze cztery semestry i skończyć studia magisterskie, pracując na niepełnym etacie, by nabrać doświadczenia i przygotować się do kariery konsultantki do spraw Skandynawii i rozwijających się gospodarek krajów bałtyckich. Podczas gdy siedziała w starej księgarni ciotki Charlotte, do wiodących firm zajmujących się doradztwem gospodarczym lub audytem, agencji marketingowych i niezależnych komitetów analizujących sprawy publiczne zdążyły już dotrzeć ze dwa tuziny aplikacji. Valerie chciała być w centrum wydarzeń, tam, gdzie bił puls biznesu, przelatywały błyskawice myśli i rodziła się przyszłość. Zamiast tego osiadła na mieliźnie starego papieru. Potrafiła sobie wyobrazić, co na nią czeka w księgach rachunkowych ciotki. To znaczy – nie potrafiła, ale zrozumiała to dopiero wtedy, gdy znalazła się w samym środku tej historii. A nawet później.
Sprawę dodatkowo komplikowało to, że Charlotte wprawdzie zniknęła, ale nie została oficjalnie uznana za zmarłą. Po prostu nigdzie nie można jej było znaleźć. Nic nie sugerowało dobrowolnego wyjazdu, ale też nic nie wskazywało na to, by ciotka wyruszyła gdzieś wbrew swojej woli – choćby w zaświaty, bo oczywiście nikt nie robił sobie złudzeń, a już na pewno nie Valerie. Zawsze jednak lubiła Charlotte i przygnębiało ją, że starsza pani – dobiegała przecież osiemdziesiątki – odeszła w tak zagadkowy sposób. Nikt jej nie widział. Po prostu zniknęła ze swojego dziwacznego, choć pogodnego życia. Znalezionej na stole w jej kuchni notatki nie można było uznać za testament, bo nie została podpisana i nie chodziło w niej o spadek, lecz o opiekę nad tym, co po ciotce zostało: Moja siostrzenica Valerie ma się o wszystko zatroszczyć. Nic więcej.
Sklep nie zmienił się prawdopodobnie od chwili powstania, czyli – bądź co bądź – od końca lat pięćdziesiątych, choć na regałach stały teraz oczywiście inne książki, a samowar (to akurat Valerie przypadkiem wiedziała na pewno) pojawił się dopiero w latach dziewięćdziesiątych, kiedy po upadku komunizmu ciotka pojechała do Rosji, ojczyzny Dostojewskiego, Tołstoja i Puszkina. I swojej krainy marzeń – aż do tamtej podróży, która trochę ją otrzeźwiła (siostra powiedziała jej wtedy: „Sama widzisz – rzeczywistość nie może istnieć wbrew literaturze”). Ale wszystko inne – sięgające sufitu wysłużone drewniane regały, które od dawna prosiły się o nową politurę, wydeptany parkiet, trzy lampy ze staromodnymi zielonymi kloszami na chybotliwych stoliczkach i ciężka, haftowana złotem na brzegach marszczona aksamitna zasłona, prawdopodobnie stara teatralna kurtyna, oddzielająca wystawę od reszty pomieszczenia – mogło być jeszcze sprzed wojny.
Okres powojenny z pewnością nie był złym czasem, by zarabiać na zadrukowanym papierze, w końcu wygłodniali intelektualnie ludzie tęsknili za ciekawymi historiami i mądrymi przemyśleniami. W zasadzie, pomyślała Valerie, ciotka miała dobry pomysł na biznes, wtedy. Tylko że nie szła z duchem czasu i przez wszystkie te lata nic nie zmieniła. Przytłaczały ją oczywiście profesjonalizm nowoczesnych koncepcji biznesu i czar nowych mediów. Bo kto dziś jeszcze czyta książki?
Nad wejściem wisiał zegar i Valerie szczerze się zdziwiła, że nie stanął, tak jak przed wielu laty stanął tu czas. Za kwadrans jedenasta. I ani jednego klienta na horyzoncie.
– Ringelnatz & Co. – powtórzyła.
Westchnęła i poszła do małego pokoiku na tyłach. Wchodziło się do niego na górę po dwóch schodkach. Od reszty sklepu oddzielała go marszczona zasłonka – być może wykrojona z tej samej teatralnej kurtyny co zasłona na wystawie. Stojąca na biurku kasa wyglądała jak z filmu nakręconego w latach trzydziestych – duża i czarna obiecująco błyszczała. Ale oczywiście była pusta. Czy też prawie pusta. W szufladce leżała dziesiątka, obok niewiele więcej w nieposortowanym bilonie. Po prawej stała szkatułka przypominająca katalog ze starej części biblioteki uniwersyteckiej, po lewej leżał wyświechtany notes, który okazał się księgą rachunkową.
– Aha – mruknęła Valerie. – Jednak prowadziłaś księgę.
Może nie będzie aż tak źle, pomyślała, ale iskierka nadziei rozżarzyła się akurat na tyle, by po dwóch minutach zgasnąć jak stracone złudzenie.
– Dobrze, to przecież niemożliwe – stwierdziła dziewczyna i postanowiła wzmocnić się kawą.
Zaraz przekonała się jednak, że będzie się musiała zadowolić herbatą – w królestwie ciotki Charlotte na kawę najwyraźniej nie było miejsca. Trochę niezdarnie nastawiła samowar i czekała.
Samowar składa się z dużego zbiornika do gotowania wody i stawianego na nim małego czajniczka. Do czajniczka wsypuje się listki herbaty, a potem zalewa się je wrzątkiem ze zbiornika. Następnie czajniczek wędruje z powrotem na zbiornik, gdzie stoi, aż esencja zaparzy się dość mocno, by można ją było wlać do filiżanki i odpowiednio rozcieńczyć gorącą wodą. Wszystko to trwa z grubsza tyle czasu, ile należałoby się spodziewać – czyli więcej, niż Valerie planowała na to poświęcić. Dlatego wzięła z półki przypadkową książkę i usiadła w starym fotelu ciotki, żeby ją przejrzeć.
Rozdział pierwszy – przeczytała. Informacja typowa dla wielu książek, również dla historii samej Valerie, a przynajmniej dla tej jej części, która wiąże się ze starą księgarnią. W tej książce jednak, gwoli ścisłości, pora była już dużo późniejsza:
Był późny wieczór, kiedy K. przybył. Wieś leżała pod głębokim śniegiem. Góry zamkowej nie było wcale widać, otoczyły ją mgła i mrok, nawet najsłabsze światełko nie zdradzało obecności wielkiego zamku. K. stał długo na drewnianym moście, wiodącym z gościńca do wsi, i wpatrywał się w pozorną pustkę na górze...
Dobre elektryczne samowary mają mechanizm, który wyłącza grzałkę, jeśli woda gotuje się zbyt długo – choć warto podkreślić, że powinna się gotować powoli. Egzemplarz Charlotte również miał taki mechanizm, ale wyprodukowano go w postsowieckiej Rosji, w czasach, gdy jeszcze nie trzeba się było obawiać klientów, a z powodu fuszerki można się było już nie obawiać mocy urządzenia, więc grzał i grzał, dopóki spomiędzy strony dwieście czterdziestej ósmej a dwieście czterdziestej dziewiątej nie wypadła kartka i zdziwiona Valerie nie podniosła wzroku.
Zaczynało się zmierzchać. Ciepły powiew wiosny już dawno ustąpił perfidnemu przeciągowi, który właśnie chwycił dziewczynę za nos. Dzień się ciągnął, katar nadciągał, esencja naciągała w czajniczku, a Valerie po raz pierwszy czytała Franza Kafkę i dziwiła się, a dokładniej – przewracała kolejne kartki, zastanawiając się, kiedy ta powieść w końcu ją znudzi.
Kartka, która wypadła spomiędzy stron, okazała się kartą zamówień. Ciotka skrupulatnie zanotowała na niej, ile egzemplarzy książki sprzedała. Dużo. Zadziwiająco dużo, karta z obu stron była wręcz usiana połączonymi w płotki kreseczkami i gdyby nie data pierwszego zamówienia – 12 października 1959 – Valerie uznałaby tę powieść za prawdziwy bestseller.
– W każdym razie chyba długo się sprzedaje – stwierdziła, włożyła kartę z powrotem między strony, zamknęła książkę i odłożyła ją na biurko.
Filiżanka gorącej herbaty dobrze jej teraz zrobi. Valerie zamknęła drzwi, wyjęła z szafki nad zlewem obity kubek – zlew był ukryty w niewidocznej ze sklepu wnęce biura – nalała sobie centymetr czarnobrązowej esencji i rozcieńczyła wodą z samowara. Potem usiadła przy biurku, znalazła kartkę i zaczęła notować.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.